Zanim wyjedziesz w Bieszczady: Gdzie znajduje się raj na ziemi?

Magia Bieszczad to nie tylko górskie szczyty. Swoje tajemnice ma również Jezioro Solińskie /fot. Rafał Borcz /materiały prasowe
Reklama

Zanim wyjedziesz w Bieszczady, mijasz jezioro. Czas na przystanek. Dla jednych Jezioro Solińskie jest symbolem eksperymentów hydrologicznych. Dla innych to bieszczadzkie Krupówki, strefa komercyjna, którą należy omijać szerokim łukiem. Ale Soliński Zbiornik Wodny stworzył też strefę wolności, dając początek artystycznej wspólnocie, która wyrosła na jego brzegach w latach 90.

Autorzy książki "Zanim wyjedziesz w Bieszczady. Przystanek Jezioro", Maciej Kozłowski, Kazimierz Nóżka i Marcin Scelina, docierają do mieszkańców najdzikszych rejonów Jeziora Solińskiego. Poznajemy historie jego powstania, losy zalanych wsi i ostatnich unickich cerkwi oraz anegdoty o życiu spędzonym nad wodą. 

Czytamy o walkach mieszkańców z UPA, bratobójczych wyprawach, przeprawianiu się przez rzekę na szczudłach, o żaglówce, na której w latach 80. wypoczywali muzycy przygrywający PRL-owskim notablom podczas dansingów na legendarnym Jaworze.

Przeczytaj fragment książki "Zanim wyjedziesz w Bieszczady. Przystanek Jezioro"

Ludzi zazwyczaj poznaje się raz. Jednak Rafała Borcza poznawałem na trzy razy. Najpierw jako malarza. Zobaczyłem jego obraz w bielskiej galerii BWA. Płótno przedstawiające białą sowę lecącą na tle granatowego nieba. Jak duch. Wpatrywałem się w nią dobrych parę minut. Potem sowa często do mnie wracała. Googlowałem ją sobie od czasu do czasu. 

Reklama

Po raz drugi poznaliśmy się już osobiście, wtedy uścisnęliśmy sobie dłoń. A że było to po koncercie, którego obaj wysłuchaliśmy, od tego momentu zazwyczaj rozmawialiśmy o muzyce. 

Po raz trzeci poznałem Rafała Borcza, gdy poprosiłem go, żeby opowiedział mi o Bieszczadach. Słyszałem wcześniej plotkę, że bardzo to miejsce lubi. A gdy rozmawialiśmy o tym w jego mieszkaniu, w Krakowie, to odniosłem wrażenie, że w ciągu kilku minut Rafał zdążył już nie tylko myślami, ale i ciałem przenieść się nad Jezioro Solińskie. Uznał, że musi mnie tam zabrać osobiście, przenocować w namiocie i wszystko pokazać. Zapowiedział, że pozna mnie także ze znajomymi znad jeziora. Włodkiem i Władkiem. Za każdym razem, kiedy o nich wspominał, podkreślał, żeby ich nie mylić. Łatwo powiedzieć. W końcu zacząłem ich kojarzyć, podkreślając samogłoski, tak mi było najłatwiej zapamiętać. Przynajmniej na początku. Włodek przez "o", Władek przez "a".

Nigdy nie widziałem Rafała tak ożywionego i gadatliwego. Nie żeby należał do milczków, po prostu ta erupcja pozytywnych wspomnień i planów była dość znacząca. Sprawy potoczyły się szybko. Raptem dwa tygodnie po naszym spotkaniu podjechałem przed blok Rafała i czekałem, aż wyjdzie z klatki. Zgodnie z moim wyobrażeniem pojawił się z plecakiem i jakimś tobołkiem w ręku. 

Nie przewidziałem tego, że do klatki będzie wracał kilka razy i za każdym razem przyniesie nowe bagaże, które w dodatku i tak okażą się niekompletne. Dlatego podjechaliśmy jeszcze w jedno miejsce, w którym ostatecznie nie znaleźliśmy poszukiwanych namiotów. Niezrażeni ruszyliśmy do Rzeszowa z nadzieją, że tam je odnajdziemy. 

Po drodze rozgadaliśmy się na całego. O wszystkim. Kilometry mijały nam szybko. Sprawnie dotarliśmy na przedmieścia Rzeszowa, gdzie mieści się pracownia Marioli Wawrzusiak, też artystki, a prywatnie żony Rafała. Mariola rzeźbi w metalu. Sowy. Wilki. I moje ulubione nietoperze giganty. Tam, w garażu, znalazły się i namioty, i wiele innych rzeczy, bez których, jak się okazało, też nie możemy się nad wodą obyć. 

Zapakowaliśmy samochód po sam dach. Teraz w kabinie oprócz Sami, czyli psa, a raczej suki Rafała, która się do nas dosiadła, można było przez otwarte drzwi zobaczyć beczkę z jedzeniem, silnik do łódki, zestaw wędek, panel słoneczny - dość pokaźny, wspomniane już dwa namioty, śpiwory, karimaty, akumulator, palnik gazowy, skrzynkę z przynętą dla ryb, dwa krzesełka turystyczne, dwa plecaki Rafała i dwa moje. O czymś zapomniałem? Na pewno. Nie byłbym w stanie tego wszystkiego spamiętać. Czułem się, jakbyśmy właśnie rozpoczynali ekspedycję nad wodospady w Ameryce Południowej, choć mieliśmy do przejechania raptem 130 kilometrów. Fakt. Na południe. Ale Polski. 

Umowa była taka, że odwożę Rafała do Chrewtu, jadę załatwić swoje sprawy, wracam po dwóch dniach i wtedy zaczynamy na całego poznawanie jeziora. Gdy dotarliśmy do celu, wyłączyłem silnik. Światła samochodu zgasły i momentalnie zrobiło się ciemno. Zaczęliśmy wypakowywać ekwipunek na mulisty brzeg. Trzeba było także odpiąć i przeciągnąć w stronę wody dwie łodzie zdeponowane pod drzewem. Rafał musiał jeszcze dopłynąć na nich w ten listopadowy wieczór na odległy brzeg jeziora. (...)

Na jeziorze miary czasu i odległości tracą swoją moc. Jeszcze jako tako działają na brzegu. Ale gdy tylko wsiądzie się do łodzi, rozpuszczają się w wodzie. Jak cukier. Gdy po dłuższej chwili obserwowany przeze mnie niezidentyfikowany obiekt pływający zaczął przyjmować konkretne kształty, okazało się, że łódź, faktycznie prowadzona przez Rafała, jest jakaś... inna, niż ją zapamiętałem. Bardziej obszerna. Wygodna. Kawałek pokładu. Kabina. Omega, ale przerobiona na łódź motorową. Szybko się wyjaśniło, że ten prawie jacht to własność Włodka. Włodka przez "o".

Uznał, że nie godzi się przyjmować nowego gościa na jeziorze w małej łódce Rafała. Zaoferował swoją. To wersja oficjalna, którą usłyszę później od Włodka. A ta mniej oficjalna jest taka, że posprzątali we dwójkę okolicę po letnich turystach. Zebrało się kilka worków śmieci, jakieś pordzewiałe rurki, emaliowane stelaże. To był odpowiedni moment, żeby się tym badziewiem zaopiekować, a tylko Włodkowa łódź była w stanie pomieścić taki urobek. Dlatego zanim wyruszymy na jezioro, najpierw zwiedzamy w Olchowcu śmietnik zgrzytający metalowymi drzwiami. 

Teraz popłyniemy do Włodka, ale będziemy nocować w Zatoce Victoriniego. - Taki plan na resztę dnia wymyślił Rafał. Gdy odbijamy od brzegu, słyszę już tylko delikatne brzęczenie elektrycznego silnika i szemranie wody. Brzmi to podobnie jak filtry montowane w akwariach z rybkami ozdobnymi. 

Na jeziorze ustanowiono strefę ciszy. Silniki spalinowe nie mają tu prawa bytu pod groźbą mandatu. W sumie cieszę się z tego rozwiązania, bo efekt spowolnienia czasu jest dzięki temu wyraźniej odczuwalny. Od razu udziela mi się ten wszechogarniający spokój.  Nie tylko łódź, ale i Rafał jest tego dnia odmieniony. Z początku nie skupiam się na tym, ale przelotne spojrzenie pozwala mi szybko wyłapać różnice. Zniknęły jeansy i czarny podkoszulek. Teraz Rafał ma na sobie spodnie moro kończące się poniżej kolan, ciemnozielony polar, na nogach beżowe sznurowane wysoko buty, a na głowie skórzany, dość leciwy, kapelusz. 

Powoli otwiera się przed nami krajobraz. Czuję się, jakbym przekraczał bramę do innego świata, choć jeszcze przed chwilą wydawało się, że najzwyczajniej wypływamy na jezioro. Rafał Borcz zaczyna wspominać swoje pierwsze wyprawy w te okolice:

Nie było jeszcze nowego Olchowca. Tu dookoła, przez wiele lat, był dość trudny do przebycia las. Jeździło się wtedy do Chrewtu i stamtąd się przedzierało do Zatoki Dzikich Świń, to pomiędzy Olchowcem a Rajskiem. Jest tam zdziczały sad. Zawsze leżało tam pełno gruszek. Słodziutkie. Dziki na nie przychodziły. Stąd ta nazwa. 

Siedziało się tam w zatoce dwa tygodnie, a w tym czasie nawet jedna żaglówka obok nie przepłynęła. Było zupełnie dziko. Pamiętam, jak kumpel wrócił stąd kiedyś i opowiedział, że stoją tu w lesie trzy domki, opuszczone, nad jeziorem. Mityczne niemalże. Powiedział: "Raj na ziemi". Narysował mi odręcznie taką mapkę. 

Przyjechałem, żeby poszukać tego miejsca. Najpierw sam. Chodziłem przez kilka dni po tych lasach. Nie znalazłem. Następnego roku przyjechałem w Bieszczady z ówczesną dziewczyną, ale jeszcze nie z Mariolą. Szukaliśmy tych domków, ale efekt był ten sam. Rozczarowani poszliśmy w góry. Coś nas tknęło, żeby wrócić. Już mieliśmy się udać do domu. Przedzieraliśmy się przez las, jakbyśmy byli w amazońskiej dżungli, i nagle przed nami pojawiają się jak świątynia aztecka te domki. No i zostaliśmy na kolejny tydzień. To było magiczne.

Potem już jeździłem co roku. Najpierw do Zatoki Dzikich Świń, przez wiele lat. Po zakupy się szło stamtąd aż do Polany. Wyprawa z plecakiem na cały dzień. Cały dzień, żeby zdobyć najprostsze produkty. Nawet nie mieliśmy jeszcze łódki, więc zbudowaliśmy tratwę. To był 1992 rok, czasy licealne, pierwsze wizyty nad jeziorem, bo w Bieszczady jeździłem dużo wcześniej. 

Zatapiam się w tej opowieści, kiedy mijamy zwężenie jeziora nazywane przez Rafała bramą. Drzewa na brzegu pochylają się w stronę wody, jakby próbowały jeszcze bardziej domknąć przestrzeń. Przed zalaniem rozpościerała się w niej stara wieś Olchowiec. 

- Tu wszystko układa się dla mnie w  kolejne etapy poznawania jeziora. Gdy zaczęli nas spychać z Zatoki Dzikich Świń inwestycjami, bo podciągnęli tam drogę, ruszyła sprzedaż działek, to wtedy kupiliśmy naszą pierwszą łódkę. Taką zieloną. To był 2000 rok. Pływaliśmy po jeziorze i wtedy znaleźliśmy Zatokę Węża, za chwilę ją zobaczysz. Strasznie nam się spodobała. Zaczęliśmy dzierżawić ten kawałek terenu od właściciela, czyli od elektrowni, bo to fragment linii brzegowej. Przypływaliśmy tam ze znajomymi z akademii, różnymi artystami. W pewnym momencie miejscowi nie mogli zdzierżyć, że latem spędzamy tam tak dużo czasu. Nie mamy w zwyczaju wypraszać ludzi. 

Postawiliśmy tylko tablicę z napisem: "Nie niszcz, nie wycinaj zieleni, zostaw porządek". To wycięli całą zieleń. Pojechali równo. Byłem odsłonięty zupełnie. Jak na patelni. Powiedziałem sobie: "Dość". 

Fragment książki
Dowiedz się więcej na temat: Bieszczady
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy