Igor Kostin: Czarnobyl. Spowiedź reportera

Likwidatorzy z Czarnobyla przygotowujący się do wyjścia na najbardziej skażony teren elektrowni /Igor Kostin /Getty Images
Reklama

Igor Kostin, przez "Washington Post" nazwany "człowiekiem legendą", 26 kwietnia 1986 roku, zaledwie kilka godzin po wybuchu reaktora, przeleciał helikopterem nad płonącym czwartym blokiem elektrowni atomowej w Czarnobylu. W trakcie lotu wykonał kilkanaście zdjęć, ale promieniowanie zniszczyło film. Jedyna ocalała fotografia z kliszy obiegła cały świat.

Wstrząśnięty rozmiarami katastrofy i milczeniem władz, pozostał na miejscu, by udokumentować ewakuację ludności, ich rozpacz i cierpienia, skrajne lekceważenie bezpieczeństwa, ludzką lekkomyślność, ale też nieprawdopodobne poświęcenie likwidatorów i innych osób biorących udział w akcji ratunkowej.

Dwadzieścia lat po tych zdarzeniach, zmagając się z chorobą popromienną, wydał niezwykłą książkę, w której opisał udokumentowane zdjęciami dni tuż po wybuchu oraz tragiczne, rozciągające się na lata skutki katastrofy.

IGOR KOSTIN Urodził się 27 grudnia 1936 w Kiszyniowie, zmarł 9 czerwca 2015 w Kijowie w wypadku samochodowym.

Reklama

Zdobywca 5 nagród World Press Photo, przez lata współpracował m.in. z "Time", "Newsweekiem", "Paris-Match", "Libération" i "Sternem". Był fotoreporterem podczas wojen w Wietnamie i Afganistanie.

Sławę przyniosło mu zdjęcie wykonane w Czarnobylu, krótko po wybuchu reaktora - jedyne z dwudziestu, które zachowało się na napromieniowanej kliszy.

Przeczytaj dwa rozdziały książki "Czarnobyl. Spowiedź reportera"

Likwidatorzy: Armia "robotów biologicznych"


W następnym tygodniu wiele razy wracałem do Czarnobyla. Ponieważ nie miałem jeszcze akredytacji, musiałem dogadywać się z milicjantami zabezpieczającymi teren. Niektórzy z nich pamiętali o albumie fotograficznym, który poświęciłem milicji, i zapraszali mnie do swoich samochodów. Udzielali mi także rad, jak chronić się przed promieniowaniem. Codziennie na miejsce katastrofy przyjeżdżali naukowcy, przedstawiciele wojska i partii, aby kierować pracami i nadzorować działania milicji, żołnierzy i robotników. Związek Radziecki odrzucił pomoc międzynarodową i radził sobie środkami, jakimi dysponował. Do pracy zmobilizowano ludzi. To do nich należała likwidacja skutków katastrofy w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Od tej pory przylgnie do nich oficjalna i zarazem straszna nazwa "likwidatorzy". Do elektrowni wysłano od sześciuset do ośmiuset tysięcy żołnierzy i oficerów, również rezerwistów, których sprowadzano z całego Związku Radzieckiego. Pracowali tam także ukraińscy i białoruscy robotnicy i chłopi. Władza potrzebowała ich rąk i ich odwagi.

W pośpiechu rozdawano maski i inne środki ochronne. Pierwsze maski, jakie nam dawano, przypominały świńskie ryje. Nazywaliśmy je między sobą "kagańcami" albo "ryjami". Pochodziły z magazynów oddziałów wojska stacjonujących w tej okolicy. Trzymano je na wypadek ataku chemicznego lub bakteriologicznego. Niestety, były bardzo źle skonstruowane: po dwóch godzinach noszenia usta pękały od gorąca i złej cyrkulacji powietrza. Dwa miesiące później rozdano nam inny model, który z powodu białego koloru został szybko ochrzczony słowem "płatek". W tych maskach można było pracować cały dzień, ale zmienialiśmy je dwa lub trzy razy dziennie, gdyż zbierał się na nich pył radioaktywny.

Koszmarna akcja, którą nadal określano enigmatycznie jako "likwidację skutków katastrofy elektrowni w Czarnobylu", zachwiała wszystkim. Cały kraj wysyłał do Czarnobyla białe ubrania ochronne. Ta wszędzie obecna biel była dla mnie czymś zaskakującym, bo w Związku Radzieckim obowiązywał rygorystyczny system hierarchii. A tymczasem w Czarnobylu wszyscy byli ubrani na biało - ministrowie, generałowie, żołnierze. Nasze dotychczasowe życie legło w gruzach. Brakowało dających pewność wytycznych. Na kilka sekund przed śmiercią objawiała się prawdziwa natura ludzka. Podziwiałem panującą wokoło atmosferę spokoju i determinacji. Czasami miało się wrażenie, że nie wydarzyło się nic poważnego, że jesteśmy zwykłymi robotnikami z fabryki.

Radioaktywność nie rozchodzi się równomiernie. Tworzy na ziemi jakby plamy. W niektórych miejscach notowano pięćset rentgenów, a tuż obok tylko kilka. Wystarczył powiew wiatru czy ulewa i wszystko się zmieniało. Kiedy szedłem przez pole bez dozymetru, nie wiedziałem, czy ziemia jest tam bardzo napromieniowana, czy nie. A w pierwszych dniach nie było dozymetrów, w każdym razie nie dla każdego, choć to jedyny sposób, by wykryć takiego wroga. Żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się pyłów radioaktywnych, helikoptery zrzucały na elektrownię piasek, ołów i mieszanki klejące. Radioaktywność jest niewidzialna, bezzapachowa, bezbarwna. W Afganistanie i Wietnamie żołnierzom groziło, że zostaną trafieni kulą. Poczuliby ból, mogliby zginąć na miejscu, ale zagrożenie było przynajmniej znane. A w Czarnobylu nie. Wracaliśmy po całym dniu ogromnie wyczerpani. Myśleliśmy tylko o jednym: wziąć prysznic i zjeść. Myliśmy się tak długo, dopóki dozymetr nie przestawał dawać sygnałów, ponieważ pod koniec każdego dnia sami byliśmy radioaktywni, a nasze instrumenty pomiarowe szalały. Potem siadaliśmy do stołu.

Dogadzano nam, bo żeby pokonać tego wroga, musieliśmy być silni i zdrowi. Dostawaliśmy mięso do każdego posiłku, piliśmy wino. W czarnobylskiej jadalni panowała zawsze wesoła wrzawa. Rozmawialiśmy o kobietach, o jedzeniu, o życiu. Opychaliśmy się tak, że z trudem docieraliśmy do łóżek. A potem ostatnie zwierzenia, ostatni dowcip i po kilku sekundach zasypialiśmy. Nazajutrz wstawaliśmy o wpół do piątej rano. Poranny rytuał zawsze był ten sam: pobieżna toaleta, pobranie krwi do badania i połknięcie pastylek jodu. Jod przyprawiał nas o mdłości, zwłaszcza jeśli połykaliśmy go na czczo, ale był to jedyny skuteczny środek przeciw rakowi tarczycy. Następnie, po lekkim śniadaniu, wkładaliśmy ubrania ochronne. Dołączali do nas żołnierze. Obiecywano im żołd podwójny, potrójny, a nawet kilkakrotnie wyższy od normalnego, jeśli będą pracować przy samym reaktorze. Poranne rozmowy pełne były marzeń o domach i samochodach, jakie będą mogli sobie kupić. Robiliśmy plany i rozmawialiśmy o przyszłości. Ale w ciągu dnia z powodu bardzo trudnych warunków pracy pojawiały się dolegliwości. Piloci helikopterów, którzy latali nad elektrownią, mdleli w czasie lotów. Nikt dokładnie nie wie, co działo się z likwidatorami. Wielu z nich zmarło, wielu chorowało. Oficerowie i zwykli żołnierze, wysocy rangą i ci mali. Dla promieniowania radioaktywnego nie ma różnicy, czy chodzi o kaprala, czy generała.

Nie wiem, czy ci wszyscy ludzie byli naprawdę wolontariuszami. Ale tak czy owak dokonali rzeczy niewyobrażalnej. Wszyscy mieszkańcy naszego globu zawdzięczają im życie. Bez ich poświęcenia skutki katastrofy w elektrowni atomowej byłyby znacznie gorsze. Gorsze na Ukrainie i Białorusi, ale także gorsze w całej Europie, której połowa ludności musiałaby zostać przesiedlona, a połowa jej powierzchni przestałaby się nadawać pod uprawę. Likwidatorzy oddali do dyspozycji władz jedną z niewielu rzeczy, jakie można było jeszcze posiadać w Związku Radzieckim - swoje życie.

Choroby popromienne. Wizyta w klinice nr 6

Pod koniec 1986 roku poczułem na ulicy w Kijowie, że idę zygzakiem. Miałem wrażenie, że płynę. Samochody i ludzie posuwali się wokół mnie zbyt szybko. Szum ulicy potęgowany był nierównym biciem mojego serca. Zamiast zapachów jedzenia, perfum czy spalin miałem w ustach smak wymiocin. Walczyłem z mdłościami. Z trudem wróciłem do domu. Od kilku już tygodni odwiedzałem lekarzy z powodu migreny i dolegliwości żołądkowych. Następnego dnia miałem się stawić na kontrolę, której poddawani byli regularnie wszyscy pracujący w Czarnobylu. Po kilku dniach dowiedziałem się, że tak jak i inni muszę natychmiast jechać do Moskwy, gdzie najcięższe przypadki leczono w klinice nr 6 szpitala wojskowego. Razem ze mną miały jechać jeszcze trzy osoby: dwóch likwidatorów i realizator filmów dokumentalnych Wołodia Szewczenko. Kazano nam stawić się w Moskwie 1 stycznia. Byliśmy poważnie chorzy. Odłożyliśmy jednak wyjazd do 3 stycznia, żeby spędzić Nowy Rok z rodziną. Jeden z nas nie pojechał: Wołodia Szewczenko już nie żył.

W Moskwie zrobiono nam transfuzję krwi i poczuliśmy się lepiej. Najbardziej dokuczliwe symptomy minęły. Skorzystałem z tego i mimo zakazu zrobiłem chorym kilka zdjęć. Wracałem potem wiele razy do kliniki nr 6, żeby robić zdjęcia. Spotkałem Aleksandra, dwumetrowego olbrzyma, który nie wiadomo jakim cudem przeżył. Jako ślusarz pracował przy instalacjach rurowych. W momencie eksplozji w elektrowni trysnęła z nich radioaktywna woda. Rozpłynęła się wszędzie po podłodze wąskimi strumyczkami. Aleksander miał ochlapane ramię, wytarł je więc zwyczajnie ręcznikiem. A powinien był umyć je kilka razy, szorując skórę mydłem. Kiedy zobaczyłem go pierwszy raz, pokazał mi rękę. Był to wysoki, przystojny, silny chłop, ale zamiast ręki miał kość pokrytą grubą warstwą strupów. A mimo to uśmiechnął się do mnie. W jego uśmiechu nie było śladu żalu ani bólu. Opowiadał mi radosnym głosem o swym cudownym ocaleniu.

Jakiś czas po eksplozji do Moskwy przyjechał amerykański lekarz, Robert Gale, specjalizujący się w przeszczepach szpiku kostnego. Pierwsze operacje, które przeprowadził na chorych z Czarnobyla, były nieudane. Kiedy Sasza przybył do kliniki nr 6, uznano go za straconego. Dostał taką dawkę napromieniowania, że powinien był zginąć na miejscu. Gale zrobił mu jednak przeszczep szpiku, po czym położono Saszę w sterylnej sali i czekano. Po kilku dniach stwierdził, że czuje się lepiej. Nowa diagnoza mówiła, że jego stan jest stabilny. Powiedziałem mu wówczas, że zrobiłem zdjęcie Roberta Gale’a. Uprosił mnie, bym mu je dał. Dla niego Gale był świętym, cudotwórcą.

Gdy potem przyjeżdżałem jeszcze dwa razy do Moskwy, odwiedzałem Saszę w szpitalu. Jego dobry nastrój bardzo mi pomógł. Kiedy pytałem, jak się czuje, zawsze odpowiadał, że wszystko będzie dobrze. Marzył o tym, żeby wrócić do domu na przedmieściu Kijowa, ale lekarze trzymali go w Moskwie, jak wszystkich, którzy byli bardzo napromieniowani. Chcieli śledzić rozwój jego choroby, aby zrozumieć, jak udało mu się przeżyć. Przydzielono mu mieszkanie w Moskwie i regularnie poddawano badaniom kontrolnym.

W czasie wizyt w klinice nr 6 moją uwagę najbardziej przyciągali ci, którym, jak Saszy, przeszczepiono szpik kostny. W wyniku szoku pooperacyjnego ich organizmy były do tego stopnia pozbawione odporności, że trzeba było ich chronić przed najmniejszymi mikrobami. Przez kilka tygodni przebywali w białych sterylnych salach, w których nie było żadnych zapachów, a ciszę przerywał tylko szum monitorów kontrolujących i filtrów powietrza. Ich jedyny kontakt ze światem zewnętrznym odbywał się za pośrednictwem rurek. Abym mógł zrobić zdjęcia chorym, sterylizowano mój sprzęt tamponem nasączonym spirytusem. Musiałem zdejmować ubranie i nakładać sterylny kitel. Towarzyszył mi lekarz, który udzielał niezbędnych informacji. Rozmawialiśmy przyciszonymi głosami, stłumionymi dodatkowo przez maski. Kiedy wychodziłem z tych sterylnych sal, świat wydawał mi się zbyt rozgadany, hałaśliwy, pełen zapachów i ruchu. Któregoś razu poznałem tam nocnego wartownika z Czarnobyla. 26 kwietnia, zaalarmowany odgłosem eksplozji, wyszedł na dwór. Zafascynowany patrzył na czwarty blok, nad którym unosił się pióropusz ognia i pyłu. Po dwóch latach, kiedy robiłem zdjęcie, jego głowa i ręce pokryte były wrzodami. Reszta ciała, osłonięta ubraniem, pozostała nietknięta.

Większości ofiar nie zobaczyłem jednak w klinice nr 6 ani w innych szpitalach Kijowa czy Moskwy. Czasami widywałem ich na ulicach miast Ukrainy i Białorusi. Liczba zachorowań nasiliła się kilka lat po katastrofie. W Kijowie często widziało się młode kobiety z blizną na szyi. Podczas tamtych tragicznych wydarzeń były jeszcze dziećmi. Blizny były śladami po usunięciu gruczołu tarczycy, bo tylko w ten sposób można było wówczas wyleczyć raka tarczycy. Po dziesięciu latach liczba chorych na Białorusi zwiększyła się dziesięciokrotnie. Ponad dwukrotnie zwiększyła się liczba chorób oczu, dróg oddechowych i serca. Nie mówiąc już o depresjach, neurozach i chorobach psychicznych... Od pierwszych miesięcy specjaliści badali związek między napromieniowaniem a ewentualnymi zmianami genetycznymi. Na przykład w 1988 roku w okolicy Żytomierza klacz powiła źrebię z ośmioma nogami.

Zdobywanie informacji na ten temat było jednak bardzo trudne, bo w pierwszych latach po katastrofie władze starały się zatuszować sprawę, ukrywać dowody. Jedno jest pewne: było o wiele więcej wypadków wad rozwojowych u noworodków - zniekształceń rąk i nóg, wad wątroby i kręgosłupa. Zmiany w DNA były znacznie częstsze u dzieci z Ukrainy i Białorusi niż w innych republikach. Katastrofa wpisała się w nasze ciała, w nasze geny. Stała się naszym dziedzictwem.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy