​Wojewodowie i didżeje, czyli podglądając nosacza c.d. [felieton]

Kim są "wojewodowie" i "didżeje", których można spotkać na urlopie w Polsce? /Wojciech Strozyk/REPORTER /East News
Reklama

O Polsce mówi się, że bywa narodem schizofrenicznym, a więc targanym sprzecznościami. Na plaży jest podobnie. Z jednej strony parawanem, niczym listkiem figowym, chcemy odgrodzić od świata resztki prywatności, z drugiej jednak, wynurzywszy się już zza parawanu, emanujemy totalnym bezwstydem.

Nie mam nic do parawanozy. Naprawdę. Ilekroć czytam jakąkolwiek krytykę tego osobliwie polskiego obyczaju - przyznaję, że nie do końca rozumiem zarzuty. Co więcej, jestem przekonany, że gdyby pilot podczas zagranicznej wycieczki ostrzegł nas, że Włosi, Grecy, Turcy, Hiszpanie mają swoistą fiksację na parawanach, podobnie jak kultywują np. sjestę, i stawiają je jeden przy drugim na piasku - uznalibyśmy to za uroczy, miejscowy koloryt. Bo "oni tak już mają".

Parawanoza rozrasta się i jest to fascynujące widowisko, a ja śledzę ją zapamiętale. I stwierdzam, że dziś grodzenie się przypomina tworzenie państw-miast, nie to co kiedyś, gdy wystarczyło zająć swój kwadrat. Dziś wymaga to ogromnego ekwipunku, nieodzownego przy wyznaczaniu granic swojego piaskowego powiatu. Współcześnie taki dobrze wyposażony plażowy wojewoda idzie na plażę ze specjalnym wózkiem. W wózku jadą przydatne narzędzia, w szczególności buława, czyli gumowy młotek do wbijania pachołków. Ostatnio pożyczałem takie berło, jako że sam jestem totalnie niewyposażony, słabo doświadczony i stale parawanozy się uczę. 

Reklama

I dostrzegłem ten błysk niezrozumienia, to nieme pytanie: "Jak to, nie masz młotka? Jak można nie mieć młotka?" porównywalne ze zdziwieniem, jakbym właśnie poprosił go o pożyczenie kąpielówek. W wózku z wojewodą przyjeżdża natomiast równie często plażowy parasol oraz namiot. Zupełnie tak, jakby za murem obronnym z kołków należało jeszcze wybudować swój Wawel, warownię, albo przynajmniej kasztel dla siebie i wojewodziny. W cieniu kasztela wojewoda urządza maleńką piwniczkę, w której trzyma napoje. I takim oto sposobem parawanoza zamienia się w powiatozę, znaczoną co pewien czas pomniejszymi przenośnymi wersalami i zadaszeniami plażowych hacjend.

Ale! Nie tylko nie potępiam parawanozy. Co więcej, dostrzegam jej wyraźne zalety. Po pierwsze, nad moim ukochanym Bałtykiem bywa wietrzne - i wówczas parawan, a nawet dwa, bywa nieoceniony. No, chyba że ktoś lubi mieć piaskownicę na kocu czy leżaku. Po drugie - niekiedy można najnormalniej w świecie nie mieć ochoty podglądać rodaka (aczkolwiek ja, jako socjolog, a więc niejako zawodowo, ochotę mam - i podglądam). Oto jak przejawia się ów desant.

Po pierwsze - piaskowy powiat posiada często swoją radiostację. Wojewoda przywozi bowiem swoim wózeczkiem nie tylko namiot, parawan, alkohol i narzędzia. Dostarcza również sprzęt grający, albo dokładnej - wielki głośnik, okuty na krawędziach i narożnikach blachą, jakby przygotowany do zrzutu na dziewicze tereny. Plażowy powiat zamienia się wówczas w leniwy, ale wciąż dość inwazyjny mini-event. Z głośnika sączy się bardzo często disco polo (to starszy wojewoda) lub agresywna, przesterowana odmiana muzyki elektronicznej (to wojewoda młodszy). 

Sprzęt grający jest dodatkowym murem, tym razem dźwiękowym, w dodatku przenośnym. Sprzęt wożony lub noszony jest zresztą także poza plażą, a wojewoda zaznacza tym samym swoje prawa do terytorium, na którym obecne przebywa i na którym dominuje jego muzyka. Przemieszcza się po mieście niczym samozwańcza, kilkuosobowa Loveparade, jak didżej otoczony podrygującymi fanami. 

W mieście nie stanowi to absolutnie problemu - bo nosaczowa fiesta po prostu samoistnie zmienia położenie. Będąc jednak na plaży - nie ma przebacz - słuchasz muzyki razem z całym towarzystwem, jako że didżej wojewoda zlądował akurat tu, gdzie zlądował. Nie ma tam jednak podrygiwania, jak podczas przechadzek na promenadzie - na plaży przoduje słuchanie w pozycji rzymskiej i omiatanie leniwym, dominującym spojrzeniem każdego mimowolnego słuchacza.

Kolejna obserwacja: przekleństwa (z góry przepraszam za dosłowność cytatów). Nie dalej jak wczoraj miałem okazję przycupnąć nieopodal wojewody szczebla niższego, bez kasztela i bez głośnika. I, nawet nie podsłuchując, bo deklamował wystarczająco głośno, miałem okazję poznać poglądy tegoż na antycovidowe szczepionki. Główna teza brzmiała: "kowida wypuszczono by przepier...olić ludzkość". 

Na pytanie wojewodziny o uszczegółowienie, czyli "co?", wojewoda doprecyzował, że ma teorię "żeby odsiać starych, którzy tylko generują śmieci, bo już, k...wa, nie produkują forsy, rozumiesz". I dalej: "mają na kowida trzy szczepionki a na hiva nie ma, j...bią się z tym od 40-tu lat, k...wa". I właściwa puenta wywodu: "jak wypuszczasz broń biologiczną, k...wa, to zawsze, k...wa, zawsze masz wcześniej odtrutkę". A nieopodal bawiące się wojewodziątka. Zauważyłem, że podobne "przecinki" zadomowiły się w naszej polszczyźnie już na dobre, skutkiem czego nasza rzeczywistość wakacyjna powolutku skręca w stronę szczególnego patostreamu. Nikogo to nie żenuje, nikt nie reaguje, włącznie z niżej podpisanym.

Po trzecie, przepychanie. Wojewoda, na plaży czy w mieście, o ile nie jest odgrodzony półprzepuszczalną ścianą dźwiękową, potrafi "dać z bara". Zresztą dawanie z bara to domena zarówno mężczyzn, kobiet, a nawet pociech. Niejednokrotnie byłem świadkiem rąbnięcia w nic niepodejrzewającego kawosza, który wyzbywał się tym sposobem z kartonowego kubka swojej cremy. Wojewodzostwo jest wówczas kompletnie głuche. Na prośby o większą uwagę - po prostu nie reaguje, komunikat ześlizguje się jak po teflonie. Fiesta idzie dalej. Nie mówiąc o przepraszaniu, nie przeprasza się i basta.

Po czwarte - niepowstrzymanie w jedzeniu i piciu. O tym zresztą pisałem co nieco w poprzednim tekście. Ekwiwalentem władzy i posiadania staje się błyszczący w słońcu brzuch, nie tylko swój, ale i potomstwa. Apetyty są wprost niszczące, zaspokajane zresztą do pory późnowieczornej, jadłem wszelakim, od gyrosu do bigosu. I o ile sądzę, że każdy ma prawo ładować do żołądka co tylko zamarzy, to niestety często łączy się to ze śmieceniem gdzie popadnie i czym popadnie. 

Jedna z antropologicznych szkół radziła swym adeptom - a jakże - grzebanie w śmieciach, bo śmietniki mówią o zwyczajach społecznych całkiem sporo i dosadnie. Co prawda nie grzebałem w śmieciach, ale mam dziwne przeczucie, że jest tam mnóstwo wysokokalorycznego antropologicznie contentu i niejeden tłusty esej mógłby dzięki temu się narodzić.

Wystarczy. Pisałem kiedyś, że lato nad Bałtykiem to swoista kwintesencja, koncentracja, spiętrzenie, czy wręcz przepoczwarzenie społecznych rytuałów. Wszystkiego jest, że zacytuję klasyka, "w opór". Ten nadmiar sprawia, że opis zjawiska nieuchronnie skręca w stronę karykatury, której daleko jest od codziennego realizmu. Ale może o to właśnie chodzi - by w ten wakacyjny czas poczuć się kimś innym, na innych prawach, zanim powróci się do pracowniczego kieratu?

Mój urlop również dobiega końca, boleśnie, nieodwracalnie... To już ostatnia wakacyjna impresja. Za tydzień powrót do rzeczywistości dużo bliższej codziennym, zawodowym wyzwaniom. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: urlop | Tomasz Kozłowski | kołczowisko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy