​Tanie ćpanie, czyli rzecz o społecznym haju [felieton]

Dobry urlop to taki, w którym pozwalamy się zanurzyć w "tu i teraz" /123RF/PICSEL
Reklama

Pewien chłopiec powiedział mi kiedyś, że najcudowniejszą chwilą w jego życiu było gdy spędził wieczór i noc w lesie, z bratem, w namiocie. Czy to możliwe, że cieszą nas tak proste rzeczy? Tak, to możliwe. Powiedziałbym nawet, że naprawdę cieszą nas wyłącznie takie.

To było kilka lat temu dokładnie o tej porze roku.

Szefowałem wówczas komisjom egzaminacyjnym na uczelni. Przepuszczaliśmy studentów przez obrony prac jak przez maszynkę do mięsa. Oni pocili się od pytań, my, egzaminatorzy, od gorąca. Koszula przyklejała mi się do pleców a ja nie miałem jak poluzować krawata. W nieklimatyzowanych pomieszczeniach mieliśmy do dyspozycji trochę wody i parę ciastek. Powietrze po prostu stało. Najdrobniejszy powiew witałem z ulgą. Lista broniących się jednak od tego gorąca wcale nie topniała.

I tak mijały nam kolejne dni.

Reklama

Ostatniego pojawiła się opcja regeneracji. Znajomy zaproponował mi mały wypad daleko za miasto: Notecią płynie taka barka - tłumaczył - którą zawiaduje mój kolega. Razem z nim podróżuje ekipa filmowców, reżyserów, montażystów. Realizują projekt - płyną rzeką od miasta do miasta, zaliczają kolejne miejscowości i organizują warsztaty kręcenia reportażu. Przychodzą mieszkańcy i tworzą z nimi swoje pierwsze produkcje. Dzisiaj wieczorem mają przegląd tych amatorskich dzieł - w Czarnkowie. Jest opcja, że potem popłyniemy z nimi tą barką, taka weekendowa alternatywa. Dwie noce na rzece. Oni nas gdzieś wysadzą po drodze i wrócimy pociągiem.

Zgodziłem się w jednej chwili. Spakowałem coś do przebrania, wziąłem kilka konserw turystycznych i ruszyłem. Na miejsce dotarliśmy PKS-em. Ekipa filmowców przywitała nas jak swoich, choć widziałem tych ludzi pierwszy raz w życiu. Magia znajomych-znajomych. Pobliski browar, praktycznie tuż przy marinie, w której stacjonowała osławiona barka, serwował doskonałe piwa po śmiesznej cenie. 

Nawiązywaliśmy znajomości, rozmawialiśmy o wszystkim, oglądaliśmy filmy. Nocą zmaterializował się - dosłownie, ci ludzie przybyli znikąd, wynurzyli się z ciemności - folkowy zespół, ponoć zaproszony. Ludzie grający praktycznie na wszystkim. Nawieźli wszelakich instrumentów i powoli nadnotecki brzeg zamieniał się w pulsujące, nieskrępowane jam session. Sam zaopatrzyłem się w tam-tamy i kalimbę, i niesiony resztkami muzycznej teorii i praktyki, liźniętej przed laty w szkole muzycznej - również zacząłem improwizować. Z transu wynurzyłem się głęboko po północy. I tak minął nam wieczór.

Na drugi dzień, po śniadaniu (jajecznicy ze szczypiorkiem na jakieś 20 osób) zapakowaliśmy się na barkę i ruszyliśmy. Pogoda była kryształowa. Płynęliśmy przez nieznane, powoli, spokojnie. Jedliśmy, piliśmy, rozmawialiśmy, muzykowaliśmy, upajaliśmy się czasem, dniem, spokojem. Nasza barka przypominała połączenie wesołego poduszkowca z głośnikiem, sunęliśmy tuż nad powierzchnią wód Noteci rozsiewając po okolicy przyjaźnie pulsujące dźwięki żywych instrumentów i grających na nich ludzi. 

W pewnym momencie wdrapałem się na mostek kapitański (czy na barce jest coś takiego?). Przejąłem od głównodowodzącego całą tą misją ster i... przez kilka kilometrów kierowałem przybytkiem. I wtedy szef projektu powiedział do mnie coś, co zapamiętałem do dziś: "Widzisz, Tomek, teraz jesteśmy ujarani sytuacją".

I miał rację.

Wieczorem rozpaliliśmy ognisko na cichym brzegu i ćpaliśmy tę sytuację dalej, ile się tylko dało. A ja czułem się jak ten mały chłopiec w lesie, w namiocie ze swoim bratem.

Gdy podczas swoich szkoleń i zajęć pytam uczestników o najpiękniejsze chwile w życiu, opowiadają o różnych sytuacjach, czasem bardzo prozaicznych. Ale wszędzie tam, niemal zawsze - są z innymi ludźmi. Bardzo rzadko są sami. Nie ma tam telefonów, a dokładniej - są im niepotrzebne. Kontakt jest twarzą w twarz. I ostatnia zmienna składowa: zaangażowanie. 

Nie nudzą się. Nie oglądają seriali. Nie patrzą w sufit. Intensywnie są ze sobą i wspólnie robią to fantastyczne COŚ. To, co powtarza się w tych relacjach nieustannie, to totalna nieistotność pieniędzy. Społeczny prestiż jest anulowany, gonienie za nagrodą schodzi na dalszy plan. To, co napędza na co dzień - bieg za lepszym szczebelkiem na społecznej drabinie - znika. Ma to ogromny związek z tym, co ludzie odczuwają i opisują jako... szczęście.

W życiu niepsychopatologiczna większość z nas kieruje się wartościami. Część z nich ekonomiści nazywają "pozycjonującymi". Możemy do tego worka wrzucić wszystko, co jakoś decyduje o naszym szczebelku i przypisanym doń prestiżu: wykształcenie, zawód, dieta, zarobki, urlop, metraż mieszkania, pojemność silnika, wielkość kredytu a nawet atrakcyjność partnerki. I chyba nie pomylę się, jeśli powiem, że są to wartości, na które jako konsumenci jesteśmy bardzo silnie zorientowani i które czekają na zwycięzcę w wyścigu szczurów. 

Prócz takich życiowych azymutów są jeszcze inne - niepozycjonujące, czyli takie, które nijak nie przydają nam prestiżu. Problem polega jednak na tym, że bez tych niepozycjonujących nie sposób radować się nawet najwyższymi zaszczytami. Ambrozja przestaje smakować a nektar nie upaja. Te wartości to zdrowie, satysfakcjonujące relacje z bliskimi oraz względne poczucie kontroli nad swoim życiem. W każdy z tych obszarów warto i należy "jakoś" inwestować i każdy powinien postarać się odpowiedzieć na pytanie: jak?

Ilekroć zastanawiam się nad ludzkim wyobrażeniem szczęścia (a sklejam je sobie właśnie z takich i podobnych opowieści o wspaniałych momentach), dochodzę do wniosku, że tym co najbardziej nas kręci jest po prostu "społeczny haj": bliskość innych i głębokie zaangażowanie we wspólnie przeżywaną chwilę. W pewnym sensie takie właśnie wnioski płyną z najdłuższego eksperymentu w historii psychologii. 

Robert Waldinger swego czasu w fascynujący sposób opowiadał o tym, jak to harvardzcy uczeni przez 75 lat cierpliwie i sumiennie monitorowali życiorysy wybranych ludzi. Przyglądali się ich wyborom, ich drodze, od młodości aż do chwil gdy praktycznie stali nad grobem. Ci z nich, którzy cieszyli się dobrym zdrowiem po 80-ce i którzy "po prostu" byli zadowoleni z życia - niezmiennie deklarowali dobre relacje z najbliższym otoczeniem. Samotnicy albo nieznośnie gorzknieli albo... umierali. Albo jedno i drugie.

To logiczne: jesteśmy zwierzętami społecznymi. To inni stanowią dla nas naturalne otoczenie.

Skoro zatem to obecność innych ludzi i wspólne, zaangażowane przebywanie z nimi, zanurzenie w "tu i teraz" powodują największe szczęście - dlaczego tego nie robić?

I dlaczego nie zacząć od zaraz?

Macie plan na urlop? Bo ja - tak.

Może to będzie morze. Może to będą góry. Nieważne.

Nie ma on żadnego związku z destynacją.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tomasz Kozłowski | kołczowisko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy