Darknet. Przeczytaj, zanim klikniesz...

Dark web jest definiowany jako celowo ukryte zasoby internetu. Składa się z wielu rozproszonych węzłów - cebul - działających lokalnie, niewidocznych i niedostępnych z poziomu internetu /East News
Reklama

Handel bronią i narkotykami. Płatni zabójcy, których wynajmiesz jednym kliknięciem. Dziecięca pornografia i owiane legendą Red Roomy, oferujące transmisję na żywo z torturowania ludzi. Kryptowaluty, którymi za to wszystko zapłacisz, zachowując pełną anonimowość. Oto Darknet. Najmroczniejszy zakątek Internetu. Tego samego z którego korzystamy na co dzień w domu i pracy.

Książka Eileen Ormsby to wynik dziennikarskiego śledztwa międzynarodowej ekspertki od Dark Webu. To fascynująca i mrożąca krew w żyłach opowieść o świecie, o którym większość z nas nie ma pojęcia.  Sprawdź, do czego doprowadza ludzka chciwość, pożądanie, niezaspokojone fantazje. Zobacz, gdzie pożywkę i bezpiecznie schronienie znajdują najczarniejsze obszary ludzkiej wyobraźni.

Eileen Ormsby - prawniczka, publicystka, autorka książki Silk Road, będącej relacją z pierwszego na świecie śledztwa demaskującego czarny rynek działający w dark webie. Dochodzenie to doprowadziło ją do najmroczniejszych zakątków sieci, gdzie bezkarnie handluje się narkotykami, bronią, fałszywymi dokumentami i dziecięcą pornografią, gdzie można wynająć hakera i płatnego mordercę. Podczas pracy nad Darknetem sama stała się obiektem ataków hakerskich. Grożono jej także śmiercią.

Dziś mieszka w Melbourne, stara się żyć spokojnie. Nie chce skupiać na sobie niczyjej uwagi ani też wracać do tego, z czym zetknęła się w dark webie. Najchętniej by o tym zapomniała, lecz to niemożliwe.

Reklama

Przeczytaj fragment książki "Darknet" autorstwa Eileen Ormsby

Wyobraźcie sobie, że możecie szperać w sklepie internetowym wyglądającym identycznie jak Amazon, mającym nawet ikonkę wózka, do którego wrzucacie wybrane towary. Z tą różnicą, że tutaj będzie to kokaina, ecstasy albo heroina. A co powiecie na poszukiwanie płatnego mordercy w swojej okolicy? Albo zamówienie ekipy komandosów, która zrobi nalot u kogoś, kto wam nadepnął na odcisk? Albo zatrudnienie hakera, który sprawdzi, czy mąż albo żona was nie zdradza? Dark web, nazywany też mrocznym internetem, to głęboko ukryta sieć istniejąca obok dobrze nam znanej sieci zindeksowanej. google nie znajdzie jej witryn, YouTube nie odtworzy zamieszczonych tam nagrań. Na dark web nie traficie przypadkowo, bo dostać się tam można wyłącznie za pomocą specjalnego oprogramowania.

Ten worek z witrynami, które pojawiają się bodaj we wszystkich dzisiejszych horrorach albo telewizyjnych powiastkach umoralniających i kryminałach, jest złym bratem bliźniakiem tradycyjnego internetu. Tylko nieliczni odważą się tam zajrzeć. A jednak fascynuje nas i korzystamy z okazji, by tam zerknąć. Najczęściej za pośrednictwem programów informacyjnych albo dokumentalnych, ale także fikcyjnych ilustracji pojawiających się wszędzie: od seriali takich jak Prawo i porządek poczynając, na - precyzyjniejszym technicznie - Mr. Robot kończąc. realia dark webu okazują się pod wieloma względami znacznie bardziej przyziemne i pozbawione polotu, niż to przedstawiają produkcje telewizyjne i kinowe.

W porównaniu ze zwykłym internetem ten mroczny jest wolniejszy, mniej efektowny, także od strony graficznej, i pozbawiony bajerów. równocześnie niektóre jego aspekty budzą zbyt głęboką odrazę, by traktować je jako źródło rozrywki. W gęstwinie prywatnych sieci zapewniających poziom anonimowości nieosiągalny w sieci zindeksowanej kwitnie handel narkotykami i bronią, reklamują się płatni zabójcy i hakerzy gotowi włamać się do komputera naszego wroga, a najbardziej zdeprawowani dewianci mogą zaspokoić apetyt, ściągając najdziwniejsze materiały pornograficzne.

Dark web jest definiowany jako celowo ukryte zasoby internetu. Składa się z wielu rozproszonych węzłów - cebul - działających lokalnie, niewidocznych i niedostępnych z poziomu internetu. Dostać się do nich można wyłącznie w ramach sieci stworzonej przez dostawcę oprogramowania. Dzięki trasowaniu cebulowemu gospodarz i użytkownik spotkają się, ale żaden nie będzie wiedział, gdzie naprawdę znajduje się ten drugi. Nikt - łącznie z instytucjami zapewniającymi dostęp do witryn - nie posiada informacji o tym, kto nimi kieruje ani gdzie ma swoją siedzibę. Nikt też nie może zamknąć witryn. Najczęściej używaną siecią jest TOr, stworzony przez amerykańskich wojskowych w celu ochrony komunikacji rządowej. 



Spełnia trzy podstawowe zadania. Po pierwsze, umożliwia użytkownikom publikację i czytanie informacji z gwarancją pełnej anonimowości. Po drugie, pozwala obejść cenzurę i filtry internetowe. Po trzecie wreszcie, zapewnia dostęp do ukrytych zasobów, dark webu. Dwie pierwsze funkcje mogą odgrywać ważną i pożyteczną rolę. Dlatego w świecie postprywatności TOr zyskuje coraz większą popularność, zwłaszcza wśród tych, którzy pragną - albo potrzebują - anonimowości. To idealne narzędzie dla sygnalistów i obrońców praw człowieka w dyktaturach, ale chętnie sięgają po nie również zwykli użytkownicy, którzy nie chcą, by ślad, jaki zostawiają po sobie w sieci, padł łupem marketingowców.

O ile programiści już dawno odkryli darknet, wykorzystując go do poufnej komunikacji, o tyle TOr udostępnił go rzeszom użytkowników. Wystarczy zainstalować oprogramowanie, by uruchomiło wyszukiwarkę wyglądającą identycznie jak ta, z której korzysta się na co dzień. Przeciętny użytkownik nawet nie zauważy, że jego adres IP przechodzi przez rutery cebulowe, które może uruchomić każdy, kto chce wspomóc sieć. Tam, zanim dotrze do punktu docelowego, zostanie wielokrotnie zaszyfrowany.

Choć dostawca usług internetowych może stwierdzić, że dani użytkownicy połączyli się z TOr-em, nie może ustalić, jakie witryny odwiedzili. Lokalizacja i sposób korzystania z zasobów pozostają niewidoczne dla każdego, kto śledzi oraz analizuje ruch w sieci. Jeśli zaś użytkownik wejdzie na stronę dostępną w sieci zindeksowanej, witryna wie, że ktoś ją odwiedził, ale nie może ustalić, kim był gość ani z jakiego miejsca na świecie pochodzi. Nacisk kładziony na prywatność, choć przydatny i, wydawać by się mogło, dobroczynny, może stać się niebezpiecznym narzędziem w rękach ludzi, którzy, przekonani o bezkarności, jaką daje anonimowość, nękają lub szkodzą.

Jednak kiedy mówimy o dark webie, zwykle mamy na myśli witryny, które można odwiedzić za pośrednictwem TOr-a, a nie normalnego internetu. Ich UrL zwykle składa się z ciągu szesnastu przypadkowych liter i cyfr, zakończonego domeną .onion, a nie .com lub .org, bądź innymi, do których przywykliśmy. Ponieważ skonstruowano je tak, by nie znajdowały ich zwyczajne wyszukiwarki, użytkownicy muszą albo znać dokładny UrL, albo skorzystać z witryny umożliwiającej dostęp do konkretnej strony.

Każda strona z domeną .onion należy do sieci TOr i nie jest częścią internetu. Ta ukryta sieć bywa nazywana przez swoich użytkowników Onionlandem. Istnieją strony chwalące się sprzedażą narządów (serce kosztuje sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, płuco - trzydzieści tysięcy, wątroba - czterdzieści pięć tysięcy), które nabywca może odebrać z państw Trzeciego Świata. Inne z kolei oferują dostęp do prawdziwych walk gladiatorskich, które kończą się śmiercią jednego z zapaśników, świadczą też usługi morderstwa na zlecenie albo za odpowiednią opłatą dają możliwość oglądania tortur. Nie brakuje też takich, które zaklinają się, że zapewnią dostęp do testów przeprowadzanych na ludziach albo dostarczą filmy snuff kręcone na zamówienie.

Kolejna witryna reklamuje się jako dostawca egzotycznych zwierząt. Dużym popytem cieszą się typowe produkty czarnorynkowe, takie jak dokumenty tożsamości, poczynając od kosztującej pięć dolarów podróbki prawa jazdy, która sprawdza się właściwie tylko jako wejściówka do klubu nocnego, a kończąc na paszporcie "wygenerowanym przez brytyjski Urząd Paszportowy, z gwarancją przekroczenia granicy" za cztery tysiące dolarów. Zlecić też można kradzież na zlecenie, kupić gotową pracę naukową, a nawet zyskać możliwość zarobienia na ustawianych imprezach sportowych. Istnieją też kompletnie niezrozumiałe dla zwykłego śmiertelnika serwisy społecznościowe hakerów i phreakerów (specjalistów od łamania zabezpieczeń sieci telefonicznych), gdzie prowadzi się rozmowy w hermetycznym żargonie na tematy niepojęte dla reszty świata. W dark webie można znaleźć witryny specjalizujące się w działalności czarnorynkowej (broń, narkotyki, fałszerstwa, dane bankowe, skradzione towary i karty kredytowe, zmiana tożsamości, usługi), nielegalne fora pornograficzne, serwisy torrentowe, strony opozycjonistów i hejterów politycznych oraz społeczności hakerskie.

Do wielu dostęp jest możliwy tylko za zaproszeniem, więc ich zawartość pozostaje tajemnicą. Anonimowe rynki wymagają systemu anonimowych płatności. Dlatego w świecie handlu nielegalnymi towarami króluje gotówka. Jedynie banknot lub moneta pokryte substancją chemiczną utrwalającą odciski palców pozwalają stwierdzić, że dana osoba trzymała je w ręku. Możliwość odtworzenia wędrówki pieniądza (przelew bankowy, użycie karty kredytowej, a nawet przekazy za pośrednictwem Western Union) bardzo długo stanowiła największą słabość internetu.

Problem rozwiązały kryptowaluty. Szczególnie użyteczny okazał się bitcoin, który pojawił się w 2009 roku. Ta silna, oparta na podstawach matematycznych, wiarygodna waluta zapewniająca anonimowość znakomicie przejęła funkcję gotówki w wirtualnym świecie, choć początkowo nie miała żadnej wartości. generowanie bitmonet - przez analogię do wydobycia złota nazywane wydobywaniem - odbywało się w komputerach, które tworzyły złożone algorytmy mające rozwiązać równania matematyczne. Ich zakupem mógł być zainteresowany jedynie komputerowy geek albo umysł ścisły śledzący nowinki.


Właśnie tak początkowo je traktowano: jak nowinkę, ciekawostkę. rok później bitcoin wciąż nie miał właściwie żadnej wartości. Posiadaczom waluty nie zwracał się nawet koszt energii elektrycznej zużytej przy jej wydobyciu. Stopniowo jednak niektórzy zaczęli dostrzegać jej potencjał: uniwersalna, a przede wszystkim anonimowa jak gotówka mogła się przydać na czarnym rynku i przy sprzedaży nielegalnych towarów. Od tamtej pory jego wartość wzrosła tak, że w 2018 roku jego kapitalizację giełdową wyrażano w miliardach dolarów.

Wielu porównuje dark web do Dzikiego Zachodu jako miejsca, gdzie nie obowiązują żadne zasady, i w dużej mierze ma rację. Pojawiają się tam ludzie pozbawieni hamulców moralnych, którzy - przekonani, że nigdy nie zostaną namierzeni - mogą bez ograniczeń kupować, sprzedawać, udostępniać i tworzyć, cokolwiek zechcą. Niektórzy chcą kupować śmiercionośne substancje i narzędzia. Inni sprzedawać ludzi i trucizny. Jeszcze inni udostępniać na żywo obrazy tortur albo tworzyć filmy lub zdjęcia tak chore, że nawet zaprawieni w bojach policjanci po ich obejrzeniu wymagają terapii. Najbardziej jednak przeraża to, że technologię - wymagającą podstawowych umiejętności - stworzono tak, by owi zwyrodnialcy bez trudu mogli się odnaleźć i komunikować.


Jedwabny szlak

Najpierw swoje podwoje musiały zamknąć domy towarowe. Teraz zagłada grozi lokalnym dilerom narkotykowym, którzy jeden po drugim muszą zwijać interesy, przegrywając z wygodniejszymi i tańszymi sklepami internetowymi. Większość z nas nawet nie usłyszałaby o dark webie, gdyby nie rozgłos, jaki zyskała pewna platforma aukcyjna handlująca narkotykami. Silk road (Jedwabny Szlak) - pierwszy i najbardziej znany i bazar narkotykowy dostępny za pośrednictwem sieci TOr - umożliwiał kontakt między sprzedawcami a zainteresowanymi kupnem zakazanych substancji wszelkiego rodzaju. Działał na podobnej zasadzie jak eBay czy Amazon i był niemal tak samo wygodny jak one. Produkty takie jak marihuana, kokaina czy xanax tylko czekały, by wpaść do koszyka, a z niego trafić do klientów w każdym zakątku świata. Barwne reklamy oferowały wszystko: od pojedynczej pigułki ecstasy po jej hurtowe ilości przeznaczone do sprzedaży w klubach nocnych lub za pośrednictwem sieci peer-to-peer. Sprzedawców oceniano na podstawie jakości produktu i poziomu obsługi.

 - To najbardziej bezczelna próba rozprowadzania narkotyków, z jaką się zetknęliśmy; rodzaj internetowego centrum handlowego, gdzie można się zaopatrzyć w nielegalne substancje. Tupet jego twórców jest niewyobrażalny - grzmiał amerykański senator "Chuck" Schumer w czerwcu 2011 roku, kiedy założony w lutym Silk road po raz pierwszy przykuł uwagę mediów.

Senator wzywał do natychmiastowego zamknięcia platformy, co wydawałoby się rozsądnym żądaniem, gdyby nie to, że zderzył się z żywiołem, wobec którego tradycyjne narzędzia polityczne okazują się bezsilne. TOr, bitcoin i narkotyki stanowiły idealną triadę umożliwiającą stworzenie pierwszego internetowego czarnego rynku na masową skalę. Sieć TOr pozwalała zakładać strony, których właściciela nie można było namierzyć. Innymi słowy posiadacz witryny nie musiał się obawiać, że zamknie ją policja albo zbyt prawomyślny dostawca usług internetowych. Co najważniejsze, strona nie musiała funkcjonować potajemnie albo jedynie dla zaproszonych. Przeciwnie, mogła się reklamować, docierając do rzeszy odbiorców, choć osoby, które za nią stały, pozostawały anonimowe, a miejsce ich pobytu - nieznane.

Każda transakcja handlowa wiąże się z koniecznością uiszczenia opłaty. Tradycyjne metody płatności internetowej, takie jak użycie karty kredytowej, skorzystanie z serwisu PayPal, nadanie przekazu pieniężnego za pośrednictwem Western Union czy wykonanie przelewu bankowego, nie gwarantują użytkownikowi anonimowości. Tylko nieliczni byli w stanie posługiwać się tymi metodami, a jednocześnie zagwarantować sobie anonimowość, a to stanowiło kolejną barierę dla działalności sklepu internetowego. Ta zaś runęła wraz z pojawieniem się możliwości, jakie daje używanie bitcoina. Bitcoinowi poświęcono już całe tomy, a objętość tej książki nie pozwala szerzej zająć się tą kwestią.

Ujmując rzecz najprościej, bitcoin to wirtualna waluta nieprzypisana do żadnego państwa. Umożliwia niemal natychmiastowe przelewy między użytkownikami w dowolnym miejscu świata. Jest zdecentralizowana: nie podlega żadnej instytucji; nie można jej kontrolować ani ustalać reguł jej funkcjonowania. Co zaś najcenniejsze z punktu widzenia czarnego rynku, i sprzedający, i kupujący mogą pozostać anonimowi. To odpowiednik gotówki w świecie wirtualnym. Hipotetyczny klient Jedwabnego Szlaku może wejść na stronę w rodzaju localbitcoins.com, gdzie znajdzie kogoś sprzedającego bitcoiny (co jest całkowicie legalne). Kiedy ustalą cenę, klient przelewa gotówkę na bitcoinowe konto sprzedawcy. Z chwilą, gdy pieniądze pojawią się na rachunku, ustalona liczba bitcoinów zostaje przekazana na dostarczony adres cyfrowy. Może to być prywatny portfel bitcoinowy albo portfel użytkownika Silk road. Sprzedawca nigdy się tego nie dowie. Dla niego to po prostu ciąg cyfr i liter.

Zakazane substancje stanowiły wymarzony przedmiot czarnorynkowego eksperymentu. W skali świata popyt na miękkie narkotyki stale rośnie, a niewielkie ilości na własny użytek idealnie mieszczą się w niebudzących podejrzeń kopertach bąbelkowych, które w niczym nie różnią się od miliardów innych przesyłek z jak najbardziej legalną zawartością. Listonosze i kurierzy stali się mimowolnymi mułami dostarczającymi towar setkom tysięcy odbiorców, którzy ochoczo korzystali z tej nowej metody zaopatrywania się w narkotyki. Sprzedawcom - tak samo jak na eBayu - zależało na opinii. Zapewniali więc wzorową obsługę i narkotyki dobrej jakości, co przekładało się na najwyższą, pięciogwiazdkową, ocenę.

U steru Silk road stał twórca witryny, długo znany po prostu jako administrator: Admin. Założył stronę, bo marzył o prawdziwie wolnym, otwartym rynku, gdzie rządy nie będą mogły narzucać swoich regulacji. "Jedwabny Szlak stanowi realizację założeń libertarianizmu - tłumaczył. - To wspaniały pomysł i znakomity, praktyczny system. [...] Nie żadna utopia. rządzą nim prawa rynku, a nie jakaś centralna władza". W miarę jak liczba transakcji rosła lawinowo - od kilku do setek, a wreszcie tysięcy dziennie - tajemniczy założyciel i jedyny administrator stawał się niemal przedmiotem kultu zarówno wśród sprzedawców narkotyków, jak i ich klientów. Słynął z ultraliberalnych poglądów, marzył o świecie, w którym każdy będzie mógł zażywać dowolne substancje - bez lęku przed ingerencją lub agresją. W przeciwieństwie do czarnego rynku funkcjonującego zarówno w realnym, jak i wirtualnym świecie Silk road nie tolerował transakcji, które mogłyby komuś zaszkodzić lub wyrządzić mu krzywdę. Założycielowi chyba naprawdę zależało na dobru  klientów.

 - Wiem, że cała ta platforma opiera się na zaufaniu, jakim mnie obdarzacie. Zdaję sobie sprawę, jaka to odpowiedzialność. Jestem zaszczycony, mogąc Wam służyć - deklarował na forum witryny. - Jeszcze nieraz dowiodę, wierzę w to, że moje intencje są szczere, a ja sam nie jestem na sprzedaż. W innych rękach Jedwabny Szlak prawdopodobnie w ogóle by się nie rozwinął. Większość uznałaby go za zwykłą maszynkę do robienia pieniędzy. A choć Silk road został pomyślany jako platforma handlowa, właścicielowi bardzo zależało, by stworzyć też społeczność, którą kierowałby z miłością i troską, angażując się w jej codzienność. Prowadził nawet pamiętnik, szczegółowo opisując swoje internetowe przedsięwzięcie. "Spodziewam się, że kiedyś ktoś będzie chciał spisać moją biografię. Przyda mu się szczegółowy rejestr moich działań" - zanotował w nim. Aktywnie udzielał się na forach Silk road, często zwracając się do swojej trzódki.

 - Jesteście dla mnie niczym rodzina. Jasne, wszystkim trafiają się stuknięci kuzyni, ale przyznajcie, dodają kolorytu. Zresztą to bez znaczenia, i tak wszystkich Was kocham - pisał. Nigdy nie traktował członków tej sieci protekcjonalnie.

 - Spośród całej wielkiej społeczności tego świata to właśnie wy uczestniczycie w narodzinach tej rewolucji. Właśnie wy uruchamiacie i rozpędzacie tę machinę. To dla mnie zaszczyt, że zechcieliście mi towarzyszyć. Dziękuję Wam za zaufanie, wiarę, braterstwo i miłość. Trudno dziś rozstrzygnąć, co przesądziło o popularności platformy: narkotyki wysokiej jakości w przystępnej cenie, łatwość korzystania ze strony czy chęć uczestnictwa w rewolucji. Faktem pozostaje, że ludzie z całego świata za pośrednictwem sklepu masowo kupowali lub sprzedawali narkotyki bądź uczestniczyli w pogaduszkach i przekomarzaniach społeczności. Błyskawicznie prowadzenie platformy przekroczyło możliwości i siły jednej osoby. Silk road potrzebował zespołu, a chętnych do pracy nie brakowało.


INTERIA/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama