Życie to prosta historia

Męski zawód? Aktor nie, raczej drwal. Za to męski może być płacz i czytanie poezji Jesienina. Tak twierdzi Andrzej Grabowski. Do tego, że bywa sentymentalny, depresyjny i słucha Mszy żałobnej Mozarta, przyznawać się nie lubi. I tak nikt mu nie uwierzy.

Agnieszka Sztyler, "Twój Styl": Dobrze się pan czuje?

Andrzej Grabowski, aktor teatralny i telewizyjny: - Psychicznie, fizycznie?

Chciałam tylko wybadać, czy jest pan hipochondrykiem.

- Miewam takie stany. Tkwi we mnie hipochondryk, jak w każdym. To się wiąże z wrażliwością, która objawia się w różnych sytuacjach. Zdarza się, że na bankiecie siedzę trzy godziny i się nie odzywam, bo nie czuję się swobodnie wśród obcych ludzi. A oni biorą mnie za gbura. Zwodzi ich fizjonomia i "serialowa" osobowość.

Reklama

Mylą pana z Ferdkiem Kiepskim?

- Biorą mnie za swojskiego chłopaka, który na każde zawołanie pójdzie do baru napić się wódki i będzie opowiadał dowcipy. W czasie, gdy kręciłem Kiepskich, zdarzyło mi się, że gdy jadłem śniadanie w restauracji hotelowej, podszedł młody człowiek. Zapytał: "Panie Andrzeju, czy mogę prosić o autograf?". A potem dodał: "Bardzo się cieszę, że spotkałem większego idiotę niż ja".

Co pan mu odpowiedział?

- Na szczęście nic, choć zdarzało się, że gdy słyszałem za plecami: "Ej, Ferdek, chodź tu!", stawałem się agresywny i chwytałem za chabety. A że jestem duży, to czasem kogoś przestraszyłem. Wolę już, jak mylą mnie z Goebbelsem z Pitbulla, bo wtedy przynajmniej czują respekt. No ale nie ma sensu utyskiwać, przecież to normalna cena zawodu. Jedyne wyjście, by tego uniknąć, zagrać źle. A tak? Wszyscy myślą, że jestem twardy facet, wesołek, "swój" chłopak. A to nieprawda, bo jak wspominałem, jestem wrażliwcem.

Jak się to objawia?

- Pewien rodzaj masochizmu jest mi bliski. Koleżanka opowiadała, że przechowuje list od nieżyjącej już babci. W chwilach depresji czyta ten list, by płacząc, zejść na samo dno rozpaczy. I ja to rozumiem.

No ale to opowieść o koleżance, nie o panu.

- Zasłaniam się tym przykładem, bo brzmiałoby podejrzanie, gdyby facet, szczególnie o moim wyglądzie, zaczął mówić: "Słuchajcie, czytam poezję, słucham opery!". Choć zdarza się, że cały miesiąc gram Ferdynanda Kiepskiego, a potem zamykam się w domu i włączam Mszę żałobną Mozarta.

Kiedy ostatnio pan jej słuchał?

- Gdy chciałem jeszcze bardziej się zdołować, zejść na psychiczne dno i móc się od niego odbić. Tylko że nie będę o tym opowiadał czytelnikom. Nie jestem ekshibicjonistą. Nie chcę, by ktoś siedział z gazetą w toalecie i czytał sobie, że Grabowski się popłakał i puszczał Mszę żałobną. Bo to trochę jak w anegdocie o pewnym kompozytorze, który po niepochlebnej recenzji odpisał krytykowi: "Łaskawy Panie! Siedzę w ustronnym miejscu i trzymam Pańską recenzję przed sobą. Za chwilę będę ją miał za sobą". No więc nie chcę się narażać na coś podobnego. Choć prawda jest taka, że lubię czasem być smutny, że czytam "szczypatielną" literaturę, uwielbiam Jesienina.

Jesienina?! Myślałam, że się w nim odnajdują tylko kobiety.

- Mężczyźni też! Janusz Głowacki jest zakochany w Jesieninie. Pamiętam, że kiedy prowadziłem program "Hurtownia książek", pojawił się w nim z Oleną Leonenko - zrobili właśnie spektakl z wierszami Jesienina. Agnieszka Wolny-Hamkało, prowadząca, powiedziała: "To pretensjonalne, że Jesienin, popełniając samobójstwo, ostatni wiersz napisał krwią". Głowacki prawie się na nią rzucił! Sam, gdy ktoś pyta mnie o credo życiowe, cytuję tego poetę: "Wiele myśli przemyślałem w ciszy,/ Wiele pieśni o sobie złożyłem./ Na tej ziemi, co jęk zewsząd słyszy,/ Jam szczęśliwy po prostu, że żyłem./ Że kobiece całowałem piersi,/ Gniotłem kwiaty i trawy w parowie,/ I że zwierząt, braci naszych mniejszych, nigdy pałką nie biłem po głowie". Znam całą poezję Jesienina.

Ja zaczytywałam się nim w liceum, ale bardziej trafiał do mnie Wojaczek, nie mówiąc o Hłasce, no, ale to nie poeta.

- Z Wojaczkiem to ja kiedyś wódkę piłem.

I jak się z nim piło?

- Fajnie. Tylko że to było 41 lat temu! Spędziłem pół nocy w jego towarzystwie. Gdybym wiedział, że będzie z niego ten Rafał Wojaczek, nie piłbym, tylko spisywał, jak Wyspiański na weselu Lucjana Rydla. To było na balandze w akademiku krakowskiej szkoły teatralnej. Przyjechałem tam po prostu w odwiedziny do brata Mikołaja.

A potem poszedł pan w jego ślady. Brat miał wpływ na to, że chciał pan zostać aktorem?

- Ależ ja nie chciałem zostać aktorem! Aktorstwo uważałem za wstydliwy i niemęski zawód. A jak się pani mnie zapyta, jaki zawód jest dla mężczyzny...

To pan powie, że drwal?

- Tak, powiem, że drwal, szewc, kolejarz, piekarz.

A jednak nie został pan drwalem, tylko aktorem...

- Prawda, ale wcale nie dlatego, że zamierzałem grać. Chciałem dostać się do szkoły teatralnej i zamieszkać w akademiku. Wpływ brata na mój wybór był tylko taki, że gdy chodziłem do liceum w Chrzanowie, kilka razy pojechałem do niego na wagary. Poznałem klimat szkoły teatralnej: zabawy, piękne dziewczyny... To, co się tam działo, można sobie tylko wyobrazić. Kiedy się już dostałem, byłem najmłodszy na roku, bo rodzice posłali mnie do szkoły wcześniej. No więc jako najmłodszego koledzy wysyłali zawsze po wódkę. Znałem więc wszystkie meliny w Krakowie. Proszę pamiętać, że zacząłem studia w 1969 roku, gdy Władysław Gomułka był u władzy. Wtedy wśród studentów, szczególnie szkół artystycznych, picie wódki było w modzie. Jak ktoś pił - znaczyło: ma wyobraźnię. A jak nie pije, bez wyobraźni albo kapuś.

A dziś?

- Alkohol mnie rozluźnia.

Po powrocie z premiery musi pan wypić drinka?

- Nie jestem człowiekiem, który popija drinki! Kiedy siadam do stołu, żeby się napić, piję wódkę. I nie jest moją wadą, że robię to solidnie. Ani to, że wolę napić się sam niż w towarzystwie, którego nie lubię, nie cenię albo które jest głupie nawet przed wypiciem. Na szczęście nie muszę na drugi dzień poprawiać albo wstępować do baru na whisky. Za to palę papierosy w dużych ilościach.

To nerwy? Spina się pan, pracując nad rolą? Zbliża się premiera i rodzina musi chodzić na palcach?

- Nie! Co to, mój zawód święty jest? Rzeczywiście, kiedy wracam do domu, nie chcę, żeby grała głośno muzyka i były zapalone wszystkie światła. Cały dzień na planie jest gwar i lampy świecą w oczy. Można mi zarzucić, że jestem bałaganiarzem i że wszystko gubię: tekst, plan domu, który właśnie buduję, kwity z pralni, ale na pewno nie można powiedzieć, że przynoszę ze sobą role. W domu martwię się, czy jest wędlina i czy są ziemniaki. Bo jak ich nie ma, trzeba iść do warzywniaka.

Chodzi pan po ziemniaki?

- Chodzę. Idzie gwiazda, niesie w siatce nylonowej pięć kilo ziemniaków. Czar pryska. Zresztą gram przeszło trzydzieści lat, a rozpoznawalny jestem od dziesięciu.

Przeszło trzydzieści lat staje pan niemal co wieczór w teatrze na scenie. Wzrusza to jeszcze pana?

- Niezmiennie mnie wzrusza, kiedy gram w Krakowie w Teatrze Słowackiego, w pięknym, eklektycznym budynku, a na spektakl przyjeżdżają wycieczki szkolne z tzw. prowincji. Na widowni siedzą dziewczynki i chłopcy. I czasem mój wzrok padnie na dziecko w mojej ocenie niezbyt gustownie ubrane. I to mnie wzrusza za każdym razem.

Dlaczego?

- Bo od razu widzę, jak poprzedniego dnia w domu tego dziecka zebrało się rodzinne konsylium: mama, ciocia, dziadek. Mówili: "Córeczko, synku... Jutro jedziesz do teatru, trzeba cię będzie pięknie ubrać". I wszyscy dobierają sweterek, białe rajtuzki. I ciocia mówi: "Buciki ci pożyczę, trochę za duże na ciebie, ale są ładne". Płakać mi się chce, że te dzieci sobie zadały tyle trudu. Takie rzeczy mnie wzruszają. Proste, banalne. Film też - im bardziej banalny, tym bardziej wzrusza.

Chodzi o Bollywood?!

- Nie! Myślę o filmach, które pokazują, że człowiek potrafi być dobry i że sprawiedliwość zwycięża. Mówię sobie wtedy: "Głupku, przecież w życiu tak nie jest!".

A ostatnio na jakim filmie pan tak sobie mówił?

- Ostatnio na żadnym. Opowiem o tym, który mnie najbardziej wzrusza, który uważam za najlepszy, jaki w życiu widziałem. To Amarcord Felliniego. Może dlatego mam do niego sentyment, bo sam pochodzę z małego miasteczka - z Alwerni pod Krakowem. Dziadek Gustaw miał kopalnię w okolicach i wybudował w miasteczku dom na rynku. W imieniny wychodził na balkon i rzucał dzieciom cukierki. Patrzę na życie prowincji w Amarcordzie - śmieszne i wzruszające, ładne i brzydkie, głupie i mądre, to wciąż się na tym filmie śmieję i wciąż płaczę. Przypomina mi się Alwernia.

Jaka była?

- Tak mała, że znałem rozkład garnków w kuchni u sąsiadów. Do każdego domu można było wejść w każdej chwili. I wiadomo było, że u pani Rychłowskiej są dobre ogórki, do pani Rybarskiej chodzi się po żur, a pani Madejowa przynosi masło i jajka. Na pewno to wszystko dziś wyolbrzymiam. Bo na przykład na rynku jest kaplica z 1800 roku, wokół której rosną dęby. Przed laty wydawały mi się większe niż baobaby, które widziałem w podręczniku geografii. Kilka lat temu przechadzałem się po rynku i patrząc na nie, pomyślałem: "Ależ one cieniutkie!". A przecież są grubsze, bo o pięćdziesiąt lat starsze. Alwernia to mój utracony raj dzieciństwa, więc może wyolbrzymiam to wszystko, idealizuję?

Pana rodzina była taka, jak z włoskich filmów - krzycząca?

- Trochę tak.

Czy w krzyku ktoś się wybijał?

- Mama, bo to ona rządziła. Nie dlatego, że ojciec nie miał nic do powiedzenia - gdy była taka potrzeba, wypowiadał się. Był jednak cichy i pokornego serca, więc wolał nie krzyczeć. Mama miała w rodzinie wysoką pozycję. Była nauczycielką, skończyła seminarium u sióstr klarysek w Krakowie. Ojciec skończył historię na Uniwersytecie Jagiellońskim - wydział dla dyplomatów. Wojna wybuchła i jego zawód, historia wyuczona na studiach, była psu na budę. Lepiej było się nie przyznawać, że się skończyło taki wydział. Ojciec pracował więc jako kierownik zaopatrzenia w zakładach chemicznych.

I statystował w Teatrze Słowackiego.

- Tato dorabiał w ten sposób. Był dumny, że stawał na scenie z Osterwą. Potem całe życie występował jako amator, na przykład na akademiach w tych zakładach chemicznych, w których pracował. Mówił znane wtedy monologi sołtysa Kierdziołka. Bardzo się wstydziłem, że to robi.

Ojciec był pewnie dumny, że pan i brat zostaliście aktorami?

- Paradoksalnie, gdy Mikołaj chciał złożyć papiery do szkoły teatralnej, ojciec protestował. Twierdził, że aktorstwo to może być hobby, ale nie zawód. Mnie było już łatwiej, bo zdawałem cztery lata po bracie. A gdy skończyliśmy szkołę, ojciec, póki żył, bardzo nam kibicował.

W przyszłym roku kończy pan sześćdziesiąt lat.

- Tak. I mam nadzieję, że nie będę robił żadnych bilansów, podsumowań. Zresztą o filmach Chaplina pisano, że to rozrywka dla analfabetów, a teraz powstają o nim prace doktorskie, więc skąd mam wiedzieć, czy coś zrobiłem dobrze, czy źle?

Zresztą dziś sześćdziesiątka dla mężczyzny to chyba jak dawniej czterdziestka?

- Czterdziestka to dziś taka miara europejska alkoholu - kieliszek wódki to czterdziestka, a nie pięćdziesiątka jak dawniej. A ja zawsze uważałem, że pięćdziesiątka jest lepsza od czterdziestki, więc być może sześćdziesiątka jest lepsza niż pięćdziesiątka?

A setka?

- Setka... Zaczyna być coraz bardziej interesująca! Choć chyba nie jestem aż tak bardzo przywiązany do życia.

Myśli pan o śmierci?

- Myślę, gdy dostaję wiadomość, że zmarł ktoś z bliskich. I gdy widzę na drodze zwłoki zapakowane w foliowy worek. Myślę wtedy, że to mogło zdarzyć się mnie, ale zgadzam się z Seneką, że człowiek nie boi się śmierci, tylko myśli o umieraniu, czyli momencie śmierci. Bo czym jest śmierć? Podobno można ją porównać do wspaniałego orgazmu. Tak słyszałem.

Ja też. Zbadano nawet plemię Indian, które za najwspanialszą śmierć uważa tę w trakcie orgazmu.

- W ogóle orgazm to jest mała śmierć, chwilowa utrata świadomości, więc ta prawdziwa musi być wspaniałym orgazmem. No ale nikt tego nie potwierdzi. Temat życia i śmierci jakoś dziwnie mnie ostatnio obchodzi. Janek Nowicki powiedział niedawno: "Wiesz, jak byłem młody, to mi się chciało żyć, a teraz muszę". No, ale trzeba mieć sześćdziesiąt lat, żeby to zrozumieć. Pani tego jeszcze nie zrozumie.

Sześćdziesiąt?! Jung mówił, że od czterdziestki człowiek zajmuje się swoim przemijaniem. A ja myślę, że kobiety przeczuwają takie rzeczy jeszcze wcześniej.

- Nie jestem kobietą, więc nie wiem. Zresztą nie rozumiem kobiet.

Ma pan dwie córki, więc chyba coś panu wytłumaczyły?

- Nic! Boją się. Zresztą, mnie cokolwiek wytłumaczyć...

A pan córkom? Jedna z nich, Zuzia, właśnie po raz pierwszy wystąpi z panem na scenie w "Chorym z urojenia" Moliera w warszawskim Teatrze 6. Piętro.

- I oczywiście mam pokusę, żeby jej doradzać, pomagać. Tylko że ja mam tak w stosunku do każdego partnera na scenie, jeśli on pozwala.

Córka pozwala?

- Tak, choć może w pewnym momencie usłyszę: "Tato, daj spokój!". W Chorym z urojenia pod koniec spektaklu jest scena, gdy grany przeze mnie Argan waha się, czy zgodzić się na małżeństwo córki z człowiekiem, którego nie akceptuje. A ona próbując go przekonać, chce rozczulić, więc zaczyna się do ojca łasić. Tę córkę gra Zuzia. Zdarzyło mi się niedawno zadzwonić do niej: "Słuchaj, może zróbmy to tak jak w dzieciństwie. Pamiętasz, jak bawiliśmy się w Baran, baran, buc!? Może coś takiego zrobimy w tej scenie?". I córce to się spodobało.

Zawsze córkom podobały się tak Pana pomysły? Jak to było, gdy dojrzewały?

- Nie buntowały się. Mają dużo ze mnie, a ja zgadzam się na to, co niesie życie. Nie mieliśmy bardzo trudnych momentów. Nie było też wielkich uniesień, przełomów, że oto nagle światłość się nad nami otworzyła i one we mnie, a ja w nich dostrzegłem coś nowego. Życie to jest taka prosta historia. I my mamy z córkami mnóstwo prostych, wzruszających wspomnień.

To poproszę o jedno...

- Gdy Zuzia miała osiem lat, pojechałem z nią w góry, chcieliśmy wejść na Turbacz. Nie mogłem znaleźć drogi ani miejsca, gdzie zaparkować samochód. A że jestem cholerykiem, zacząłem krzyczeć, że mam to gdzieś, wracamy. Wreszcie zostawiłem samochód w Rabce. Potem na Starych Wierchach, jedząc konserwę, oglądaliśmy zachód słońca. Moje dziecko powiedziało: "Tatuś, to jest najpiękniejszy zachód słońca, jaki kiedykolwiek w życiu widziałam. Jestem taka szczęśliwa, że tu jesteśmy".

Córki musiały widzieć pana szczęśliwego w zawodzie, skoro też wybrały aktorstwo.

- Cieszę się, że wybrały, co chciały, że nie zniechęcałem, nie mówiłem: "Zostań matematyczką". Nie przyjdą więc po latach i nie powiedzą, że przeze mnie zaprzepaściły marzenia.

A pan jakie miał, ma zawodowe marzenia?

- Żadnych. Nie marzę o rolach. Raz marzyłem w młodości o roli porucznika w Ułanach, a zagrał ją Jurek Kryszak. Wtedy postanowiłem nigdy w życiu nie marzyć o żadnej roli. Dzięki temu nie mam rozczarowań.

A kiedy przez rolę Kiepskiego reżyserzy zaczęli pana omijać, jak się pan czuł?

- Mało jest stresów na tym świecie, żebym miał takie rzeczy rozpamiętywać? To rzeczywiście było olbrzymie ryzyko: przyjęcie roli Ferdynanda Kiepskiego. Tylko że aktorstwo to mój zawód, a nie hobby, jak chciał ojciec. No więc wziąłem tę rolę. A że nie wierzyłem w sukces serialu, byłem przekonany, że po kilku pilotażowych odcinkach zdejmą go z wizji. A skończyło się wiadomo jak.

Podobno o mało co przez Ferdka nie zagrałby Pan w Pitbullu?

- Propozycję zagrania w Pitbullu dostałem w trakcie kręcenia Kiepskich. Niestety, producenci nie zgodzili się, bym zagrał Goebbelsa. "Masz gębę Ferdka", usłyszałem. Tylko że Patryk Vega nie dostał wtedy pieniędzy na ten film, zdjęcia się przesunęły, no i jednak w Pitbullu zagrałem.

Wiedział pan, że jak się teraz nie uda, być może kolejnej szansy na zrzucenie "gęby" nie będzie?

- Rzeczywiście przyjąłem to wyzwanie z wielką radością, bo chciałem się wyzwolić z Ferdynanda. Pamiętam, jak kilka miesięcy szukałem pomysłu na tę postać i nagle dzień przed pierwszymi zdjęciami ogoliłem głowę. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem siebie łysego - ze wszystkimi szramami, niedoskonałościami. Nagle dostrzegłem tę postać.

Chciałby pan zagrać amanta?

- Grywałem amantów! Zwykle takich amantów charakterystycznych.

Jak Belmondo?

- Tak, na przykład w Łgarzu. Wiem, że to mało prawdopodobne, ale w młodości grywałem amantów.

Podobno był pan wtedy podobny do Grechuty?

- Trudno w to dziś uwierzyć, ale byłem.

Czerpał pan z tego jakieś profity?

- Za głupi na to byłem. Gdyby rozum był przy młodości, tobym czerpał. Tyle dziewczyn do mnie przychodziło po autograf, choć wiedziały, że nie jestem Grechutą!

Za to dziś pan śpiewa.

- Charczę! To przypadek, że zacząłem śpiewać. Zresztą "śpiewać" to złe określenie.

W jakich okolicznościach zaczął pan "charczeć"?

- Przyjechało do mnie dwóch młodych ludzi i zaproponowało udział w koncercie poświęconym Maklakiewiczowi i Himilsbachowi. A ja, głupi, się zgodziłem. Potem się okazało, że tam śpiewa Maleńczuk, Sojka, Banaszak. I nagle ja wśród nich - kompletny debilizm. Zaśpiewałem na żywo, a potem nagraliśmy płytę. Dziś żartuję, że byłem lepszy niż U2 i AC/DC, bo moja piosenka była na pierwszym miejscu Listy Przebojów Trójki, a U2 było na drugim, a AC/DC dopiero na piątym. Pamiętam, że na okładce płyty napisałem, że przepraszam tych, których rozczaruję, i że może jak już się odważyłem zaśpiewać, to zacznę i malować. Miał być żart. Po kilku dniach od wydania płyty dostałem od Piotra Najsztuba SMS, mniej więcej takiej treści: "Panie Andrzeju, kupiłem

Pańską płytę. Wysłuchałem w całości. Proszę zacząć malować". Prawdę mówiąc, dostałem propozycję nagrania kolejnej płyty, bo ta pierwsza dobrze się sprzedała.

A pan podobno tak się rozkręcił, że porywa się też na repertuar operowy?

- Tylko prywatnie. W wyjątkowych sytuacjach - wśród przyjaciół i gdy jestem bardzo rozluźniony.

Sceną jest stół?

- Krzesło. Zwykle w takich chwilach usiłuję wejść na krzesło i zaśpiewać arię Cavaradossiego z Toski.

Miłość i śmierć?

- Banał? Cała wielka literatura i sztuka na tym właśnie się opiera. Co jest ważniejsze od życia, miłości, śmierci? Na początku rozmowy wspomniała pani Hłaskę, a mnie właśnie przypomniał się cytat z Pięknych dwudziestoletnich: "Po czymś takim jak młodość i miłość chciałoby się wszystko naprawić, więc poprawiasz krawat".

A pan krawata nie nosi.

- Nie noszę.

"Twój Styl", nr 10/2011

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: historia | teatr | aktor | sztuka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy