Zjeść świat

Podróżnik nie wybrzydza. Gdy kończy się prowiant albo tubylcy częstują i nie wypada odmówić, zje larwę, pająka, a nawet węża. Okropne? Ale jakie ekscytujące! Znani wędrowcy opowiadają o ekstremalnych doświadczeniach kulinarnych.

Martyna Wojciechowska

miejsce: Argentyna

menu: chinchulines, nadziewane bycze jelita

wrażenie: z winem da się zjeść, tylko lepiej nie wąchać

To było na argentyńskiej pampie. Siedzieliśmy przy ognisku. Nasi gospodarze, tubylcy, ustawili grill. W pewnej chwili zobaczyłam, że od strony wioski idzie chłopiec objuczony sznurami... jelit. Dopiero co zabito na estancji, argentyńskiej farmie, krowę, to pewnie były jej wnętrzności. W tym momencie zrozumiałam, że czas napić się fantastycznego argentyńskiego wina, bo to nie będzie zwykła kolacja. Kucharz wytłumaczył, co zjem: jelito grube i cienkie z... naturalną zawartością. Znaczy co? Usłyszałam, że spokojnie, głównie trawa, a ta w okolicy jest czysta. Takie jedzenie to przysmak gauchos - południowoamerykańskich kowbojów. Nie podaje się tego raczej w restauracjach.

Reklama

Jelita zostały wrzucone na ogień. Po chwili kawałki skwierczących kiszek kucharz włożył między dwie kromki chleba, powstało coś a la kanapka z kaszanką. Pierwszy problem: trzeba to ugryźć - ścianki jelita są mięsiste, żylaste i grube. Musiałam się ostro napracować żuchwą, żeby dojść do "farszu". Pachniało... inaczej, niżbym sobie tego życzyła. Mdło. Łyk wina znowu pomógł.

Zawartość z wyglądu przypominała to, co wysypuje się po rozpruciu torebki z herbatą. Trawa była raczej nieprzetrawiona. Ale dałam radę. Uważam, że nie można poznać kultury i klimatu miejsca, do którego się przyjechało, jeśli nie je się z jednej miski z gospodarzami i nie pije lokalnych napojów wyskokowych. Próbuję więc wszystkiego.

miejsce: Kambodża

menu: "czipsy" z pająka

wrażenie: smakuje jak chityna z odrobiną kurczaka

Rzecz dzieje się na targu w Phnom Penh. Idziemy spróbować pieczonych pająków. Potrawa pochodzi z czasów, gdy w kraju panował głód. Kambodża była wyniszczona reżimem Pol Pota, ludzie jedli to, co się do jedzenia nadawało. Gdy przyszły lepsze czasy, pająki zostały w menu, ponieważ są atrakcyjną przekąską, przyciągają turystów.

Kobieta, które ma je dla nas przygotować, trzyma pająki w wiadrze pod pokrywką. Są czarne, włochate, wielkości ptaszników. Żywe! Podnosi pokrywkę i szybko zanurza rękę w ruszającej się masie, a pająki natychmiast wspinają się po jej ramieniu. Teraz wprawny gest - pani strzepuje drepczącą chmarę wprost do naczynia z bulgoczącym olejem. Chwila czekania i upieczone pająki lądują w papierowym rożku.

Przewodnik tłumaczy, że przed zjedzeniem, najlepiej oderwać odwłok, ponieważ tam gromadzi się najwięcej toksycznych substancji. Kiedy to mówi, dostrzegam przyglądającą się nam dziewczynkę, może pięciolatkę, która pałaszuje pająki w całości. Cóż, zawsze byłam zdania, że lepiej się uczyć od miejscowych. Zjadłam pająka z odwłokiem i nóżkami.

Smak? Nijaki, głównie chityna, reszta się wysmaża. Jest tam minimalna ilość mięsa, którego smak można na upartego porównać z kurczakiem. Odwłok je się najciekawiej - jest duży, ale prawie pusty, więc trzeszczy przy zgryzaniu i pęka jak pusta piłeczka. W sumie niezłe. Tylko nóżki zostają między zębami - ma się wrażenie, że to kawałki słomy.

Marek Kamiński

miejsce: Grenlandia

menu: kotlet z wieloryba

wrażenie: jaki delikatny!

Na Grenlandii przez dłuższy czas mieszkałem u Eskimosów. Czekałem na odpowiedni moment, żeby wyruszyć na lądolód. Któregoś dnia poczęstowali mnie wielorybem. Staram się ograniczać mięso do minimum, a poza tym mam opór przed jedzeniem zagrożonych zwierząt, jednak na Grenlandii ich mięso jest tak zwykłe jak u nas wołowina.

Spróbowałem. Było świeże, choć od pół roku leżało w "lodówce" - zamrożone w lodzie na zewnątrz, w temperaturze minus trzydziestu stopni. Eskimosi mają prawo raz w roku zapolować, jedna wioska może wyłowić jednego wieloryba. Mięso je się na różne sposoby.

Moje było podane w sosie, gotowane, jasne. Zaskoczyło mnie delikatnością, porównałbym je z najdelikatniejszym mięsem ryby. Smak wyrafinowany, nie spotkałem podobnego nigdzie na świecie.

miejsce: biegun

menu: papka śniadaniowa

wrażenie: smak - rzecz względna

Kiedy wyruszałem na pierwszą wyprawę, zastanawiałem się, jak wytrzymam zalecane jedzenie na śniadanie: mleko w proszku, trochę wody, musli, a do tego... sto gramów oleju sojowego.

Papka na pierwszy rzut oka nie do przełknięcia. Oleista breja. Olej miał dodać energii. Po 60 dniach samotności uważałem to za największy rarytas. Dlatego myślę, że smaki są w głowie. Jeszcze jedną fantastyczną rzecz jadłem, a właściwie piłem. Wodę z lodowca. Smakuje nieziemsko.

Beata Pawlikowska

miejsce: Kolumbia

menu: prażone mrówki culonas

wrażenie: idealne na śniadanie

Mój numer jeden na liście kulinarnych ekstrawagancji to pieczone mrówki culonas. Jadłam je w Kolumbii. Culonas (po łacinie Atta laevigata) zbiera się w dżungli amazońskiej w ściśle określonym czasie i tylko przez kilka wiosennych tygodni. Wtedy najłatwiej je zgarnąć, ponieważ grubym kożuchem oblepiają mrowisko.

Taka mrówka ma wielkość połowy mojego palca i składa się z trzech wyraźnych segmentów: głowy, korpusu i odwłoka. Odwłok jest największy, dlatego mrówki nazywane są "pupiatkami" albo po prostu "mrówkami z dużym tyłkiem" - tak się tłumaczy słowo "culonas".

Przed smażeniem odrywa się skrzydła i odnóża i moczy mrówki w osolonej wodzie, a następnie praży w płaskich glinianych naczyniach. Wtedy zaczyna się rozchodzić przyjemny zapach. Nie miałam wątpliwości, czy w ogóle włożyć mrówkę do ust - byłam bardzo głodna. Zastanawiałam się, z której strony zacząć. Wtedy Indianin poradził: na jeden raz! A najlepiej garściami, żeby poczuć cały bukiet smaków. Tak zrobiłam. Smak culonas jest lekko słony, trochę przypomina czipsy bekonowe. Indianie uważają, że te mrówki są świetnym afrodyzjakiem i zapewniają długowieczność.

miejsce: Amazonia

menu: zupa i mięso z małpy

wrażenie: podobieństwo do człowieka - skusić się czy nie?!

Dla Europejczyka to dość szokujące doświadczenie. Widziałam krok po kroku, jak je przyrządzano, było to równie przerażające jak intrygujące. Indianie przynieśli upolowaną małpę do obozowiska i najpierw nad ogniem opalili ją z sierści. Ukazała się śnieżnobiała skóra. Miałam ciarki, bo małpa zaczęła przypominać człowieka. Rozcięto ją i wyjęto wnętrzności.

Po wymyciu podzielono ją na duże części - noga, tułów, wszystko kolejno lądowało w garnku. Zupa gotowała się przez całą noc. Rano zajrzałam do garnka i aż cofnęłam się z przerażenia - na wierzchu pływała głowa i ręka z palcami zaciśniętymi w pięść. Czy spróbować? Jestem wegetarianką, ale prawo dżungli jest jasne - przeżyje tylko ten, kto je to, co jest akurat do zjedzenia.

Kucharz zachęcił: spróbuj, smakuje prawie tak jak mięso człowieka. Nie wiem, czy żartował. Było słodkawe, lepkie, ciemne, bez zdecydowanego zapachu...

Jarosław Kret

miejsce: Madagaskar

menu: zapiekane kokony jedwabnika

wrażenie: zmyłka - miało być słodkie, było obrzydliwe

Na Madagaskarze byłem goszczony w dziwacznym miejscu - w starej, kolonialnej willi z dziewiętnastego wieku. Zaniedbana, w pomieszczeniach bałagan. Ale udawała wytworną restaurację. Taki prywatny afrykański small business. Przykurzeni kelnerzy w pożółkłych rękawiczkach, obtłuczone naczynia. W tym przybytku organizowano zamknięte spotkania kulinarne i serwowano wyłącznie wykwintne dania pochodzące z kuchni madagaskarskich królów i królowych.

Jedwabniki? Zapowiadało się o tyle bezpiecznie, że paskudztwo podawano w miodzie, więc była szansa, że jego smak zabije wszystko. Kokony miały wielkość połowy palca i otaczała je złocista skorupka. Powąchałem. Cuchnęło strasznie.Może smak to wynagrodzi? Nic z tego. Jedwabnik był o-hyd-ny. Przypominał jutowy zgniły worek wrzucony na moment na tłuszcz.

Miód nie pomógł. Ale zjadłem. Dwie, może trzy sztuki, więcej nie dałem rady.

Choć mój przyjaciel Szwajcar zajadał się kokonami jak fistaszkami. Nie wiem, co królowe w tym widziały. Jedno jest pewne - już ja bym takiej królowej po deserku z jedwabnika nie pocałował.

miejsce: Bhutan (ale także Tybet, Chiny i Mongolia)

menu: słona herbata z tłuszczem

wrażenie: jakbyś miał morze w ustach

Było gorąco, chciało mi się pić. Dostałem herbatę o zaskakującym smaku. Po pierwsze zaparzono ją z mlekiem, a nie z wodą, po drugie była... słona! I co to za herbata! Prasuje się ją w brykiety wielkości cegły zbite tak, że trzeba je rąbać. Potem kawałek "cegły" wrzuca się na gotujące mleko i doprawia solą. Podaje w małych czarkach albo prostych kubkach.

Taki napój smakuje, jakby się piło... morze zaprawione mlekiem i wodorostami. Niezapomniane, ale niedobre.

Bardzo siermiężny smak. Jest jeszcze wersja specjalna. W chłodniejsze miesiące do takiej herbaty dodaje się... tłuszcz. Na rozgrzanie, pobudzenie energii w ciele. Piłem wersję z łojem, ale widziałem też, jak do napoju dodano kawałki słoniny. Po powierzchni pływają oka jak w rosole, a smak jest mocno dyskusyjny. Dla tradycjonalistów taka herbata byłaby wstrząsem.

Elzbieta Dzikowska

miejsce: Gabon

menu: pieczony pyton

wrażenie: jak wykwintna ryba, fajnie, ze bez ości

W Gabonie jadłam węże. Kiedy się jedzie przez ten kraj, wzdłuż drogi stoją sprzedawcy, którzy oferują świeże łupy - jak u nas wędzone węgorze. Tylko że węże są większe. Dość drogie, ale tańsze niż mięso pancernika, ten uchodzi za luksus. Pytona przyrządzał gaboński kucharz, specjalnie na moją część. Mięso było świeże, wąż został ponoć schwytany przed godziną i natychmiast upieczony. Podano go w kilkunastocentymetrowych kawałkach, ze skórą. Mój pierwszy pyton nie miał wyraźnego zapachu - może dlatego, że został skropiony cytryną. Grubą skórę rozcina się nożem, jest bez łusek, więc kroi się łatwo.

Potem widelcem wydobywa się mięso. Wąż nie ma kręgosłupa, czyli odpada problem, jaki mamy np. z rybą - wyciągania ości, chrząstek. Mięso jest zwarte, białe i delikatne, w smaku przypomina sandacza. Kucharz zaproponował do niego sos z duszonych jarzyn. Smakowało wybornie. Ale jeszcze bardziej za drugim razem.

Była to kolacja u polskich misjonarzy. Bracia zapytali, co bym zjadła, i powiedzieli, co mają w lodówce - a mieli mrożonego pytona. Powiedziałam,że oczywiście węża, a oni przygotowali coś bajecznego. Upiekli pytona w piecu i świetnie przyprawili solą, pieprzem i miejscowym ziołami. Bracia Franek i Paweł pobili tubylców - danie było o wiele lepsze.

miejsce: Meksyk

menu: pierożki z mrówczym "kawiorem"

wrażenie: nie ma czego pochwalić, ale trzeba

Kiedy z moim mężem, Tonym Halikiem, byliśmy w Meksyku, zaprosił nas do siebie dźwiękowiec z amerykańskiej stacji

telewizyjnej - Tony był tam korespondentem z Meksyku. Obiecał, że przygotuje do jedzenia coś, co nas zaskoczy i zachwyci.

Owszem, byłam zaskoczona, ale zachwycona - bynajmniej. Specjalnie ze stanu Guerrero gospodarz sprowadził wielki smakołyk - mrówcze jajeczka! Przygotował ciasto, ulepił pierogi. Jajeczka stanowiły nadzienie. Były szare, półprzezroczyste, przypominały mak albo bardzo drobny kawior. Smaku prawie nie miały.

Pierożek był nieco ciągnący, gąbczasty. I te jajka! Nie włączyłabym ich do menu obiadu dla przyjaciół. Ale pochwaliłam posiłek, zawsze trzeba chwalić, gdy kucharz wkłada serce w przygotowanie dla nas jedzenia.

Wysłuchała: Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: jedzenie | podróz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy