Po latach rozpoznał szczątki brata. Osobista opowieść Reinholda Messnera

Legenda himalaizmu - Reinhold Messner /East News
Reklama

"Zbliżało się południe, znajdowaliśmy się w odległości trzech i pół kilometra od podnóża ściany. To tu miejscowi znaleźli kości, szczątki zmarłego, którego miałem zidentyfikować. Byłem przygotowany na ten widok. Mimo to, gdy dotarłem na miejsce i zobaczyłem leżącego przede mną brata, zaniemówiłem" – relacjonuje Reinhold Messner, znakomity himalaista i autor osobistej książki pt. "O życiu".

Przez wielu uważany jest za najwybitniejszego wspinacza wszech czasów. Jako pierwszy człowiek zdobył Koronę Himalajów i Karakorum - wszystkie czternaście ośmiotysięczników świata.

Dokonał tego w 1986, a zdobycie kompletu szczytów zajęło mu łącznie 16 lat. Jego największym rywalem był wówczas Jerzy Kukuczka, chociaż panowie wielokrotnie zarzekali się w mediach, że nie ścigają się ze sobą.

W 2014 roku Reinhold Messner skończył 70 lat. Z tej okazji, służącej podsumowaniu ziemskiego dorobku, napisał książkę pt. "O życiu". Składa się na nią 70 osobistych historii, w tym  ta o poszukiwaniach na Nanga Parbat szczątków jego brata - Günthera.

Reklama

Książka będzie dostępna w księgarniach od 22 sierpnia. Dla naszych czytelników - wraz z Wydawnictwem Agora - przygotowaliśmy przedpremierowo fragment publikacji:

"O życiu" - przeczytaj fragment książki:

Pasja zawsze wiąże się z cierpieniem. Kiedy jednak mija zapał, przeważnie zostaje samo cierpienie. Na szczyt Nanga Parbat dotarliśmy późno i mój brat był wycieńczony, ponieważ wspinał się za mną od wielu godzin. W dodatku o wiele za szybko.

Jednak zejście bez liny ścianą Rupal z kimś cierpiącym na chorobę wysokościową było niemożliwe. To okoliczności niezależne od nas. Ponieważ nie mogliśmy oczekiwać pomocy, zeszliśmy łatwiejszą flanką Diamir, a u jej podnóża Günther zginął w lawinie. Chcę raz jeszcze opowiedzieć jego historię:

29 czerwca 1970 roku dotarliśmy do kotła lodowcowego u podstawy ściany.

Miałem nadzieję, że wkrótce będzie po wszystkim. Trzeba było obejść ostatni odcinek lodowca. Raz jeszcze wyszedłem kawałek naprzód, a Günther zniknął mi z oczu za lodowym spiętrzeniem. To, co trzydzieści pięć lat później zachowało się po nim w lodzie, opowiada jego dalsze losy.

Kiedy w 2005 roku wraz z grupą trekkingową szedłem do miejsca, w którym na lodowcu odnaleziono zamarznięte szczątki człowieka, kierowała mną nadzieja, nie strach. Zbliżało się południe, znajdowaliśmy się w odległości trzech i pół kilometra od podnóża ściany.

To tu miejscowi znaleźli kości, szczątki zmarłego, którego miałem zidentyfikować. Byłem przygotowany na ten widok. Mimo to, gdy dotarłem na miejsce i zobaczyłem leżącego przede mną brata, zaniemówiłem.

Nie chcę powiedzieć, że był to straszny widok - but, luźne kości, setki kościanych odłamków przebłyskujących przez czerń lodu - ale moment ten trwale zapisał się w mojej pamięci podobnie jak obraz zwałów lodu, które zasypały mojego brata. Po chwili oszołomienie ustąpiło.

Groza sprzed lat zamieniła się w pewność: w miejsce dawnego "mój brat nie żyje" pojawiło się "to jego but". Nie wiem dlaczego natychmiast to wiedziałem - na lodzie leżały i tkwiły w nim jedynie luźne kości, a obok tylko jego but - ale wystarczyło jedno spojrzenie, by pojąć, że to lodowiec musiał w ciągu trzydziestu pięciu lat przetransportować w to miejsce zmarłego.

Przykrytego warstwami lodu z osypujących się sukcesywnie lawin i z samego lodowca, który topniejąc spływał w głąb doliny.

Niewiele pamiątek zachowało się po Güntherze. Wszystko, co zostawiliśmy w naszym namiocie w obozie bazowym - zapiski, dzienniki, filmy - przywłaszczył sobie kierownik ekspedycji. Tylko niewielką ich część mogłem później zobaczyć ponownie.

Nasze wspólne tygodnie w górach, groza przeżyta na Przełęczy Merkla, gdy uświadomiłem sobie, że znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia, a także strach podczas schodzenia - wszystko to przypomniało mi się podczas kremacji, gdy nasz lekarz, doktor Hipp, odmawiał modlitwy. Otoczenie i warunki nie mogłyby być bardziej imponujące. Ten wspaniały spokój! Ten sięgający nieba szczyt w tle! A w dole grób i lodowiec, który tak długo go skrywał i niósł w głąb doliny.

Nad wszystkim zaś górowała Nanga Parbat - ostatnia góra, na którą wszedł Günther. Nasze wspólne życie przeminęło niczym powiew wiatru. Moje wspomnienia przepojone są dumą i żalem. Nanga Parbat na zawsze pozostanie symbolem jego odważnego życia.

Kiedy wiele lat później podczas szczytu IMS (International Mountain Summit) w Brixen słuchałem prezentacji Steve’a House’a na temat Nanga Parbat, miałem wrażenie jakbym był tam razem z nim, towarzyszył mu w znakomitym przejściu centralnym filarem ściany Rupal w 2005 roku.

House, urodzony w tym samym roku, w którym zginął Günther, zdołał mocno poruszyć mnie swoimi uczuciami - strachem, wątpliwościami, cierpieniem. Nie dokumentacja, a emocje były w jego opowieści niepowtarzalne. Nieliczne zdjęcia wyświetlane na ekranie - po części nieostre, przekrzywione, rozmyte - uzupełniały tę opowieść, tworząc poruszającą historię cierpienia.

Nie odczuwałem litości, lecz przeciwnie - podziw dla pasji Steve’a, a także wdzięczność, że mogę dzielić z nim te emocje. Tego rodzaju empatii doświadczałem także, czytając relacje wielkich podróżników i wybitnych wspinaczy - Nansena, Shackletona, Mallory’ego, Bonattiego.

W ich historiach nigdy nie poruszało mnie ich bohaterstwo, a cierpienia, które przeżywali powodowani swoją pasją. Zadziwiające i pouczające jest to, jak wyzbywali się przy tym wszelkiej wyniosłości.

Amerykanin Steve House zdobył sławę w bezkompromisowym i niebezpiecznym świecie tradycyjnego alpinizmu. Ale jego siłą jest psychika. We wspinaczce w stylu alpejskim na tak wielkie góry jak Nanga Parbat, nie ma miejsca na pomyłki.

Nawet jeden błąd może prowadzić przeważnie do śmierci. A House dokonywał w tym stylu nawet karkołomnych przejść solowych: w Kanadzie, na Alasce, w Himalajach. Za swoje najważniejsze dokonanie uważa przejście północnej ściany North Twin Tower w Kanadzie w zespole z Marko Prezeljem.

W połowie drogi House zgubił wtedy skorupę buta i aby wydostać się ze ściany z życiem, musiał improwizować. Zjazdy były niemożliwe. Do tego zapadła noc i rozpętała się wichura. Z rakiem przymocowanym taśmą klejącą do wewnętrznego botka i wsuniętym razem z nim do plastikowej torebki House z trudem doszedł na szczyt, a następnie wracał przez pokryte gąszczem szczelin pole lodowe Columbia.

W dodatku dostał ślepoty śnieżnej. "Im prościej coś robimy, tym bogatsze są nasze doświadczenia", jak twierdzi. To ten styl, jego styl, jest fascynujący.

Podziwiam Steve’a również za podejście do gór. Stopniowo stał się najlepszym alpinistą, jakim mógł się stać. Wspinał się po właściwych drogach, na właściwych górach. Jest też wspaniałym gawędziarzem: w swoich opowieściach skupia się na działaniu, a nie prawieniu morałów.

Za najbardziej wartościowe uważa dni, w których odrywa się od wszystkiego, a cierpienia stają się naturalną częścią jego istnienia. House nie celebruje walki z żywiołem, "zwycięstwo" ma dla niego pusty wydźwięk. Wyzwania niosą ze sobą cierpienie: biwaki w niskich temperaturach, dolegliwości fizyczne na dużych wysokościach, samotność.

Bez cienia pychy opowiada o nich podczas swoich prelekcji. "Szczęście", jak mówi, "jest wtedy, kiedy nie liczy się nic poza odzyskanym życiem".

Czy nie dotyczy to wszystkich ludzi z pasją? Być może, nie znoszę jednak ofiar lub cierpienia służących uzasadnianiu jakiejś wyższej idei. Wszyscy głoszący je moralizatorzy, faryzeusze sprawiedliwości i mściwi ideowcy, którym brak empatii, znają się tylko na knuciu intryg, a nie na pasji. Nie mogę ich już słuchać.

Ileż to pomówień, oszczerstw i kłamstw bierze się z idealizmu? Albo z zawiści. Rozpowszechnianych pod pozorem informowania opinii publicznej. Również w środowisku alpinistycznym. W czasach globalnego usieciowienia plotki stały się bronią "niszczącą" jednostki, bez możliwości znalezienia winnego.

Przez całe życie oddawałem się swoim pasjom, nigdy tak naprawdę nie pracowałem, a mimo to zdziałałem więcej niż wiele osób, które domagają się dla siebie prawa do bezstresowej egzystencji.

Sam zawsze realizowałem wyzwania, które wymagają czegoś ode mnie. Posuwałem się w tym tak daleko, jak potrafiłem, i robiłem to, co mi odpowiadało. Stres i cierpienie były oczywiście ich częścią i odbierałem je jako coś pozytywnego. O ile nie były mi narzucane z zewnątrz.

Nie, nie jestem masochistą, przeciwnie: również "Syzyfa można sobie wyobrażać szczęśliwym". Nie ma też podstaw do identyfikowania mnie z rzekomo wyższymi celami. Potrafię bez wyrzutów sumienia oddawać się nicnierobieniu i teraz, na starość, rozkoszować się drogą w dół.

W przyszłości nie zamierzam już komentować kłamstw nieustannie rozsiewanych o mnie po świecie w coraz to nowej odsłonie. Jeśli inni nie potrafią znieść prawdy i siebie samych, bo czują, że zostali odsunięci w cień, to jest to ich problem. Kto chce zyskać poklask, szerząc kalumnie, a zarazem pozostać "uczciwy", niech się mną proszę nie wysługuje.

Reinhold Messner "O życiu". Wydawnictwo Agora, data premiery: 22.08.2018.

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy