Merhaba. Czym jest "czyściec Stambułu"?

Stambuł - pomost między Europą i Bliskim Wschodem ma dwa oblicza... /© Eren Çevik /www.cekicphotography.com /materiały prasowe
Reklama

Są dwa Stambuły. Pierwszy należy do turystów, pięciogwiazdkowych hoteli i imprezowiczów. Ale prawdziwy most między Wschodem a Zachodem, to dzisiaj drugi Stambuł. Żeby go zobaczyć, trzeba zejść z turystycznego deptaka w boczne ulice i wyostrzyć wzrok.

W "Merhabie" Witold Szabłowski rozmawia z kierowcami ciężarówek, prostytutkami, profesorami - każdym, kto może pomóc mu zrozumieć różne oblicza współczesnej Turcji. Słucha wstrząsających historii kobiet ściganych za splamienie honoru rodziny, rewolucji seksualnej, opowieści o najsłynniejszym tureckim poecie o znajomo brzmiącym nazwisku Borzęcki, relacji rodziny zabójcy z miasta moreli -  Mehmeta Ali Ağca - który dokonał zamachu na Jana Pawła II.

Wydobywa ze swoich rozmówców skrywane głęboko marzenia, lęki oraz tęsknoty. Z ich barwnych, hipnotyzujących opowieści wyłania się obraz narodu targanego sprzecznościami - wahającego się między tradycją a nowoczesnością, świeckością a religijnością, dumą, niekiedy graniczącą z pychą, a poczuciem niższości. Świat egzotyczny i jednocześnie bliski.

Reklama

Przeczytaj fragment książki "Merhaba. Reportaże z tomu Zabójca z miasta moreli i osobisty słownik turecko-polski"

Wstają, gdy miasto jeszcze się bawi. Wkładają granatowe spodnie, buty traperki i T-shirty z emblematem miasta, które ich zatrudnia. Biorą zestawy do ratowania życia, podstawowe leki, ciepłe ubrania. Biorą też zapas dużych plastikowych worków.

Terenowa honda zawozi ich na plaże. Przeczesują je metr za metrem. Najpierw te najbardziej uczęszczane. Potem te mniej. Te nieuczęszczane - jeśli starczy czasu.

Szukają resztek łodzi, butów, swetrów, plecaków, czapek, wywróconych do góry dnem pontonów, zamokłych koców, dokumentów, paszportów, dziecięcych bucików. Wszystkiego, co mogłoby wyrzucić morze. Ale przede wszystkim szukają ciał.

- Kilka lat temu na plaży, zaraz koło luksusowych hoteli, morze wyrzuciło dwóch Afrykańczyków. Znaleźli ich turyści - mówi Kazım, mężczyzna w granatowych spodniach i butach traperkach.

- Turyści nie lubią znajdować trupów. Przyjeżdżają tu wypocząć. Musimy posprzątać, zanim oni wstaną.

Most

Są dwa Stambuły. Pierwszy należy do turystów, pięciogwiazdkowych hoteli i imprezowiczów. Orhan Pamuk szuka w nim źródeł swojej nostalgii, a obwieszeni aparatami Japończycy fotografują każdy jego milimetr.

Rocznie przyjeżdża tu ponad dziesięć milionów ludzi z aparatami. Do całej Turcji - ponad trzydzieści. Prawie dziesięć procent tureckiego budżetu pochodzi z ich kieszeni.Ale nie tylko turyści uwielbiają Turcję. W ostatnich latach była rajem dla biznesmenów, których przyciągnął ponad siedmioprocentowy wzrost gospodarczy. I dla polityków, którzy dostrzegają jej próby godzenia Europy i Azji.

O tym Stambule i o takiej Turcji wąsaty premier Erdoğan mawia, że jest mostem między Wschodem a Zachodem.

Ale prawdziwy most to dzisiaj drugi Stambuł. Żeby go zobaczyć, trzeba zejść z turystycznego deptaka w boczne ulice i wyostrzyć wzrok. Wtedy można dostrzec Afrykańczyków, którzy resztką sił ciągną wózki wyładowane metalem. Chińczyków, którzy gdzieś w piwnicy kroją ogórki do kebabów. Hindusów, którzy sprzedają podróbki perfum i którym wory pod oczami przykleiły się do twarzy na stałe.

Znoszą to psie życie, bo marzą o Europie. Wierzą, że nasze bogactwo - a z ich perspektywy Polska też jest superbogatym krajem - jest lekarstwem na ich problemy. Ci ludzie utknęli na moście, o którym mówi turecki premier. Ilu ich tu mieszka - nikt nawet nie próbuje liczyć.

Naukowcy spekulują, że każdego roku przez czyściec Stambułu przechodzi od pół do nawet dwóch milionów imigrantów. "Pracowaliśmy w fabryce po szesnaście godzin" - tego uciekiniera z Chin cytowała stambulska prasa.

- Właściciel dał nam nocleg w budzie za zakładem. Na osiemnaście osób mieliśmy cztery łóżka i jedno krzesło. Po trzech miesiącach wygonił nas i nie zapłacił. Ale najgorsze nie jest to, że nie zapłacił, tylko to, że od tej pory mieszkamy na wysypisku śmieci".

Rozbitek

We wrześniu 2003 roku morze wyrzuciło na turecki brzeg ciała dwudziestu czterech imigrantów, najprawdopodobniej z Pakistanu. Turcy byli wstrząśnięci.

To była największa tragedia na ich morzu od wielu lat. Tymczasem był to tylko zwiastun tego, co miało nadejść. Już trzy miesiące później sześćdziesięciu ludzi utonęło w drodze na Rodos. Byli wśród nich Irakijczycy, Afgańczycy i Jordańczycy. A także kobieta z dziesięcioletnią córeczką.

Po tej katastrofie niektóre kurorty zaczęły zatrudniać ludzi, którzy w granatowych spodniach szukają ciał, by nie znaleźli ich turyści. Prom płynący dzień później na Rodos uratował jednego tylko człowieka: dwudziestoletniego uchodźcę z Iraku, który cudem uczepił się kawałka drewna. Przez miesiąc wywiady z nim zrobiły wszystkie tureckie media. Był na pierwszych stronach gazet.

Organizacje pozarządowe prześcigały się, żeby załatwić mu azyl, mieszkanie, pracę. Nawet ludzie w drodze, którzy sami nie mają wiele, zbierali pieniądze, by mu pomóc.

- Znam tego chłopca jeszcze z Iraku. Allah dał mu drugie życie - mówi Mahmud. - Jakby matka urodziła go jeszcze raz. I wiesz, co on z tym życiem zrobił?

I Mahmud prowadzi mnie uliczkami Taksimu, stambulskiej dzielnicy imprez i czerwonych latarni. W uliczce, przy której umawiają się na schadzki transwestyci, siedzi łysiejący mężczyzna z kępkami rudych włosów na brodzie. Patrzy na drogę, uśmiecha się, coś do siebie mamrocze. Na brodzie zakrzepła mu strużka śliny.

- Znowuś się naćpał! Znowu żeś się, kurwa, naćpał! - krzyczy Mahmud i szarpie chłopcem. Potem patrzy na mnie, patrzy na chłopaka.

- Nie wytrzymał - mówi. - Nie wytrzymał - powtarza i dopiero po chwili puszcza sweter chłopca, któremu Allah dał drugie życie.

Kaçakçı

Jesienią i zimą hotele i restauracje na wybrzeżu dają turystom trzydzieści procent zniżki. Wiadomo: gorsza pogoda, nie można popływać. Ale za to jest cisza i piękna przyroda. Kaçakçı, czyli przemytnicy, też dają trzydzieści procent.

Wiadomo: jak się wpadnie do wody, organizm wychładza się dużo szybciej niż latem. Umiera się momentalnie. Ale są też plusy: zimą Grecy słabiej pilnują wybrzeża.

"Kiedyś kaçakçı szmuglowali papierosy, alkohol i inne rzeczy - czytam w pracy profesora Içduyğu, wybitnego specjalisty do spraw emigracji. - Teraz przerzucili się na ludzi. Tu nie ma wielkiej mafii z ojcem chrzestnym na czele. Struktura jest raczej podobna do Al-Kaidy: wiele małych grup, które współpracują, ale są niezależne. Mimo to są w stanie kompleksowo zorganizować drogę od Kabulu do Londynu".

Profesor przeprowadził ankietę wśród przemytników, którzy siedzą w więzieniu. Według jego badań, żaden z nich nie uważa, że robił coś nagannego. Więcej: sądzą, że bardzo pomagają ludziom. Że ich praca jest jak misja.

W małych miejscowościach ludzie wiedzą, kto jest kaçakçı. Jednego z nich pokazali mi rybacy w Ayvalık - uroczym starym porcie niedaleko antycznego Pergamonu. Nazywają go Ahmet Baba - ojciec Ahmet. Niski, w za dużym płaszczu, z petem przyklejonym do poszarzałych ust wyglądał trochę jak postać z kreskówki. Przyjechał do portu kupić ryby. Krok w krok za nim snuły się dwa karki, na oko Uzbecy albo Tadżykowie.

Ahmet Baba pracuje dla Kurbağy - Żaby. Kurbağa i jego ludzie mają monopol na przerzut ludzi z okolic Ayvalık na Lesbos. W sezonie nie ma dnia, żeby ich łodzie nie wypływały z okolicznych wiosek. - Jak jest dobry wiatr, nad ranem słyszy się co chwila: pyr, pyr, pyr, pyr - mówi Ismail, rybak z Ayvalık.

- To silniki ich łodzi. Mówi się wtedy u nas: "Kurbağa geldi". Czyli: "Żaba przeszedł". Ahmet Baba sprawia wrażenie dobrego wujka. Wita się ze wszystkimi jowialnie, przybija piątki, a starych znajomych całuje w oba policzki. Przechodzi koło mnie, niemal trącamy się ramionami. Uśmiecha się życzliwie jak człowiek, który jest szczęśliwy i innym też dobrze życzy.

Wie, że szukam informacji o kaçakçı. Musi wiedzieć. Jestem w Ayvalık już trzeci dzień, a Ahmet Baba wie wszystko. Mimo to zagaduje przyjaźnie:

- Pan turysta?

- Tak - ściemniam.

- A pan?

- Ja? Jestem lokalnym dziwakiem - Ahmet Baba śmieje się i odchodzi. Śmieją się też karki, a ich wielkie brzuchy całe się trzęsą od tego śmiechu.

Ikar

Dedal był genialnym wynalazcą. Kiedy tyran Minos uwięził go na Krecie, zrobił skrzydła z ptasich piór i razem z synem Ikarem wzbił się w powietrze i uciekł. Ciąg dalszy znamy: Ikar wzniósł się za wysoko, wosk spajający pióra zaczął się topić. Syn Dedala runął w dół i roztrzaskał się o skały.

Wiele lat później Pieter Bruegel namalował obraz Upadek Ikara. Piękny statek wchodzi do portu, oracz orze ziemię, pasterz pilnuje owiec, a gdzieś daleko widać nogę tonącego Ikara i resztkę piór. Tadeusz Różewicz pisał o tym obrazie:

"Przygoda Ikara nie jest ich przygodą

musi się tak skończyć

i nie ma w tym nic

wstrząsającego

że piękny statek płynie dalej

do portu przeznaczenia"

Andrea, bankowiec z Aten, kopię obrazu Bruegla przypięła do lodówki. Zbiera też wiersze i opowiadania o Ikarze. Wiersz Różewicza?

- Jest piękny, ale nieprawdziwy. W globalnej wiosce nie ma czegoś takiego jak "nie nasza przygoda" - mówi. A potem nieco poetycko dodaje: - Dziś też Ikarowie marzą, że mogą polecieć do lepszego życia.

Tu, na tym wybrzeżu, ich marzenia rozbijają się o skały. A Ikar z mitu zatonął... pięćdziesiąt kilometrów stąd, na wyspie Ikaria. Dwa lata temu Andrea przeprowadziła się z Aten na wyspę Lesbos.

- Pierwszego dnia ruszyłam na przejażdżkę. Za miastem zobaczyłam kobietę z niemowlęciem owiniętym kocem. Zabrałam ją i jej koleżankę do miasta. Właśnie przypłynęły łodzią z Turcji i w porcie były umówione z kolejnym przemytnikiem.

Okazało się, że takie kobiety to codzienność życia na Lesbos. W sezonie nie ma dnia, żeby przez samo centrum Mityleny, stolicy wyspy, nie przechodziły grupy imigrantów. Rocznie przewijają się ich tu tysiące. Na miejscowym cmentarzu już ponad sto nagrobków ma napis "NN imigrant".

To ci, których morze wyrzuciło na brzeg. - Większość ma już umówiony transport dalej - mówi Andrea. - Ale są tacy, którzy nie mają nic. I tacy, którzy wpadają w łapy naszych służb.

Żeby pomóc imigrantom, Andrea założyła z przyjaciółmi stowarzyszenie Ikarowie. Latem, kiedy najwięcej z nich stara się dotrzeć do Grecji, objeżdżają wybrzeże, rozwożą koce i ubrania, informują o prawach, które im przysługują, oferują prawnika, lekarza i tłumacza.

- Wszystko to powinien zapewnić im nasz rząd - mówi Andrea. - Ale rząd ma to gdzieś. Kiedy rozmawiamy w lokalnym barze, przed naszymi oczami przechodzą dwie kobiety i dwóch mężczyzn.

Są cali mokrzy i wydają się potwornie zmęczeni. Jedna z kobiet ma na głowie chustę. Druga głowę ma odkrytą, ale wydaje się całkiem nieobecna, jakby nie rozumiała, gdzie i dlaczego się znalazła. - Wygląda, jakby była chora. Albo jakby przeżyła coś strasznego - mówi Andrea.

Każde z nich niesie malutki plecak. Mężczyźni w dżinsach i pasiastych koszulach rozglądają się niepewnie. Podbiegamy. Andrea wypytuje, czy nie potrzebują pomocy. Imigranci są przerażeni.

- Proszę z nami nie rozmawiać. Proszę na nas nie patrzeć - mówi starszy z mężczyzn. - Dwie godziny i nas tu nie będzie. Bardzo proszę i szanowną panią, i szanownego pana, żeby całkiem nie zwracać na nas uwagi.

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy