Luz, luksus, sukces: Weekend z F1 w Monako

Monako, port Hercules. Powrót na statek luksusową taksówką wodną, choć szybciej byłoby piechotą... /INTERIA.PL
Reklama

Lazurowe Wybrzeże, błękitne niebo, zachodzące nad górami słońce. Bogactwo, luz, luksus, sukces. Z tym kojarzy się Monako. Nic dziwnego, że organizowane tu Grand Prix Formuły 1 przyciąga co rok najważniejsze postaci mody, sportu, showbiznesu i tych, którzy z pieniędzmi liczyć się nie muszą.

Nie pytajcie mnie, jak wkręciłem się na luksusowy statek wycieczkowy wynajęty dla gości teamu Ferrari na czas 76. Grand Prix F1 w Monako. To wypadkowa zbiegu okoliczności i urodzenia w czepku. Zacumowana w słynnym Porcie Herkules jednostka Seabourn Oddysey była przez trzy dni moim pięciogwiazdkowym hotelem i świetną bazą wypadową. Za możliwość śledzenia kulisów Formuły 1 z tak bliska, wielu jej fanów dałoby się pokroić.

Ale może od początku, po kolei. Warszawę opuszczamy bladym świtem. Samolot startuje tuż po siódmej rano. Gdy lądujemy w Nicei, na parkingu czeka już na nas kierowca. Nas, czyli ekipę szczęściarzy z Polski, jeszcze nie do końca świadomych tego, co dziać się będzie przez kolejne trzy dni. 

Reklama

"Cześć, jestem Radek, miło mi - Małgosia, Julia, a ja Czarek" - przedstawiają się uprzejmie po kolei moi nowi znajomi. I tak z Radosławem Majdanem, Małgosią Rozenek, Julią Kuczyńską i Czarkiem Jóźwikiem mkniemy wzdłuż Lazurowego Wybrzeża na spotkanie z elitą kierowców globu na najsłynniejszym ulicznym torze świata.

Marian, tu jest jakby luksusowo

Niecałą godzinę później jesteśmy w Monako. Mijamy wciśnięty między zabudowania stadion Ludwika II, przejeżdżamy przez kilka tuneli, a następnie ciasnymi uliczkami kierujemy się w stronę portu. Jedynego zresztą w księstwie. A co za tym idzie - będącego w stanie przyjąć ograniczoną liczbę łodzi, jachtów i okrętów. Mamy szczęście - nasza "łajba" znajduje w niesamowitym miejscu - w doku Księcia Rainiera III.

Doprawdy trudno było zorganizować lepsze miejsce! Z prawej burty widać Morze Śródziemne, natomiast z lewej rozpościera się fantastyczny widok na Monako, słynny dystrykt Monte Carlo, legendarny tunel, który niczym wielki megafon potęguje dźwięk przejeżdżających przez niego bolidów F1.

Gdy trwa przerwa w treningach, czy kwalifikacjach, całkiem ciekawym zajęciem jest z kolei obserwowanie dziesiątek małych motorówek, które krążą tam i z powrotem, transportując do Monako pasażerów jednostek zacumowanych na pełnym morzu. Wśród tych, którym nie udało się "zaparkować" dostatecznie blisko jest m.in. rosyjski oligarcha i multimilioner - Andriej Mielniczenko. Jego potężny, największy żaglowy jacht świata zaprojektowany przez samego Philippe'a Starcka wart ponad 400 milionów euro majaczy gdzieś w oddali, przy horyzoncie.

Tuż po przybyciu, nasza załoga dostaje do dyspozycji asystentkę. Gdybyśmy czegoś potrzebowali, zorganizuje dla nas wszystko. Urocza Rosjanka, imieniem Daria daje mi swój numer telefonu. "Na statku jest fryzjer, masażystki, basen, jacuzzi, trener mentalny, siłownia. Jeśli masz na coś ochotę, pisz w każdej chwili" - informuje. Dziękuję grzecznie i udaję się do pokoju, a właściwie - kajuty. 

Jest niewielka, ale wyposażona we wszystko, czego potrzebuję. Gdybym na przykład chciał się przebrać i wtopić w tłum kibiców - na łóżku czekają już prezenty od teamu Ferrari. Koszulka polo, bluza, czapeczka i torba. Gdybym chciał się napić - szampan w coolerze pełnym lodu jest na wyciągnięcie ręki. Palić papierosów nie wolno, ale pewien Japończyk tłumaczy mi, że mogę użyć IQOS-a, demonstrując z zapałem gadżeciarza swoje urządzenie do podgrzewania tytoniu. 

Wypalamy zatem mentolową fajkę pokoju, po czym swe kroki kieruję na pokład ósmy, do okrętowej restauracji. Nie ma czasu na delektowanie się specjałami, ani podziwianie widoków, bo przede mną moc atrakcji. W planach jest zwiedzanie miasta, ale ja mam jeszcze własny plan. Schodzę na ląd chwilę wcześniej, by zakraść się między zaparkowane tuż przy statku ciężarówki. 

Wszystkie to oficjalne transportery teamów F1. Od Ferrari, przez Red Bullla i Renault, na McLarenie i Haas kończąc. Wokół uwijają się panowie w kolorowych kombinezonach. Z poważnymi wyrazami twarzy, w dużym pośpiechu wciąż coś przepakowują, przywożą, odwożą.


F1 oglądam od ponad 25 lat. Pamiętam ojców dzisiejszych kierowców. Pamiętam pasjonujące pojedynki Ayrtona Senny z Alainem Prostem. Pamiętam, jak rodziła się gwiazda Michaela Schumachera, Lewisa Hamiltona i wreszcie polską kubicomanię. Ale idąc przez bezpośrednie zaplecze alei serwisowej, odczuwam znacznie więcej, niż emocje na szklanym ekranie. Z lekkiego oszołomienia wyrywa mnie miękki, brytyjski akcent. "Alright mate? Come, have a look" - to jeden mechaników Red Bulla zaprasza mnie, abym z bliska przyjrzał się ich pracy. Wraz z kolegą siedzi na nabrzeżu i miękką szmatką poleruje gigantyczne felgi. "Go on, lift it!" - zachęca do podniesienia szerokiej na 40 centymetrów tylnej felgi. Jest lekka jak piórko i zostanie użyta podczas kolejnego wyścigu - o GP Kanady.

Ale tuż obok stoją przygotowane zestawy kół na sobotnie kwalifikacje. Jeden z mechaników podchodzi do wózka i zdejmuje koło przygotowane dla Daniela Ricciardo. Objaśnia, co oznaczają napisy wykonane flamastrem widniejące na oponie, tłumaczy, że czerwony kolor symbolizuje kod mieszanki gumy. To supersoft. Miększe są już tylko ultrasoft i hypersoft. Nie mogę sobie odmówić przyjemności i próbuję dźwignąć koło oburącz. W tle słyszę śmiech. No tak, koło waży zaledwie 14 kilogramów. Z łatwością unoszę je jedną ręką.

Przybijam piątki ekipie Red Bulla, życząc powodzenia w kwalifikacjach. Po drodze mijam ekipę Mercedesa AMG ładującą swoje zestawy kół na przyczepę. Widać niemiecki porządek i dbałość o szczegóły. Nawet przyczepka wyposażona jest w felgi, jakich nie powstydziłaby się nowa S-klasa z salonu...

Spacer po mieście to łyk historii i ciekawostek, przerywany wyścigowymi akcentami. Dowiadujemy się, gdzie w Monako znajduje się klimatyzowane więzienie przeznaczone dla maksymalnie... 9 osób, zaglądamy do muzeum oceanograficznego, a pomiędzy tymi dwoma punktami wycieczki, odnajdujemy stanowisko teamu Force India. Mieści się na wielopoziomowym parkingu samochodowym, który na czas Grand Prix zamienia się w park maszyn.

Dzień wypełniony emocjami szybko mija. Na statek przybywają kolejni goście. Blogerzy, YouTuberzy, aktorzy i sportowcy z całej Europy, a nawet z Azji, bo jest też ekipa japońska. W międzynarodowym towarzystwie zasiadamy do kolacji. Szef kuchni proponuje kostkę z arbuza i sera feta, warzywa z rozmarynem, indykiem, cukinią i szparagami, potem przepyszny ser roquefort a na deser tiramisu. Cały czas trwają też pokazy artystyczne odbywające się nad parkietem tanecznym, który na co dzień pełni tu funkcję basenu.

Gdy kolacja się kończy, za konsolę na podeście wchodzi DJ, a na samym parkiecie otwiera się dodatkowy bar. Żeby nie trzeba było zbyt daleko spacerować z drinkami. Impreza się rozkręca, choć kubańskie tancerki poważnie obnażają moje techniki taneczne. Humor jednak dopisuje. Pomimo pobudki bladym świtem, na parkiecie wytrzymuję do 2 nad ranem.

Eleganckie kobiety w pięknych toaletach

Sobota to tradycyjny dzień kwalifikacji do niedzielnego wyścigu. Dlatego też już od śniadania zmagania kierowców są naszym tematem numer jeden. Tematem numer dwa jest wielka gala, jaka wieczorem ma odbyć się na statku. Ale jest jeszcze jedna kwestia. Finał Ligi Mistrzów, który z Radkiem Majdanem planujemy obejrzeć gdzieś ukradkiem, chociażby na ekranie telefonu.

Jest nas dwóch, ale próbujemy do ekipy zwerbować trzeciego. I to wcale nie byle kogo, bo samego Romana Weidenfellera! Niemiecki bramkarz, mistrz świata z 2014 roku i eksgwiazdor Borrusii Dortmund to jeden z gości zaproszonych na imprezę, również zakwaterowany na naszym okręcie. 

W strefie VIP zacieśniamy stosunki dyplomatyczne, przedstawiam sobie obu panów, poznają się również ich żony. Rozmawiamy chwilę o czasach "polskiej Borrussii" i wychodzimy z propozycją wieczornego seansu. Roman grzecznie odmawia, ale puszcza oko, by na bieżąco informować go o wyniku. Podczas gali będzie siedział stolik obok.

Kwalifikacje oglądamy z tarasu VIP, popijając szampana, zagryzając truskawkami. Miejsce to coś więcej, niż pakiet premium. Oprócz tego, że mamy tu mocne Wi-Fi, wikt i opierunek, to widzimy całą aleję serwisową oraz słynny zakręt La Rascasse. 

Gdy kwalifikacje się kończą, organizator zaprasza do udziału w quizie na temat F1. Ochoczo przystępujemy do gry i zgarniamy główne nagrody. Radosław - kierownicę bolidu Ferrari, a ja - kask Sebastiana Vettela. Brakuje tylko oficjalnych autografów, ale dostajemy zapewnienie, że pojawią się na naszych pamiątkach przed wyścigiem!

Choć spacerem na statek mamy pięć minut, wracamy tam motorówką. Zbieramy gratulacje, bo takie suweniry z Monako to pamiątka na całe życie, a także marzenie wielu kolekcjonerów. Nie ma jednak czasu na rozpamiętywanie, bo wielkimi krokami zbliża się uroczysta gala!

Black tie - ten dress code zobowiązuje. Cytując klasyka: "Eleganckie kobiety w pięknych toaletach, eleganccy mężczyźni - białe koszule, wspaniałe krawaty".  Wbijam się zatem w czarny garnitur i o umówionej godzinie stawiam w sali bankietowej. W powietrzu mieszają się zapachy drogich perfum. Słychać pierwsze toasty i wesołe rozmowy.  Te na chwilę ustają, gdy na salę wchodzi Cristina Micu - jedna z zaproszonych na bankiet modelek. Jej kreacja jest tego wieczoru jednym z głównych tematów rozmów...

Ale o czym to ja... Ach tak! Menu jest znów znakomite. Podczas kolacji śledzimy dyskretnie wynik finału Ligi Mistrzów i obserwujemy kolejne pokazy sceniczne, w tym prezentację mistrza miksologii, Rene Soffnera, który serwuje nam wykraczające poza wszelkie konwencje drinki własnego autorstwa. Shot z planktonu, niepozorna woda z lodem o smaku mojito, czy też poncz podawany we flakonie po zwiędłych tulipanach po prostu zmiatały z nóg i to wcale nie ze względu na wysoką zawartość procentów.

Clou programu nadchodzi jednak chwilę później i jest fantastycznym zwieńczeniem tego dnia. Oto bowiem na scenę wkraczają dwaj kierowcy Ferrari: Kimi Raikkonen i Sebastian Vettel. Mimo, że na sali aż roi się od wszelkiej maści celebrytów, wszyscy momentalnie zamieniają się w łowców autografów. Zdjęcie z gwiazdą F1 chce mieć dosłownie każdy. Po części oficjalnej, nadarza się taka okazja. Fin z kamienną twarzą pozuje do fotek, Niemca zaś nie opuszcza dobry humor. "Po co ci zdjęcie ze mną? Dla znajomych? To jakich masz przyjaciół, skoro nie uwierzą, gdy opowiesz, że spotkałeś mnie w Monako" - żartuje Vettel.

Pół godziny później, po spełnieniu swoich zawodowych obowiązków, kierowcy udają się na wypoczynek, a bankiet wchodzi w fazę finałową. Parkiet zapełnia się, barmani serwują drinki, a Kubanki w przepięknych sukniach znów udowadniają, że muzykę mają we krwi. Po jakimś czasie pada jednak propozycja, by zabawę kontynuować w innym miejscu. Opuszczamy po cichu statek i jedziemy do Monte Carlo, do najlepszego klubu w mieście. Przystanek - Jimmy'z!

Dochodzi druga w nocy, a przed klubem kłębi się tłum. Wszyscy chcą wejść do środka, ale lokal jest przepełniony. Jednak nasza ekipa dostaje opaski i nie musimy czekać. Wchodzimy bocznymi drzwiami. Nic dziwnego, że ochrona nie wpuszcza nikogo. Trwa tutaj wielka biba na dwa tysiące osób. Loże są przepełnione, a stoliki uginają się od alkoholu. Kelnerzy wciąż go donoszą na drewnianych "lektykach" przyozdobionych zimnymi ogniami i lśniącymi czaszkami. Główna część klubu otoczona jest fosą. Zwracam uwagę na małą motorówkę ze stojakami na butelki. Mają rozmach - przemyka mi tylko przez myśl.

Nasza loża również jest świetnie zaopatrzona. Dom Perignon i Belvedere już czekają na odkorkowanie. "Na tym stoliku jest dwa tysiące euro w samym alkoholu" - tłumaczy mi Quentin, Francuz znający dobrze życie nocne Lazurowego Wybrzeża. "Od takiej kwoty zaczynasz, rezerwując tu lożę VIP. Butelka tego szampana to 600 do 800 euro. Niektórzy zostawiają tu przez jedną noc nawet dwadzieścia tysięcy. Dużo? W Monako nikogo to nie dziwi" - śmieje się widząc lekką konsternację na mojej twarzy.

Klub opuszczamy wpół do piątej rano. Przed wejściem, obok zaparkowanego tam Bentleya nadal czeka kolejka do wejścia... 


A day at the races

Tytuł albumu grupy Queen to dobry motyw przewodni mojego trzeciego dnia w Monako. Od rana wszyscy czekają już tylko na jedno: rozpoczęcie wyścigu. 

Z pole position ruszy Daniel Ricciardo, a tuż za nim wystartują Sebastian Vettel i Lewis Hamilton. Robert Kubica, którego wypatrują tu nie tylko polscy fani, niestety nadal pozostaje kierowcą rezerwowym, mimo że Siergiej Sirotkin i Lance Stroll znów nie przynoszą Williamsowi powodów do dumy.

W stronę toru podążamy już na kilka godzin przed startem. W specjalnym kontenerze medialnym Ferrari pijemy kawę i spotykamy się z samym szefem zespołu Scuderia - Maurizio Arrivabene. Opowiada nam pokrótce o specyfice toru w Monako i zmianach, jakie na przyszły sezon przygotowuje federacja FIA.

Ale na piciu kawy się wcale nie kończy. Dziewczyna w obcisłym, czerwonym kostiumie Ferrari wręcza nam przepustki i prowadzi w stronę barierek oddzielających trybuny od toru. 

Ustawiamy się, niczym na przystanku autobusowym... i faktycznie! W oddali na torze widzimy podążającego w naszym kierunku "double deckera". 

Niczym na wycieczce szkolnej, rozpoczyna się walka o jak najlepsze miejsca na górnym pokładzie. Na szczęście - wszystkie z nich są dobre i nie ma powodów do narzekania. W końcu na dwie godziny przed startem jedziemy trasą, na którą zwrócone będą niebawem oczy fanów motorsportu z całego świata!

Wiatr we włosach, w ręce telefon, a na twarzy ogromny uśmiech. Tak wygląda każdy z pasażerów podczas honorowego okrążenia po torze w Monako. Mijamy luksusowe posiadłości, balkony hotelowe i trybuny, z których wiwatują w naszą stronę fani F1. W końcu wjeżdżamy do tunelu! Tę scenę widziałem niezliczoną ilość razy podczas transmisji. Teraz sam mam okazję doświadczać tego uczucia. Oczywiście zachowując proporcje - w końcu siedzę w autobusie, a nie w bolidzie. Tak, czy inaczej - jest fantastycznie!

Kolejny punkt programu to wizyta w alei serwisowej, która zamyka się dopiero pół godziny przed startem wyścigu. Obserwujemy, jak mechanicy dokonują ostatnich poprawek, ekipy ćwiczą zmianę kół, a widzowie zapełniają karty pamięci w swych aparatach setkami zdjęć. A jest co fotografować.  Tu przemknie Niki Lauda, tam Bella Hadid, a jeszcze gdzie indziej Hugh Grant. My spotykamy Dominikę Kulczyk, której synowie są dużymi fanami kanału "Abstrachuje" i proszą Czarka o pamiątkową fotkę. Po wymianie uprzejmości dostajemy zaproszenie na wieczorny bankiet na jachcie. Ma być też Anja Rubik. Dziękujemy i podążamy w swoją stronę.

Na tarasie VIP ruch jeszcze większy, niż podczas sobotnich kwalifikacji. Hostessy rozdają zatyczki do uszu, bo jazgot przejeżdżających bolidów potrafi ogłuszyć.  Ostatnią atrakcją przed daniem głównym jest kolejny quiz wiedzy z nowymi nagrodami. Znów do wygrania jest kask - tym razem Kimiego Raikkonena oraz kierownica bolidu F1. Zgarnia ją - podobnie jak dzień wcześniej - Radosław Majdan. Na scenę doskakuje do niego Małgosia Rozenek i gratuluje dumnemu mężowi. Na twarzy ekipy Ferrari niedowierzanie, głową kręci Roman Weidenfeller. "Polska mafia" - śmieje się niemiecki golkiper.

Sam wyścig nie jest najbardziej pasjonującym widowiskiem. Wystarczy powiedzieć, że pierwsza szóstka z kwalifikacji nie zmienia się w ogóle i do mety dojeżdża w takiej samej kolejności: Ricciardo, Vettel, Hamilton, Raikkonen, Bottas, Ocon. Modlitwy kibiców o deszcz nie zostały wysłuchane. No cóż, może za następnym razem.

W drodze powrotnej na statek dostaję z powrotem swój kask. Sebastian Vettel dotrzymał obietnicy i podpisał go tuż przed wyścigiem. 

Perfekcyjna Pani Domu odbiera z kolei kierownicę, również z sygnaturą niemieckiego mistrza kierownicy. Radek Majdan proponuje mi wymianę - kierownica za kask. Kręcę przecząco głową. Nie ma szans!

W Monako życie toczy się szybko, więc znów nie ma czasu na odpoczynek. Wyskakuję na miasto po garść pamiątek dla przyjaciół i rodziny i widzę, jak służby rozpoczynają demontaż trybun i przywracanie ulic do normalnego funkcjonowania. 

W naszym doku też błyskawiczne porządki, gdy wracam na statek, stoi tam już tylko jeden z kilkunastu TIR-ów. W zachodzącym słońcu lśni czerwona naczepa Ferrari.

Punkt dwudziesta zbieramy się w tradycyjnej sali bankietowej na kolację. To nasz ostatni dzień - trzeba zatem godnie uczcić pożegnanie, mimo że kierowca Scuderii zajął "tylko" drugie miejsce podium. Do kolacji toasty wznosimy francuskim Chardonnay i włoską Doroną. Potem na stół wjeżdżają też mocniejsze trunki. Zacieśniamy przyjaźń z gośćmi z Niemiec, Rumunii, Szwajcarii, Japonii, Włoch. Rozmowy, tańce, hulanki i... degustacje popisowych drinków znów trwają długo za długo.

Chwiejnym krokiem docieram do kajuty. Jest piąta rano. Mam dwie godziny snu. Rano cudem nadążam z pakowaniem i w ostatniej chwili wskakuję do busa podążającego na lotnisko. Ciężko jest lekko żyć - myślę, pociągając z butelki łyk wody mineralnej, która tego ranka smakuje lepiej, niż najlepszy szampan. Emocje Monako odsypiam przez dwie kolejne noce. Myśli i wspomnienia zbieram znacznie dłużej i tylko plotkarskie portale w kraju wciąż zastanawiają się kim jest tajemniczy mężczyzna, który przez kilka dni pojawiał się na Instagramie obok Maffashion i Małgorzaty Rozenek...

Rafał Walerowski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama