Historyczna wyprawa w Himalaje. Maurice Herzog na szczycie Annapurny

Uczestnicy wyprawy na Annapurnę, w środku Maurice Herzog / fot: Wydawnictwo Marginesy /materiały prasowe
Reklama

Wejście na jeden z ośmiotysięczników długo uchodziło za rzecz kompletnie niemożliwą, zarezerwowaną dla niepoprawnych marzycieli i szaleńców, których zamiast blasku chwały miała spotkać pewna śmierć. Wszystko zmieniło się 3 czerwca 1950.

Tego dnia na szczycie wznoszącej się 8091 metrów nad poziomem morza Annapurny stanęli Maurice Herzog i Louis Lachenal. Francuscy pionierzy dokonali tej sztuki bez szczegółowych map i butli tlenowych.

Ich wyczyn uznano za sensację, nowy rozdział w himalaizmie i dowód na to, że granice ludzkiej wytrzymałości nie zostały jeszcze ostatecznie zdefiniowane. Osiągniecie Francuzów przebili dopiero trzy lata później Edmund Hillary i Tenzing Norgay, zdobywając Mount Everest.

W historię podboju Annapurny złotymi zgłoskami wpisali się również polscy wspinacze. Artur Hajzer i Jerzy Kukuczka 3 lutego 1987 roku dokonali pierwszego udanego zimowego wejścia na szczyt (poniżej krótki dokument z tej wyprawy).

Reklama

Annapurna, chociaż ustępuje pod względem wysokości ośmiu szczytom w Himalajach i Karakorum, uchodzi za najbardziej niebezpieczny z ośmiotysięczników. Według różnych statystyk wskaźnik śmiertelności wśród śmiałków, którzy odważyli się naruszyć spokój góry, waha się od 32 proc. do 41proc.

Zobacz także: Pięć najbardziej zabójczych gór świata

To tylko pokazuje, jak niezwykłe było osiągniecie Maurice’a Herzoga i Louisa Lachenala, zrealizowane w czasach, kiedy himalaizm więcej miał wspólnego z romantyzmem niż profesjonalizmem.

I chociaż panowie przeszli do historii himalaizmu, za swój wyczyn o mały włos nie zapłacili najwyższej ceny. Skończyło się szczęśliwie, bo tylko na poważnych odmrożeniach i amputacji palców u rąk i nóg. Maurice Herzog stracił niemal wszystkie, a do optymalnej formy wracał jeszcze długo po powrocie z Himalajów.

To właśnie w szpitalu podyktował treść relacji z tej legendarnej wyprawy. Niedawno na polskim rynku - nakładem wydawnictwa Marginesy - ukazało się jej tłumaczenie. Przenieśmy się zatem na moment w okolice szczytu Annapurny...

Przeczytaj fragment książki Maurice'a Herzoga

Marsz jest wyczerpujący. Każdy krok stanowi zwycięstwo woli. Oświeca nas słońce. Dla uczczenia go robimy jeszcze jeden postój. Lachenal skarży się coraz bardziej na swoje nogi.

- Już nic nie czuję... - jęczy. - Chyba w końcu je odmroziłem.

Zdejmuje na nowo but.

Zaczynam się niepokoić: zdaję sobie doskonale sprawę z grożącego nam niebezpieczeństwa i wiem z doświadczenia, jak skrycie i szybko przychodzi odmrożenie, jeśli nie strzec się czujnie. Lachenal też nie ma złudzeń.

- Ryzykujemy odmrożenie nóg!... Myślisz, że warto?

Ogarnia mnie trwoga. Odpowiedzialność spada na mnie, muszę myśleć i przewidywać za wszystkich. Niebezpieczeństwo jest realne. Czy Annapurna usprawiedliwia takie ryzyko? To pytanie nurtuje mnie i niepokoi.

Lachenal zasznurował buty. Znów brniemy z trudem w śniegu. Skąpany w słońcu lodowiec Sierpa jest teraz widoczny w całości.

Trawers jest jeszcze bardzo długi... I ściana podszczytowa... Czy znajdziemy w niej wyłom?

Marzną mi nogi, podobnie jak Lachenalowi. Bez przerwy poruszam palcami, nawet podczas marszu. Straciłem w nich czucie, ale często zdarzało mi się to w górach; wystarczy wytrwale poruszać, aby utrzymać krążenie krwi.

Lachenal wydaje mi się zjawą. Każdy z nas żyje tylko dla siebie. Dziwna rzecz, wysiłek przychodzi nam łatwiej, niż gdy byliśmy niżej. Czy to nadzieja dodaje nam skrzydeł? Odblask na śniegu oślepia nawet poprzez okulary. Znajdujemy się już ponad zawrotnie przepaścistymi graniami.

Daleko, daleko w dole widnieją maleńkie lodowce. Znajome szczyty wybiegają wysoko w niebo jak strzały.

Nagle Lachenal zwraca się do mnie:

- Co zrobisz, jeżeli zawrócę?

W jednej chwili przebiegam myślą całą serię obrazów: upalne dni marszu, ciężkie wspinaczki, niezwykłe trudy pokonywane przez wszystkich podczas oblężenia szczytu, codzienne bohaterstwo moich towarzyszy zakładających i zaopatrujących obozy... Jesteśmy o krok od celu. Za godzinę, może za dwie... zwyciężymy! I mielibyśmy odstąpić?

To niemożliwe.

Nie mogę się na to zgodzić. Jestem zdecydowany, absolutnie zdecydowany!

Dziś sięgamy po ideał. Nie ma rzeczy równie wielkiej.

Mówię stanowczo:

- Pójdę dalej sam! Pójdę sam. Jeżeli chce zawrócić, nie mogę go zatrzymywać. Musi mieć swobodę wyboru.

Mój towarzysz potrzebował tego potwierdzenia. Nie jest wcale zniechęcony; tylko ostrożność wobec ryzyka podyktowała mu te słowa. Wybiera bez wahania:

- W takim razie idę z tobą!

Kości są rzucone.

Przerażenie znikło. Powziąłem decyzję. Nic nam nie przeszkodzi iść dalej aż na szczyt.

Te kilka słów zamienionych z Lachenalem zmieniło nastrój: jesteśmy teraz braćmi.

Czuję, że rzuciłem się w coś nowego i niezwykłego.

Odczuwam obecność mojego towarzysza i otaczający mnie świat w jakiś nierealny sposób...

(...)

Niebo ma wciąż barwę szafiru. Idziemy z trudem, kierując się w prawo i omijając skały, gdyż wolimy podchodzić na rakach po śniegu. Wkrótce stajemy w końcowym żlebie. Jest on bardzo stromy... wahamy się chwilę.

Czy będziemy mieli dość sił, by pokonać tę ostatnią przeszkodę?

Na szczęście śnieg jest twardy. Wbijając weń nogi, utrzymujemy się wystarczająco na rakach. Fałszywy ruch byłby fatalny. Nie musimy wycinać uchwytów dla rąk: wbity jak najdalej czekan służy do podparcia się.

Lachenal idzie wspaniale. Co za kontrast z pierwszymi dniami! Teraz cierpi, lecz idzie naprzód. Podnosząc od czasu do czasu głowę, widzimy żleb prowadzący nie wiadomo dokąd, prawdopodobnie na grań.

Ale gdzie jest szczyt? Na lewo czy na prawo?

Idziemy gęsiego, zatrzymując się po każdym kroku. Leżąc na czekanach, usiłujemy uspokoić oddech i serce, które wali, jak gdyby miało pęknąć.

Czujemy teraz, że osiągamy cel. Żadna trudność nie może nas powstrzymać. Nie potrzebujemy porozumiewać się wzrokiem: każdy z nas wyczytałby w oczach drugiego niezłomną stanowczość. Mały skręt w lewo, jeszcze kilka kroków... Grań szczytowa przybliża się niepostrzeżenie. Kilka skałek, które musimy ominąć... Podciągamy się, jak tylko się da. Czy to możliwe?...

Ależ tak! Wiatr uderza nas brutalnie.

Jesteśmy... na szczycie Annapurny.

8075 metrów.

Serca przepełnia ogromna radość.

- Ach, gdyby tamci wiedzieli!

Gdyby wszyscy wiedzieli!

Szczyt ma kształt lodowego grzebienia pociętego półkami. Po drugiej stronie straszne, niezgłębione przepaście opadają pionowo spod naszych nóg.

Chmury płyną w połowie wysokości góry, kryjąc łagodną i żyzną dolinę Pokhara, leżącą 7000 metrów poniżej nas. Ponad nami nie ma nic.

Zadanie jest wykonane. Ale spełniło się coś znacznie większego. Jakże piękne będzie teraz życie!

Jestem wzruszony. Nigdy jeszcze nie odczuwałem tak wielkiej i czystej radości.

Ta najwyższa brunatna skała... lodowa grań... czyż to jest cel całego życia? Granica dumy?

- A więc schodzimy?

Lachenal wyrywa mnie z marzeń. Jakie są jego wrażenia? Nie wiem. Czy myśli, że dokonał jeszcze jednego wejścia jak w Alpach? Czy uważa, że trzeba by tak po prostu schodzić?

- Chwileczkę, muszę zrobić zdjęcia.

- Spiesz się.

Grzebię gorączkowo w plecaku, wyciągam aparat fotograficzny, wyjmuję z dna plecaka mały sztandar francuski, flagi. Gesty niewątpliwie zbędne, lecz będące czymś więcej niż symbolem: świadczą one o bardzo serdecznych myślach. Przywiązuję kawałki płótna, zabrudzone w plecaku potem i żywnością, do styliska czekana, jedynego drewca, jakie mam do dyspozycji. Nastawiam potem aparat na Lachenala.

- Sfotografujesz mnie?

- Daj... szybko! - odpowiada Lachenal.

Robi kilka zdjęć, po czym oddaje mi aparat. Zakładam film kolorowy i powtarzamy operację, aby mieć pewność, że przyniesiemy pamiątki, które kiedyś będą nam drogie.

- Czyś zwariował? - mówi Lachenal. - Nie ma czasu do stracenia! Musimy zaraz schodzić!

Istotnie, spojrzawszy wokół, widzę, że pogoda nie jest już tak wspaniała jak rano. Mój towarzysz niecierpliwi się.

- Trzeba schodzić! Ma rację. To reakcja człowieka gór, znającego swoje królestwo.

Nie mogę się jednak przyzwyczaić do myśli o zwycięstwie. To niewiarygodne, że zdeptaliśmy ten śnieg.

Nie da się zbudować tu kopczyka: nie ma luźnych kamieni, wszystko jest skute lodem.

Lachenal tupie nogami: marznie. Ja też! Ale nie zwracam na to uwagi. Najwyższy szczyt, jaki dotąd został zdobyty, znajduje się pod naszymi stopami!

Defilują mi w pamięci nasi poprzednicy w tych wysokich górach: Mummery, Mallory i Irvine, Bauer, Welzenbach, Tilman, Shipton... Ilu z nich zginęło, ilu znalazło tutaj koniec, który dla nich był najpiękniejszy?

Do mojej radości dołącza się uczucie pokory. Nie tylko nasza dwójka wspięła się dziś na Annapurnę, lecz cały zespół. Myślę o wszystkich moich towarzyszach zaczepionych w obozach na stokach pod nami i wiem, że to dzięki ich wysiłkom, dzięki ich poświęceniom zwyciężamy dzisiaj. Są chwile, w których najbardziej złożone działanie zwiera się, kondensuje i ukazuje się całe w oślepiająco jasny sposób: tak jest i z tym niepowstrzymanym uderzeniem, które przyniosło naszą ekipę aż tutaj.

- Dalej, prosto w dół! - woła Lachenal.

Zapiął już plecak i zaczyna schodzić. Wyciągam mój kieszonkowy altymetr: 8 500 metrów. Uśmiecham się... Połykam trochę mleka kondensowanego i rzucam tubę, która będzie tu jedynym świadectwem naszego pobytu. Zapinam plecak, wkładam rękawice, okulary, chwytam czekan; rozglądam się wokoło... i puszczam się w dół stoku. Zanim zniknąłem w żlebie, rzucam ostatnie spojrzenie na szczyt, który odtąd będzie dla nas całą radością i pociechą.

Lachenal jest już bardzo nisko; dochodzi teraz do końca żlebu. Ruszam jego śladami.

Spieszę się jak mogę, lecz teren jest bardzo niebezpieczny. Śnieg grozi obsunięciem przy każdym kroku. Lachenal znajduje się już na wielkim trawersie. Idzie z szybkością, jakiej się po nim nigdy nie spodziewałem. Z kolei ja przechodzę mieszaną, skalisto-śnieżną strefę. Wreszcie jestem u podnóża ściany! Spieszyłem się, brak mi tchu. Odpinam plecak. W jakim celu? Nie wiem. Nagle...

 - Ach! Rękawice!

Nim zdołałem się schylić, widzę, jak ześlizgują się, toczą... Oddalają się od stoku...

Stoję, osłupiały, patrząc, jak suną wolno, lecz bez zatrzymania. Ruch tych rękawic przedstawia się dla mnie jak coś nieuchronnego, ostatecznego, czemu nie mogę się przeciwstawić. Konsekwencje tego mogą być poważne. Co robić?

- Prędko do obozu V!

Rébuffat i Terray powinni tam być. Mój niepokój znika cudem. Chwytam się myśli: dojść do obozu. Ani przez sekundę nie przychodzi mi do głowy, by wyjąć z plecaka i włożyć na ręce skarpetki, które zawsze zabieram na wypadek takiego zdarzenia. Ruszam naprzód i usiłuję dogonić Lachenala. Była druga, gdy stanęliśmy na szczycie; wyszliśmy o szóstej. Muszę ustąpić wobec oczywistej prawdy; straciłem poczucie czasu. Wydaje mi się, że biegnę, w rzeczywistości idę normalnie, może nawet powoli. Co chwila muszę się zatrzymywać, by zaczerpnąć tchu. Chmury pokrywają teraz niebo. Wszystko stało się szare, prawie brudne. Zrywa się lodowaty wiatr, niezapowiadający nic dobrego. Naprzód! Ale gdzie jest Lachenal? A ja myślałem, że on jest w średniej formie! Dostrzegam go co najmniej dwieście metrów przed sobą. Nie zatrzyma się nigdy.

Chmury gęstnieją, schodzą ku nam; wiatr dmie coraz silniej. Nie czuję zimna. Czyżby schodzenie podtrzymywało krążenie krwi?

Czy znajdę namioty we mgle?

Spoglądam na turnię w kształcie ptasiego dzioba, która wznosi się ponad obozem. Powoli znika ona w chmurach, lecz na szczęście widzę w dole zbiegającą od niej grańkę. Jeżeli mgła stanie się gęstsza, pójdę prosto na tę grańkę. Będę schodził wzdłuż niej i  wtedy muszę natrafić na namiot.

Chwilami Lachenal znika, potem mgła staje się tak gęsta, że nie mogę go już więcej dostrzec. Idę wciąż szybko, na granicy utraty tchu.

Zbocze staje się bardziej strome; po jednostajnym śniegu pojawiają się płaty nagiego lodu. To dobry znak! Zbliżam się do obozu. Jak trudna jest orientacja we mgle! Kieruję się w dół według największego spadku zbocza. Teren jest urzeźbiony: z lodowatych ścianek schodzę na rakach.

Plamy... Jeszcze kilka kroków... To już obóz, ale są dwa namioty!

A więc Rébuff at i Terray przybyli! Co za szczęście! Powiem im, że zwyciężyliśmy, że wracamy ze szczytu. Jakaż będzie ich radość!

Jestem! Nadchodzę z góry. Obydwa namioty stoją naprzeciw siebie. Platforma została przedłużona, wejścia stykają się. Potrącam linkę naciągową pierwszego namiotu. Ktoś porusza się wewnątrz, usłyszano mnie. Jest Rébuff at. Pojawia się też głowa Terraya.

- Zrobione! Wracamy z Annapurny!

Maurice Herzog "Annapurna", Wydawnictwo Marginesy. Data wydania: 31.01.2018

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy