Polak był dla USA "człowiekiem od zadań niewykonalnych"

Jan Wojciech Piekarski (z prawej) i senator David L. Boren /Wydawnictwo SQN
Reklama

Tajne negocjacje, działania szpiegów, współpraca z wywiadem PRL czy nauka ogłady polskich prezydentów i premierów - to tylko część z barwnej biografii dyplomaty Jana Wojciecha Piekarskiego, "człowieka od zadań niewykonalnych" dla prezydenta USA. O tajnikach jego pracy możemy się dowiedzieć nieco więcej za sprawą wydanej niedawno książki pt. "Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP".

Kiedy w 1966 roku młody chłopak z Radomia wyjeżdżał jako tłumacz na Daleki Wschód, nie wiedział, że to początek błyskotliwej kariery dyplomatycznej. Nie przeczuwał też, że czeka go szereg niebezpiecznych operacji, w których odegra kluczową rolę.

Do Laosu trafił w samym środku wojny domowej. W Iranie zastała go rewolucja, podczas której ukrywał się wraz z rodziną w budynku ambasady, gdy tłum na zewnątrz skandował: "Śmierć obcym!".

Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych między USA a Irakiem to właśnie on - do niedawna urzędnik "zza żelaznej kurtyny" - przeprowadził spektakularne negocjacje zmierzające do uwolnienia amerykańskiego obywatela z irackiego więzienia Abu-Ghraib.

Reklama

Nie przez przypadek polski ambasador stał się dla prezydenta USA człowiekiem od zadań niewykonalnych, i otrzymał najwyższe odznaczenie Departamentu Stanu.

"Polski most szpiegów" to pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji historia polskiego ambasadora Jana Wojciecha Piekarskiego. To opowieść o negocjacjach, tajnych agentach, współpracy z wywiadem PRL, a także szlifowaniu wizerunku polskich prezydentów, premierów i ministrów podczas szefowania Protokołowi Dyplomatycznemu.

Polecamy lekturę fragmentu książki, napisanej wspólnie przez Jana Wojciecha Piekarskiego i Łukasza Walewskiego.

Ambasador reprezentujący interesy USA w Iraku: "Agenci CIA wwozili do Iraku i do Afganistanu miliony dolarów na łapówki"

***

Lecąc do Ammanu, a potem jadąc stamtąd do Bagdadu, udawał się pan w drogę z własnymi pieniędzmi w kieszeni...

- ...i taką też dyspozycję wydałem moim trzem współpracownikom.

Dlaczego?

- Warunki finansowe były jednym z problemów w negocjacjach z Amerykanami. Zgadzając się na reprezentowanie ich interesów, przekazaliśmy naszemu rządowi, że naturalnie wszelkie koszty będą pokrywane przez stronę, która zwraca się o pomoc. Nie mogliśmy prosić o fundusze naszego rządu - przecież wtedy, na początku lat 90., stan polskiego Skarbu Państwa był tragiczny. Z drugiej strony natrafiliśmy na przeszkody w Waszyngtonie. Okazało się, że Amerykanie nie mogą finansować obcych rządów bez zgody Senatu USA. Procedura jej uzyskania byłaby długotrwała, a im zależało na czasie. A ponieważ nasz MSZ nie wypłacił nam żadnej zaliczki, postanowiłem postawić Amerykanów pod ścianą i powiedziałem: "Wyjeżdżamy, ale nie mamy finansowania ze strony naszego rządu". Dlatego wydałem dyspozycję kolegom, aby mieli ze sobą jakąś kasę.

Ale zaraz - na czym stanęło w czasie rozmów w Waszyngtonie? Chyba nie chciał pan prywatnie finansować takiego przedsięwzięcia?

- Powiedzieli: "Będziemy poszukiwali rozwiązania". Zagwarantowali, że będą refundować koszty. Ale mnie naturalnie zależało, żeby nie trzeba było wykładać pieniędzy. Uratowało nas jedno. Kiedy prowadziliśmy operację wycofywania Polaków z Kuwejtu i Iraku, zdeponowaliśmy w naszej placówce w Ammanie w Jordanii pewne środki, potrzebne na wypadek, jeśli zaszła konieczność przekazania jakiejś gotówki naszym obywatelom, gdyby musieli spędzić kilka dni na miejscu. Po parę dolarów na chleb czy coś innego. Albo gdyby trzeba było "przepchnąć" pewne decyzje na granicy iracko-jordańskiej.

Czyli chodziło na przykład o bakszysz...

- Zgadza się. Do tego potrzebne były pewne środki.

Jako doświadczony dyplomata z pewnością zna pan wartość wyrażenia "rezerwy celowe". Zawsze da się coś wyskrobać?

- Zawsze. I wie pan, na czym wtedy polegała nasza mądrość? Chodziło o małe nominały tego funduszu. Kiedy agenci CIA wwozili do Iraku i do Afganistanu miliony dolarów gotówką przeznaczone na przekupywanie lokalnych oddziałów, musieli za to płacić po kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Wykładali te pieniądze na stół, najczęściej banknoty o nominale 100. W rezultacie w obiegu były tylko stówki. A jak trzeba było kupić bochenek chleba, natrafiało się na problem. Tymczasem teściowie przekazali mi pewną mądrość: w czasie wojny trzeba mieć dolary, ale w niskich nominałach, żeby móc kupić choćby chleb.

Wróćmy do tej "rezerwy" w Ammanie.

- Tamtejszym chargé d’affaires był mój przyjaciel Edmund Pawlak. I zagrałem z nich trochę va banque. "Mundek - powiedziałem - wiem, że masz 20 tysięcy dolarów w depozycie. Pożycz mi te pieniądze, ja ci je na pewno oddam. Ponegocjuję z Amerykanami, oni wkrótce mają przekazać fundusze do Ammanu. Gdy to zrobią, będę mógł je uruchomić". On na to: "Stary, przyjaźń przyjaźnią, ale na gębę to krem nivea. Ja to muszę mieć na papierze. Wypłacę ci te pieniądze, jeśli załatwisz zgodę w Warszawie". No więc szybko poszedł teleks do Warszawy. Niebawem przyszła zgoda z centrali.

Nie myślał pan, by załatwić tę zgodę przed wyjazdem?

- Nie, ponieważ nie wiedziałem, ile zostało tych pieniędzy Pawlakowi. Na szczęście starczyło na rozruch. Amerykanie w końcu znaleźli wyjście - finansowanie sekcji przez samodzielne konto przy amerykańskiej ambasadzie w Ammanie. Zaczęło to funkcjonować, ale problemy bynajmniej się nie skończyły. Musieliśmy regularnie jeździć samochodem z Bagdadu do Ammanu i transportować olbrzymie sumy.

- Raz wybrałem się do Jordanii sam. Potrzebowałem 50 tysięcy dolarów. Usiadłem w City Banku przy ustronnym biureczku z panią oddelegowaną do obsługi naszych interesów. Podawałem jej swoje nazwisko i poprosiłem, żeby przekazała mi te pieniądze dyskretnie. "Oczywiście, nie ma problemu" - powiedziała. Czekałem w hallu przy stoliku. W pewnym momencie wychodzi facet, niesie dużą kopertę i wywołuje mnie po nazwisku. Podchodzę do kontuaru, a gość wysypuje z koperty pięć plików banknotów i pyta: "To pana pieniądze, będzie pan liczył?". Zaprzeczyłem, pośpiesznie schowałem pieniądze z powrotem do koperty i wyszedłem.

- Miałem do pokonania 350 kilometrów przez Jordanię i 550 przez Irak. Tu i tam praktycznie przez pustynię. Uderzyła mnie wtedy myśl, że jestem nieustannie inwigilowany, nie tylko na terenie Iraku, ale także w Jordanii. Władze irackie mogą przecież ten mój wwóz gotówki przez granicę uznać za nielegalny. Ale wtedy uświadomiłem sobie, że skoro jestem inwigilowany, to znaczy, że zapewne nic mi nie grozi, ponieważ obecność agentów odstraszy bandziorów.

Skoro jesteśmy przy pieniądzach - w umowie z Amerykanami na pewno poruszono kwestię dysponowania przez pana amerykańskim majątkiem w stolicy Iraku.

- W Waszyngtonie poprosiłem o odpowiedni protokół zawierający informacje: ile spośród nieruchomości amerykańskich w Bagdadzie jest własnością USA, a ile jest wynajmowanych i na jakich warunkach; jaki jest park samochodowy, ile osób liczy personel i na jakich warunkach się je zatrudnia; jaki jest stan finansów - ile w kasie i w banku, jakie są zobowiązania. Dostałem taki protokół, ale bez ostatniego elementu. W sprawie konta powiedzieli mi jedno: "Spytasz o to Violettę, ona wszystko wie i ci powie". W odpowiedzi na pytanie, kim jest Violetta, usłyszałem: "Naszą kasjerką". Zdziwiłem się, że takie informacje posiada wyłącznie pracownik miejscowy w Bagdadzie. "A jeśli się nie zgłosi do pracy? - spytałem. - Przecież trwa wojna...". Byłem pełen obaw. Na szczęście trzeciego dnia zgłosiła się do pracy.

Skąd wiedziała, gdzie i kiedy ma się zgłosić?

- Polska ambasada dała w miejscowej prasie ogłoszenie zawierające prośbę, aby pracownicy zgłosili się w dniu otwarcia sekcji. Gdy więc Violetta przybyła, przystąpiliśmy do sprawy. Wysłałem moich pracowników, by wraz z nią otworzyli sejf. Violetta była jedyną osobą, która dysponowała kodami i kluczami. Świadczy to o wielkim zaufaniu, jakim Amerykanie obdarzają swoich pracowników. Przecież gdyby nie plomby na pomieszczeniach założone przez władze irackie po wybuchu wojny, ta kobieta miałaby otwarty dostęp do amerykańskiego majątku.

- Przy liczeniu pieniędzy wyjętych z sejfu trzęsły jej się ręce. Była tam miejscowa waluta, dolary i dinary jordańskie, a także pełne raporty, wyciągi bankowe, książeczki czekowe... Violetta trzęsła się nie ze względu na sumy - po prostu się bała, nie do końca rozumiała, co się dzieje. Wezwano mnie, bym ją uspokoił i wyjaśnił, że chodzi o rutynową kontrolę stanu kasy, za którą teraz my odpowiadamy.

- Po pewnym czasie wynikła zabawna sytuacja. Mianowicie odkryliśmy woreczki z kilkoma setkami dinarów jordańskich albo dolarów amerykańskich - już nie pamiętam dobrze. Okazało się, że te pieniądze nie należą do ambasady USA. Departament Stanu zastrzegł: "To nie nasza własność, proszę nam o tym nie raportować". Odkryliśmy, że były to środki sklepiku ambasadzkiego, czyli pieniądze wspólnotowe amerykańskich pracowników. Nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić, bo wielu spośród tych ludzi już nie pracowało. Takie były to "bezpieczne woreczki Violetty".

A gdzie trzymano poufne materiały?

- W innym sejfie, w mieszczącej się na drugim piętrze części ambasady, do której nie mieliśmy dostępu. Wejście tam było zabezpieczone drzwiami pancernymi z zamkiem szyfrowym. Pracownicy Departamentu Stanu poinformowali nas, że nie planują naszego wejścia do tych pomieszczeń, jednak gdyby mocno nalegali na to Irakijczycy, to mamy im udostępnić tę możliwość. Musieli się liczyć z taką możliwością, ponieważ przetrzepali ambasadę Iraku w Waszyngtonie, łącznie z rezydencją ambasadora, i spodziewali się, że Irakijczycy zechcą się zrewanżować. Na szczęście do tego nie doszło.

- W ambasadzie pozostało trochę rzeczy, które moim zdaniem powinny zostać zniszczone - na przykład amunicja pistoletowa typu Magnum 44, granaty z gazem łzawiącym, uzbrojony zapalnik do granatu, egzemplarz handy-talkie, całe szafy wojskowych map Iraku i regionu, mnóstwo materiałów szkoleniowych dla Marines, attaché wojskowych, broszury, kasety wideo... Żaden z tych przedmiotów nie był opatrzony pieczątką "tajne" lub "poufne". U nas w ambasadzie coś takiego absolutnie nie mogłoby pozostać. Pisałem o tym tylko do MSZ-etu, bo nie chciałem, by Amerykanie potraktowali to jako wytykanie im braku czujności lub donos na czyjąś niestaranność.

- Mogę mieć pewien żal do rozmówców w Waszyngtonie, że nie przekazali nam szerszych informacji dotyczącej choćby telekomunikacji. Twierdzili, że nie dysponowali niczym poza radiostacją, bo nie pozwalali na to Irakijczycy. Tymczasem mieli zarówno radiotelefony w samochodach i handy-talkie, jak i pagery. Działał podwójny system łączności krótkofalowej, przy czym jedno z tych urządzeń pracowało non stop i umożliwiało łączność radiotelefoniczną poza Irakiem.

- Dodatkowo posiadali system łączności bezpośredniej z samolotami (VHF) oraz system łączności satelitarnej. Na dachu ambasady były umieszczone urządzenia (w ocenie mojego radiooperatora transpondery) mające dokładnie lokalizować to miejsce dla wywiadu lotniczego. Czyli w razie przeprowadzania bombardowań czy innych operacji Amerykanie mogli z łatwością nas namierzyć, co oznaczało, że było tam bezpiecznie. A zaznaczmy, że bombardowania i ataki zdarzały się blisko naszej placówki.

- Amerykanie podjęli takie działania w wyniku próby zamachu na byłego prezydenta USA Georga H.W. Busha w kwietniu 1993 roku w Kuwejcie. Wizytował on wojsko amerykańskie i spotykał się z politykami Kuwejtu, który dzięki jego decyzjom został wyzwolony. FBI ustaliła, że zamach był zorganizowany przez służby irackie. Władze Kuwejtu aresztowały 16 osób, w większości Irakijczyków, którzy następnie zostali skazani na karę śmierci i długoletniego więzienia. 25 czerwca ambasador Madeleine Albright przedstawiła Radzie Bezpieczeństwa potwierdzające to dokumenty.

- W związku z tym incydentem rozszerzono strefę zakazu lotów nad Irakiem. Obowiązywała zasada: you fly - you die, czyli "latasz - giniesz". Następnego dnia prezydent Bill Clinton zarządził akcję odwetową, o czym poinformował w swoim wystąpieniu. 26 czerwca 23 amerykańskie rakiety typu Tomahawk zbombardowały centralę Służby Wywiadu Wojskowego w Bagdadzie. Znajdowała się ona około półtora kilometra od mojej rezydencji. W takiej właśnie atmosferze napięcia trzeba było reprezentować amerykańskie interesy i starać się o uwolnienie Beaty’ego.

Łukasz Walewski i Jan Wojciech Piekarski, "Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP". Wydawnictwo Sine Qua Non. Data wydania: 28 lutego 2018.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama