Spowiedź Hana Solo: Polscy przemytnicy w Indiach

New Delhi, rok 1988 /materiały prasowe
Reklama

"Tego dnia przewalacze wychodzili z pociągu spokojnie, jak zawsze szczęśliwi, że to już koniec, że za chwilę oddadzą sztabki złota i wrócą do Singu. Podchodzili do nich kolejno jacyś poważni cywile. „Proszę o paszport, o, polski, pan idzie z nami”. Dużo cywili, wszystkich zatrzymywali. Obstawili cały peron, to był klasyczny kocioł, nie było szans na ucieczkę. Pewnie ktoś z dilerów doniósł, że Polacy praktycznie każdego dnia przywożą kilkanaście kilogramów złota" - pisze w książce "Spowiedź Hana Solo. Byłem przemytnikiem w Indiach" Cezary Borowy.

Przewalacze - tak sami siebie nazywali polscy przemytnicy, którzy królowali na Półwyspie Indyjskim w czasach PRL-u. Magnetowidy, kamery, a potem "żółtko", czyli złoto - Polacy zapisali się w historii indyjskiego półświatka, szmuglując wiele towarów na trasie do i z Singapuru. Jeden z nich, Cezary Borowy, ksywa Han Solo, postanowił zebrać swoje wspomnienia i zawrzeć je w pokręconej relacji "Spowiedź Hana Solo. Byłem przemytnikiem w Indiach".

Przeczytaj fragmenty książki Cezarego Borowego "Spowiedź Hana Solo. Byłem przemytnikiem w Indiach":

Polska mafia w Indiach

Gdzieś tam w knajpach nowego i starego Delhi krzyżowały się nasze drogi z rodakami, którzy LOT‑em albo Aeroflotem dolatywali na zakupy ciuchów. Niektórzy bywali tu regularnie i zaczynali nas rozpoznawać po twarzach. Nie było jednak relacji, bo nie mieliśmy wspólnych tematów. Tylko wymowne milczenie i długie spojrzenia znad stołu, gdy w "swojej" knajpie kotoniarze zobaczyli któregoś z nas. Bo knajpy się dzieliły na nasze, do których oni nie wchodzili, i na ich, które my odwiedzaliśmy bez problemu, szukając nowego narybku. Widzieliśmy wtedy trącanie się łokciami, słyszeliśmy szepty "polska mafia..." i nastawała cisza.

Reklama

Byliśmy młodzi, najczęściej wolni albo daleko od rodziny. Zdarzały się więc niejako naturalne odstępstwa od reguły zero kontaktu. Gdy wśród kotoniarzy pojawiały się ładne dziewczyny, to nagle tajemniczy mafioso okazywał się po prostu sympatycznym chłopakiem. Nasze egzotyczne i niebezpieczne życie zawodowe, bez ograniczeń finansowych, było dobrym wabikiem. Niektórzy potrafili to wykorzystać lepiej, inni gorzej.

(...)

Ósmy kontynent: Indie

Trudno mi stwierdzić, kiedy kartografowie ostatecznie ustalili podział świata na kontynenty. Było to zapewne jeszcze przed rewolucją przemysłową. Ze względów geograficznych Indie z pewnością bardziej zasługują na określenie "kontynent" niż Europa, która jest przecież raczej półwyspem Azji. Przejście czy przejazd z Europy do Azji zawsze były względnie proste, oczywiście  omijając odległość. Mówię o czasach, gdy podróżowano dorożkami, wozami, ewentualnie wierzchem.

Natomiast dostać się z Indii do pozostałej części Azji - to już jest problem. Od północy przejścia strzegą Himalaje i Tybet, od wschodu - nieprzebyte rozlewiska Gangesu i Brahmaputry, od zachodu Hindukusz, a od południowego zachodu - pustynia Thar. Wszystkie najazdy na Indie, dawniej nazywane Hindustanem, prowadzone były przez jedną wąską Przełęcz Chajberską w Hindukuszu, tam gdzie leży Kabul. To była jedyna droga dostępna dla wielkich armii lądowych. Przybyli nią: Aleksander Wielki (327 r. p.n.e.), Timur (1398), Babur (1526) i na koniec Nadir Szach (1740).

Zdecydowanie Indie były i są bardziej oddzielone od reszty Azji niż Europa. Ktoś może argumentować, że kraje europejskie tak bardzo się różnią kulturowo od azjatyckich, że trzeba to było zaznaczyć, dając nam odrębny kontynent. Oczywiście, to prawda, ale Indie nie są tylko kolejnym krajem azjatyckim. Jego wielkość i różnorodność języków, alfabetów, nawet ras, pozwala nazwać go odrębną cywilizacją. Praktycznie każdy stan to inny naród w takim rozumieniu tego pojęcia jak nasze. To trochę jak Unia Europejska (oczywiście z zachowaniem proporcji, bo Indie są federacją, a UE na razie nie).

Prawda jest taka, że Europa dostała swój kontynent, bo decydowali o tym europejscy kartografowie. Jednak  nawet oni uznawali odrębność Indii i na pocieszenie nazwali je subkontynentem.


Jak chłopcy z PRL‑u poprawiali politykę gospodarczą Indii

Indie mają tylu ludzi bez pracy i jedzenia, że nie powinny sprowadzać produktów z zagranicy, tylko same wszystko wytwarzać - wyjaśnia mi Bileter, nasz tutejszy agent lotniczy, obsługujący wszystkie grupy przemytnicze. Czekając na bilety, które miały nadjechać kurierem, ucinam sobie z nim pogawędkę.

- Niby brzmi logicznie, ale czy wyobrażasz sobie, że jakiś lokalny biznesmen zacznie produkować kamery wideo? - pytam. Mężczyzna za biurkiem uśmiecha się trochę z zażenowaniem, jakoś smutno. Sprzedaje nam bilety, prawie wszystko o nas wie, ale czuję, że co do generaliów zgadza się z założeniami polityki gospodarczej niepodległych Indii. Wysokie cła i inne bariery protekcjonistyczne uniemożliwiające firmom zagranicznym wejście na rynek krajowy miały stworzyć warunki do rozwoju lokalnego przemysłu i dać pracę Indusom.

Na papierze to nawet dobrze brzmi, ale patrzę na te ulice, tłum niewykształconych, nędznie ubranych ludzi, bezdomnych masowo śpiących na ulicach. Krowy na każdym kroku, brak toalet, telefonów, tonami walające się śmieci. Jak oni mają wymyślić i produkować nowoczesną elektronikę? Oczywiście mogliby kupić jakąś licencję, knowhow, ale procesy produkcyjne, czystość w hali fabrycznej, nadzór?

Są lata osiemdziesiąte, nie ma tu żadnych światowych marek. Założenie powojennych elit Indii było takie, że sami wszystko wymyślą. Z jednym wyjątkiem. Nie wiem, w jaki sposób, ale Japończycy z Suzuki dostali zgodę na otworzenie fabryki i auta spółki Maruti Suzuki są widoczne na ulicach. Po za tym nic, żadnych rozpoznawalnych logo.

Coca‑colę, potrzebną przecież do whisky, najbliżej można dostać w Katmandu. Zamiast niej sprzedawane są podróbki: Campa Cola i Thums Up. Podśmiewaliśmy się z takich decyzji ekonomicznych, z wysokich ceł. Bywaliśmy w Tajlandii, Malezji, a przede wszystkim w Singapurze. Wystarczyło popatrzeć na ulice, żeby dojść do wniosku, że zamknięcie się Indii na świat to droga donikąd. 

A socjalizm? Do tego to już nas nikt nie przekona. My, dziewczyny i chłopcy z PRL‑u, dobrze wiemy, do czego prowadzi planowa gospodarka socjalistyczna. Byliśmy bardziej liberalni niż Margaret Thatcher czy Ronald Reagan. Indie były krajem politycznie ciążącym ku ZSRR, a gospodarczo wierzącym, że istnieje wersja socjalizmu, która sprawdziłaby się w lokalnych warunkach. Teoretycznie niby oczywiste, kraj o tak dużym procencie ludności ubogiej, na skraju przetrwania fizycznego, musi myśleć socjalistycznie.

- Może wielcy stratedzy liczyli, że wysokie cła zachęcą rodzimych przedsiębiorców do produkcji? - rozważaliśmy przy szklaneczce whisky z campa colą. - Może sądzili, że uchroni to bilans płatniczy, a środki zebrane w postaci ceł pomogą utrzymać budżet w ryzach?

Żartowaliśmy, że my, przewalacze, szmuglując towary, przyczyniamy się do zmiany tej błędnej polityki gospodarczej. My znaliśmy to wszystko lepiej, bo przecież przyjechaliśmy z kraju, w którym tak zwany realny socjalizm był o wiele bardziej zaawansowany niż w Indiach.

(...)

Złoty pociąg

Tego dnia przewalacze wychodzili z pociągu spokojnie, jak zawsze szczęśliwi, że to już koniec, że za chwilę oddadzą sztabki złota i wrócą do Singu. Podchodzili do nich kolejno jacyś poważni cywile. "Proszę o paszport, o, polski, pan idzie z nami". Dużo cywili, wszystkich zatrzymywali. Obstawili cały peron, to był klasyczny kocioł, nie było szans na ucieczkę. Pewnie ktoś z dilerów doniósł, że Polacy praktycznie każdego dnia przywożą kilkanaście kilogramów złota.

Szukali na lotnisku, a tam nic, żadnego turysty z paszportem z PRL‑u. Ktoś musiał powiedzieć służbom, jaką trasą wchodzi tak regularnie tyle żółtka do New Delhi. Czekali na peronie i przez kilka dni wyjmowali ludzi z pociągów jak jajka z kurnika. Bo w momencie pierwszego zatrzymania kolejne osoby były w trasie i nie było jak ich zawiadomić.

O zatrzymaniach na peronie dowiedzieliśmy się od Felliniego, który, gdy zobaczył, co się dzieje, odepchnął tajniaka i zaczął uciekać przez tory. Miał siłę i charakter w nogach. Gonili go długo, aż zniknął gdzieś w uliczkach slumsu, a zadyszani, wściekli oficerowie DRI wrócili na peron. To była największa wpadka tamtych lat, wspominana odtąd jako obora Złotego Pociągu. 

Tak się złożyło, że byliśmy wtedy oboje z Lady In Red w Singu. Czy polują na wszystkich Polaków na Pahargandżu? Można się tam bezpiecznie pojawić? W prasie indyjskiej opublikowano informacje, że oficerowie DRI dostali medale i premie.

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy