Krucjata śmierci prezydenta Duterte

Filipińskie szwadrony śmierci nie potrzebują wyroków sądu, by na ulicach wymierzać sprawiedliwość /East News
Reklama

Filipińskie szwadrony śmierci nie potrzebują wyroku sądu - z rozkazu prezydenta Ricardo Duterte mordują nawet dzieci podejrzane o współpracę z narkotykowym podziemiem. Ofiarą finansowanych z budżetu państwa płatnych zabójców padło tysiące ludzi...

Ubrani na czarno i obwieszeni bronią patrolują na motocyklach ulice filipińskich miast. Jedni samotnie, inni w  kilkuosobowych grupach. Niektórzy są policjantami, pozostali płatnymi zabójcami, ale wszyscy rozglądają się za tym samym: narkotykami. Kiedy tylko spotkają kogoś, kto sprzedaje "shabu", czyli metamfetaminę wytwarzaną przez chińskie triady, albo choćby zapala jointa, bez wahania kładą palec na spuście.

Czasem strzelają bez ostrzeżenia - od kul giną mężczyźni i kobiety, a bywa, że również dzieci. Gdy łowców zbierze się więcej, wywlekają dilerów czy ćpunów (lub ludzi, których podejrzewają o kontakt z "prochami") z  domów oraz zaciągają w ustronne miejsca. Tam katują swe ofiary na śmierć, a ciała ćwiartują i  rzucają na pożarcie rybom albo krokodylom. Nagrody pieniężne, jakie przyznawane są za te zabójstwa, kuszą nie tylko zawodowców. W slumsach Manili czy Quezon City liczy się każdy dolar, a  za głowę przypadkowego narkomana można ich dostać nawet sto, za dilera zaś trzy razy tyle! Nawykli do przemocy desperaci biorą więc strzelbę lub siekierę i ruszają na polowanie. Sprzątaniem trupów często się nie przejmują, w  tropikalnym klimacie gniją więc na zaśmieconych ulicach zmasakrowane ciała, niekiedy oznaczone kartonem z napisem "ćpun" albo "diler".

Dlaczego władze nie reagują? Bo wszystko to dzieje się z rozkazu prezydenta, który przyrzekł przecież obywatelom, że wrzuci do rzek tyle zwłok, iż utuczy filipińskie ryby, i wypełni Zatokę Manilską tysiącami trupów. W odróżnieniu od innych polityków Rodrigo Duterte dotrzymuje wyborczych obietnic. Choć akurat w tym przypadku to nie jest dobra wiadomość.

Reklama

Mściciel w białym kołnierzyku

Urodzony w 1945 roku Duterte od najmłodszych lat z  bliska przyglądał się kulisom politycznych rozgrywek. Jego ojciec był burmistrzem miasta Danao, a potem gubernatorem prowincji Cebu. W samorządzie pracowali również inni członkowie rodziny. Rodrigo poszedł w ich ślady, lecz niewiele brakowało, by zamiast na salony na długo trafił... za kraty.

Niewykluczone, że wpływ na charakter obecnego prezydenta Filipin miały traumatyczne doświadczenia z  wczesnej młodości - utrzymuje on, że jako 14-latek był molestowany przez księdza Marka Falveya. Co prawda zmarłego w 1975 roku duchownego oskarżono o  liczne przypadki molestowania nieletnich (Towarzystwo Jezusowe wypłaciło jego ofiarom kilkanaście milionów dolarów odszkodowania), ale nie ma żadnych dowodów, iż Duterte nie wymyślił tej historii, by usprawiedliwić swoje późniejsze kłopoty z  wymiarem sprawiedliwości. Rodrigo wyrzucono z  dwóch liceów za agresywne zachowanie, a  gdy miał 16 lat, znalazł się w więzieniu.

- Zabiłem człowieka - opowiadał na spotkaniu z Filipińczykami mieszkającymi w Wietnamie. - Podczas bójki pchnąłem go nożem. Wszystko przez to, że krzywo na mnie spojrzał. W niejasnych okolicznościach wyszedł jednak na wolność. Zdołał ukończyć szkołę i poszedł na studia prawnicze. Tam przerzucił się z noży na pistolety. - Przed obroną pracy dyplomowej na uczelni San Beda strzeliłem na korytarzu do faceta przezywającego mnie ze względu na moje pochodzenie - wspominał polityk, którego dziadek był chińskim imigrantem.

Trafił celnie, ale student przeżył. Chyba wyłącznie rodzinnym koneksjom i wszechobecnej korupcji Duterte zawdzięcza to, że zamiast spędzić życie za kratkami dostał... posadę w  prokuraturze. W  1988 roku został zaś burmistrzem Davao na wyspie Mindanao. Pełnił ten urząd blisko 20 lat, choć ani nie poprawił sytuacji ekonomicznej najbiedniejszych mieszkańców, ani nie rozwinął miejskiej infrastruktury.

Stawiał za to na bezpieczeństwo - to właśnie tam stworzył swoje pierwsze szwadrony śmierci. Miały co robić, bo Davao było wtedy krainą bezprawia, rajem nie tylko dla handlarzy narkotyków, ale także dla przemytników czy nawet piratów.

- Gdy popełniasz w moim mieście przestępstwo, stajesz się dla mnie celem do wyeliminowania - ostrzegał potencjalnych kryminalistów. Oczywiście "wyeliminowanie" traktował bardzo dosłownie, a  w  działalność egzekutorów angażował się osobiście, by dać przykład policjantom oraz wybić im z głowy ewentualne próby aresztowania podejrzanych i doprowadzanie do ich procesów.

Szczegółowe informacje o  tamtej aktywności filipińskie media ujawniły przed wyborami prezydenckimi dwa lata temu. Dziennikarzy zszokowało to, że Duterte, nazwany przez tygodnik "Time" Punisherem (w  nawiązaniu do bohatera serii komiksów, który przemocą walczył z  bezprawiem), niczego się nie wyparł. Co więcej, chętnie opowiadał o tym, jak jeździł po Davao na motocyklu, szukając ludzi do zabicia. Czy to oświadczenie mu zaszkodziło? Nic podobnego - wyścig o  najwyższy urząd w  państwie wygrał ze sporą przewagą.

Zamachowiec vs Narkopaństwo

- Przyznaję, że jestem w stu procentach terrorystą. Ale terroryzuję tylko dilerów, porywaczy, gangsterów i innych kryminalistów - deklarował Duterte, którego w czerwcu 2016 roku zaprzysiężono na prezydenta Filipin. Tym samym z lokalnego zbrodniarza stał się terrorystą ogólnokrajowym. Od razu wypowiedział wojnę biznesowi narkotykowemu. Już pierwszego dnia jego urzędowania policja - podczas szeroko zakrojonej operacji wymierzonej w handlarzy "prochami" - zamordowała ponad tysiąc osób, a  przynajmniej taką liczbę ofiar umieszczono w  oficjalnych statystykach. Tymczasem należałoby do niej dodać jeszcze prawie 2000 zabitych w "niewyjaśnionych okolicznościach".

Ruszając na swą krucjatę, Duterte podkreślał, że na Filipinach, zamieszkiwanych przez sto milionów ludzi, są aż cztery miliony uzależnionych od nielegalnych substancji psycho aktywnych. Według szacunków organizacji międzynarodowych oraz Departamentu Stanu USA jest ich dwa razy mniej, co nie zmienia faktu, że właśnie ten kraj ma największy w Azji Wschodniej odsetek obywateli sięgających po narkotyki.

Kontrowersyjny polityk twierdzi, iż jego ojczyzna stała się "narkopaństwem" - i trudno nie przyznać mu racji. Tym bardziej że doliczono się aż dziewięciu chińskich triad zalewających tamtejszy rynek "shabu". Czy jest to jednak usprawiedliwieniem, by - jak to sam ujął - "masakrować narkomanów tak, jak Adolf Hitler masakrował Żydów"? Przecież giną nie tylko dilerzy, ale też uzależnieni, osoby wyłącznie podejrzewane przez samozwańczych łowców o  "ćpanie", a  nawet Bogu ducha winni pechowcy z ubogich dzielnic.

- To nie jest wojna z narkotykami, lecz wojna z biednymi - alarmuje Tirana Hassan, dyrektorka Amnesty International do spraw reagowania kryzysowego. - Ludzie oskarżeni o używanie lub sprzedaż narkotyków są zabijani na podstawie skrawków dowodów - dla pieniędzy. Na Filipinach doszło do krytycznej sytuacji, którą powinien być zaniepokojony cały świat.

Prezydent na haju

 Ile trupów pociągnęła za sobą ta bezwzględna krucjata? Oczywiście trudno je zliczyć, ale szacuje się, że co najmniej kilkanaście tysięcy. I  będzie ich więcej, bo - wbrew wcześniejszym zapowiedziom - polityk nie zakończył w ubiegłym roku bezpardonowej walki. Ma ona trwać do końca jego kadencji, czyli jeszcze cztery lata. Pod warunkiem, że dotrwa do tego czasu na stanowisku. Okazuje się bowiem, że przywódca... sam może być narkomanem!

Siedemdziesięciotrzyletni Duterte, najstarszy prezydent w historii Filipin, uskarża się na bóle kręgosłupa oraz migreny. Jak sobie z  nimi radzi? Sam przyznał, że pod opieką lekarza zażywał fentanyl - niezwykle silny i bardzo uzależniający środek przeciwb ólowy o działaniu porównywalnym z heroiną. Ale doktor przestał wypisywać mu kolejne recepty, gdy zorientował się, że pacjent zbyt często sięga po swoje lekarstwo.

Ujawnienie informacji o skłonnościach głowy państwa do syntetycznych opioidów wstrząsnęły filipińską sceną polityczną. - Nie dolegliwości prezydenta powinny nas martwić, lecz wpływ bądź skutki uboczne medykamentów, jakie przyjmuje - powiedziała senator Leila de Lima. - Szczególnie oddziaływanie na klarowność jego myśli i zdolność do podejmowania świadomych decyzji. To była jedna z  delikatniejszych wypowiedzi, bo przykładowo deputowany Antonio Trillanes stwierdził wprost: - Prezydent kwalifikuje się jako narkoman. Gdy nawet zwolennicy Duterte upominali się o  wyjaśnienie tej sprawy, przywódca nareszcie zabrał głos. O ile jednak w przeszłości przyznawał się do zabójstw, to już za żadne skarby nie chciał przedstawiać siebie jako ćpuna.

- Uzależnienie jest tylko wtedy, kiedy bierzesz regularnie i nie możesz przestać - oświadczył oraz  zadeklarował, iż jego ten problem nie dotyczy. Na początku tego roku Międzynarodowy Trybunał Karny rozpoczął wstępne dochodzenie w sprawie zarzutów o domniemane zbrodnie przeciwko ludzkości popełniane na Filipinach. Niedługo później Duterte ogłosił, że jego kraj nie będzie już uznawać jurysdykcji tego sądu...

Daniel Nogal

Świat Wiedzy Historia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy