Polskie Kresy: Jedź, co się może stać?

Wschodnie kresy Polski to niezwykle malownicze miejsce /Oliwia Kopcik /INTERIA.PL
Reklama

Pierwszy przystanek był w Pacanowie. To znaczy pierwszy był gdzieś w barze, bo tak to już jest, jak wyjdę z domu. Do baru na pierogi oczywiście! Ale potem był już Pacanów. I tu pierwsze rozczarowanie, bo kowala nie było ani jednego. Był za to drewniany Koziołek w środku parku, cała rodzina Matołków na płocie, koziołki na ratuszu, na muralu i jeszcze taki ułożony z kwiatów. Tyle koziołków i żaden nie był podkuty! Wszystkie w butach. Rozczarowanie, jak wtedy, kiedy dotarło do mnie, że Bolek i Lolek, to tak naprawdę Bolesław i Karol. Albo, że Smerfy tak naprawdę mogły wyjść z klatki Gargamela, bo zmieściłyby się między kratami. Albo, że Ivan i Delfin, to tak naprawdę trzy osoby. Albo... wystarczy.

Reklama

Następny przystanek to Sandomierz. Miasto znane z policjantów, którzy głównie grają w szachy z księdzem, a jak mają problem, to też idą z nim pograć w szachy, ale i przy okazji pogadać. No i z księdza, który jest na tyle sprytny, że mu się sutanna nie wkręca w szprychy. Poza tym mają całkiem ładny rynek, z mnóstwem straganów z sandomierskimi krówkami, miodem i nalewkami, klasztor dominikanów z ekstra kryptą i stosunkowo małe opłaty za parking. Po kupieniu pocztówki i upewnieniu się, że miasto choć ładne, to nieco przereklamowane, odjechałam w stronę walącego prosto w oczy słońca.

Daleko nie zajechałam, bo tylko do Gór Pieprzowych, skąd rozciąga się świetny widok na Wisłę i fragment Sandomierza. Potem było tylko fajniej. Jeżdżenie z nawigacją nastawioną na "trasę krótką" zawsze jest zabawne. A jeśli na pytanie "Serio mam tu jechać?" odpowiesz: "No dawaj, co się może stać?", wtedy jest jeszcze zabawniej. I tak droga do Lublina wiodła przez: a) drogę piaszczystą, b) drogę leśną, c) drogę leśną porośniętą z obu stron wielkimi akacjami zamieszkanymi przez 759 wielkich rodzin komarów-mutantów, d) środek pola. Przy wyjeździe minęła nas srebrna osobówka.

Po chwili auto wycofało, zatrzymało się, a znad opadającej szyby wychylił się mężczyzna w średnim wieku, o wzroku dość niepewnym. "Tą drogą się gdzieś dojedzie?" - spytał. "Dojedzie się, ale zawróć" - odpowiedzieliśmy chóralnie. Jedno istnienie uratowane. 1:1, drogie komary. Dzień zakończyliśmy w lubelskiej, żydowskiej restauracji Mandragora. Podobno serwują tam świetną kaczkę - nie wiem, bo kaczki wolę jednak głaskać niż spożywać. Ja dostałam talerz z jedną z niewielu wegeopcji. I mimo tego, że to była trzecia porcja pierogów ruskich tego dnia, to nadal uważam, że 10/10.

Początek kolejnego dnia to Szczebrzeszyn. To była jeszcze szybsza wizyta niż w Pacanowie, bo chrząszcz na rynku był tylko jeden. Co prawda była tam też synagoga (i cztery chrabąszcze obok!) i kilka innych rzeczy, ale kto by tam jechał po coś innego, niż żeby zobaczyć chrząszcza ze skrzypcami, nie? Pozostając w zoologicznym temacie, drugi przystanek wypadł w Zwierzyńcu. Stamtąd można ruszyć na krótką wycieczkę do stawów Echo i szybko załapać klimat Roztoczańskiego Parku Narodowego. Przy wejściu na ścieżkę znajdują się przytuliska Krasnali. Obiecuję, że to najbardziej urocza rzecz, jaką zobaczycie w najbliższym czasie. Warto też odwiedzić kościółek na wodzie i rozległy park, przecięty kanałem, w którym pływają taaaakie ryby.

Stamtąd już niedaleko było do Zamościa. Najpierw demokratyczną siłą większości zostałam zaprowadzona do kościoła. Trochę pachniało siarką i skóra już nieco piekła, ale wszyscy przeżyli. Po zrobieniu zdjęcia, wysłuchaniu komentarzy, że "raz poszła do kościoła i musi uwiecznić na zdjęciach", mogliśmy ruszyć dalej. A kościół św. Michała Archanioła po prostu ładny był. Zamojski rynek już wcale nie jest przereklamowany. Choć mi, jak na prawdziwego wychowanka śląskiego smutnego miasta przystało, najbardziej podobały się podwórka. Rozległe, klimatyczne, z mnóstwem zaułków.

Ostatnim punktem tego dnia miał być Hrubieszów. Warto tam zawinąć, żeby zobaczyć imponującą cerkiew. Kiedy patrzyłam na lśniące kopułki, w jednym momencie nad świątynią przeleciało z tysiąc czarnych ptaków. Skrzypek w mojej głowie zaczął grać mroczną melodię. Niebo pociemniało. No horror. Po drodze trafiliśmy jeszcze do Chełma. Z Góry Zamkowej, na której stoi klasztor, nawet Chełm wyglądał ładnie. W nocy.

W Lublinie już mam swoje ulubione miejsce. Nazywa się tak, jak to, co cenie sobie najbardziej - Święty Spokój. Mają dużo płyt, dużo książek i gadatliwego właściciela. Z pamiątkami w postaci trzech płyt zwiedzało mi się miasto trochę jakby przyjemniej. Stare Miasto ma swój klimat, choć dziwią nieco obdrapane, nieremontowane kamieniczki. Potem były pola i wioski z drewnianymi domkami. Zatrzymaliśmy się dopiero w Starym Załuczu, gdzie rozpoczynał się szlak nad Jezioro Łukie.

Na jednej z drewnianych kładek spotkaliśmy kota, który chwilowo stał się naszym przewodnikiem. Co chwile odwracał się, żeby zobaczyć, czy idziemy za nim. "Idź za nim, idź. To pewnie zaklęty książę" - słyszałam głosy z tyłu. W którymś momencie książę skręcił w las i tak skończyła się historia mojej miłości. Tego dnia było jeszcze: "Kszt, kszt, dziś na Bugu we Włodawie...". Tego dnia na Bugu we Włodawie nie wiem, jaki był poziom wody, za to w rzece oddzielającej Polskę od Białorusi odbijał się cudowny zachód słońca.

W głośnikach Litza śpiewał, że "jedziemy w górę mapy". No i jechaliśmy w górę i w górę, szlakiem cerkwi. Co prawda gdyby chcieć zobaczyć wszystkie świątynie w okolicy, szlak miałby tyle zakrętów, co droga do domu w sobotnią noc. Albo i ze cztery więcej.

Najpierw były Sławatycze, potem Kobylany, gdzie znaleźliśmy cerkiew, ale też fragment Twierdzy Brzeskiej. Prochownia w Kobylanach po II wojnie światowej została zaadaptowana na kwaszarnię ogórków, a niedawno przerobiono ją na muzeum i otwarto dla zwiedzających. Później przecięliśmy drogę na Brześć, po której Grabaż jechał przez urojone miasta i dzielnice polarne... U nas były pola, średniej jakości drogi i dość długa dyskusja, czy "to coś" haniebnie zrabowane z pola przez moich towarzyszy to arbuz czy jednak dynia. Jak się okazało, panie przedszkolanki i trzy miesiące pracy na szwedzkim gospodarstwie nauczyły mnie całkiem sprawnie rozróżniać warzywa.

Gdzieś w momencie, gdy proponowałam zakład, że najprędzej zrobią z tego zupę krem, dotarliśmy do Pratulina. Przy mijaniu tabliczki z nazwą miejscowości moja skóra znowu trochę zapachniała siarką. Szybko wyjaśniło się dlaczego, bo Pratulin to taki lubelski Licheń. Była droga krzyżowa z pięknie zdobionymi stacjami, dom pielgrzyma i bardzo przytulny, drewniany kościół, na miejscu, gdzie kiedyś stała cerkiew, rozebrana w sposób dość brutalny przez carskie władze.

Następny przystanek był w Janowie Podlaskim. Szejków nie spotkaliśmy, na sam teren ośrodka nas nie wpuścili, ale za to pan karmiący konie na pytanie "Czy można?", odpowiedział: "No... nie wiem". Zabrzmiało trochę jak zgoda, więc przez chwilę mu potowarzyszyliśmy. Był nawet biały jednorożec! Tylko nie miał rogu. Ale wyszło na to, że życzenia i tak spełnia.

Granicę województw lubelskiego i podlaskiego próbowaliśmy przekroczyć promem na przeprawie Niemirów-Gnojno. Na miejscu zamiast promu zastaliśmy kąpiącą się krowę i ładny widok na rzekę. W sumie na dobre wyszło, bo niedaleko znaleźliśmy piękne miejsce widokowe, z którego można obejrzeć zakole Bugu. A przeprawa udała się kilka kilometrów dalej.

Później ruszyliśmy na poszukiwanie góry Grabarka. Znaleźliśmy las. Las krzyży. Dla tych, którzy już zadali sobie w głowie TO pytanie - akurat ten las krzyży jest bardzo potrzebny. Kolejne symbole męczeństwa przynoszą na górę pielgrzymi. Duże, małe, niepozorne drewniane, kolorowe, katolickie i prawosławne. Cały zbiór robi wrażenie, choć nie chciałabym tam trafić nocą. Dzień zakończyliśmy w Drohiczynie, z kolejnym cudnym widokiem na zachód słońca.

Gdy zaczęło się już ściemniać, ruszyliśmy jeszcze na wybadanie okolicy. Znaleźliśmy schron bojowy (weszłam tam) i katakumby przy nieczynnym już kościele. Prawdopodobnie ktoś zapomniał zamknąć drzwi, bo na początku nie świeciło się tam nawet światło, ale tak, tam też weszłam. No i jak widać, jeszcze żyje, choć przy takich decyzjach, to nie wiem, jak długo to jeszcze potrwa.

Następnego dnia po drodze też zahaczyliśmy o sporo cerkwi. Drewnianą w Milejczycach, zwieńczoną niebieskimi kopułkami w Kleszczelach i całą niebieską w Dubiczach Cerkiewnych. W Hajnówce spotkaliśmy pierwszego żubra! Który został zresztą przeze mnie ujarzmiony i czule pogłaskany. Po drodze do żubrów, już tych prawdziwych, trafiliśmy jeszcze do skansenu niedaleko wsi Budy. Nooo... "Wsi spokojna, wsi wesoła! Który głos twej chwale zdoła?". Obok Rezerwatu Pokazowego Żubrów przespacerowaliśmy się szlakiem Żebra Żubra, a potem do Miejsca Mocy w Puszczy Białowieskiej. Ze mną moc jest zawsze, więc różnicy dużej nie było czuć, ale grosza spełniającego życzenie zostawiłam.

Do zachodów słońca mieliśmy na tym wyjeździe szczęście. Kolejny oglądałam z grzbietu drugiego już poskromionego przeze mnie żubra. Stał przed Dworkiem Gubernatora w Białowieży. Całkiem był okazały. I żubr, i dworek. Na koniec, chyba już żeby tradycji stało się zadość, obejrzeliśmy jeszcze cerkiew. Tak na dobranoc.

Przedostatni dzień wycieczki poświęciliśmy na Białystok. Ja wiem, że wszyscy się śmieją, że disco polo, że biegun polarny. Ale naprawdę tam ładnie. Pierwsze dobre wrażenie robi Pałac Branickich, nazywany nawet "Polskim Wersalem". Drugie dobre wrażenie to białostocka Archikatedra. Ale i tak to, co zainteresowało mnie najbardziej to szlak murali. Idąc Rynkiem Kościuszki, napotkaliśmy pewnego mosiężnego młodzieńca. Na imię mu było Ludwik. Po latach był znany jako twórca języka esperanto. Jeden z robiących wrażenie murali był właśnie w miejscu, w którym kiedyś stał jego dom. Świetne miejsce do powłóczenia się, bo znaleźć tam można prawdziwe cuda. Ale wracając do Kościuszki, którego Rynek przechodzi dalej w ulicę Lipową. Zwieńczeniem deptaka jest Bazylika Mniejsza św. Rocha, która wygląda trochę, jakby była zrobiona z plastiku. Patrząc na kolejny kościół, pomyślałam sobie tylko, że to już niedługo, kiedy powiem sobie dość...

Czym prędzej wróciłam na szlak murali. Ktoś, kto wymyślił graffiti z dziewczynką podlewającą prawdziwe, żywe drzewo, na stałe dołączył do mojego prywatnego grona geniuszy. W rankingu przegrał tylko z gościem, który wymyślił sos tatarski i z tym od wynalezienia termoforu. Przy wyjeździe z Białegostoku, jako dziennikarz muzyczny z krwi i kości, nie mogłam pominąć wielkiego muralu z postacią naszego Króla Disco Polo. "Ja potrzebuję twojej, ty mojej pary rąk", panie Martyniuk.

Supraśl miał być tylko przystankiem na szybką kawę, a stał się jednym z najlepszych punktów całego tygodnia. Miasto może nie jest jakieś imponujące, ale restauracja Zajma - no to już tak! Pierwszy raz szkoda mi było zjeść obiad, bo tak ładnie wyglądał. Pierwszy raz jadłam kwiatki. Knajpę prowadzi pani po ASP, która przy okazji zna się na zielarstwie i gotowaniu. Nie ma lepszego połączenia. I choćby jechać pół Polski, żeby zjeść obiad w Supraślu... Jechałabym.

Potem dotarliśmy do krainy jezior. Niestety tylko przejazdem. Tutaj nie będę się wymądrzać, bo tam trzeba zawitać na dużo, dużo dłużej. Na razie wiem, że warto wejść na Górę Zamkową przy jeziorze Szurpiły i wpaść na obiad do pana Henryka niedaleko jeziora Hańcza. Dość łatwo ten bar znaleźć, bo to chyba jedyna knajpa w promieniu jakichś 100 kilometrów. Warto też zatrzymać się przy moście w Stańczykach i poczuć się, jak w... no nie wiem gdzie, ale na pewno jak nie w Polsce. I jeszcze przeprawić się przez pole kukurydzy, żeby wejść na Cisową Górę. Kto nigdy nie chciał przejść kukurydzianym tunelem, niech pierwszy rzuci we mnie kolbą. I tak nie uwierzę. Zwieńczeniem całego wypadu był spacer kładką, gdzieś pomiędzy łąkami Biebrzańskiego Parku Narodowego.

Byliśmy jeszcze na trójstyku granic: polsko-rosyjsko-litewskiej. Ale 47 tabliczek mówiło, że nie można robić zdjęć terytorium Rosji. W sensie tego kawałka płotu i czterech drzew, które tam widać. Nie wiem, czy w ogóle można o tym głośno mówić. Więc o tym cicho sza!

 Oliwia Kopcik

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy