Wilkołak czy radzieccy żołnierze? Kto zabił młodych alpinistów?

Ta historia przypomina niskobudżetowe horrory Edwarda Davisa Wooda Jr. Zimą 1959 roku grupa młodych ludzi wychodzi w góry, gdzie zostają rozerwani na strzępy przez nieznane stwory. Do dziś nikt nie wie, co stało się w górach Uralu.

Ta historia przypomina niskobudżetowe horrory Edwarda Davisa Wooda Jr. Zimą 1959 roku grupa młodych ludzi wychodzi w góry, gdzie zostają rozerwani na strzępy przez nieznane stwory. Do dziś nikt nie wie, co stało się w górach Uralu.

Grupa dziesięciu młodych osób, głównie studentów swierdłowskiego uniwersytetu, postanowiła wybrać się na zimową wyprawę na niewysoką, ale trudną technicznie górę Otorten. Nie była to ich pierwsza zimowa wyprawa w góry - byli doświadczonymi alpinistami, a do tego w zespole był wytrawny przewodnik - trzydziestosiedmioletni Aleksandr Zołotarew.

W góry wyruszyli 23 stycznia 1959 roku. Najpierw pociągiem, a później ciężarówką do wsi Wiżaj, ostatniego miejsca, gdzie mogą jeszcze spotkać ludzi. Przed nimi były już tylko góry i dwutygodniowy pobyt w dziczy. Najpierw jednak oddzielił się od grupy Jurij Judin, który się rozchorował. Dzięki temu, jako jedyny przeżył.

Reklama

Wyprawa

Plan był opracowany w każdym szczególe. Zespół miał rozbić pierwszy obóz 1 lutego, do czego też doszło. Później mieli zdobyć Otoren, wrócić do obozu i udać się na kolejny szczyt - Ojkachahl. Stamtąd zejść do Wiżaj 12 lutego. Do tego, niestety, już nie doszło.

W czasie podejścia pod pierwszy szczyt rozpętała się burza śnieżna i prawdopodobnie wówczas pomylili drogę. Wieczorem zorientowali się, że nie są na zboczu Otoren, lecz na górze Cholat Sjakl. Tam postanowili rozbić obóz i przeczekać załamanie pogody. Tyle udało się ustalić śledczym. To, co się wydarzyło później, jest nadal objęte tajemnicą.

Zagadki

Grupa miała powrócić do Wiżaja 12 lutego i tego dnia w klubie sportowym na uniwersytecie oczekiwano telegramu od kierownika wyprawy, Igora Diatłowa. Jednak ten nie dotarł ani 12 lutego, ani w kolejnych dniach. Dopiero po tygodniu oczekiwania wysłano na Ural ekipy poszukiwawcze. Kilka dni później zostały wsparte przez milicyjne i wojskowe statki powietrzne.

Grupa ratowników natknęła się na zdemolowany obóz 26 lutego. Ochotnicy odkryli rozcięty od środka namiot, a w nim notatki z wyprawy, komplety ubrań i sprzętu narciarskiego.  Wokół w głębokim śniegu znaleziono ludzkie ślady bosych stóp, ubranych w skarpetki, czy walonki. Wszystkie prowadziły w dół zbocza, jednak dość szybko się urwały. Jakby ktoś nagle porwał ich w powietrze.

Półtora kilometra od obozowiska trafiono na pierwsze ciała. Na krawędzi lasu ubrani jedynie w bieliznę leżeli Georgij Krywoniszczenko i Jurij Doroszenko. Obaj mieli poparzone ręce, a okoliczne gałęzie drzew były połamana na wysokości około 5 metrów.

Później znaleziono kolejne trzy ciała: kierownika wyprawy, jednej z dwóch kobiet w zespole - Ziny Kołmogorowej i Rustema Słobodina. Późniejsze badania patologów, jako przyczynę śmierci, podały hipotermię.

Ciała pozostałych zaginionych znaleziono dopiero po dwóch miesiącach pod czterometrową warstwą ubitego śniegu w skalnej rozpadlinie. Mimo tego, że musieli do tej rozpadliny wpaść, żadne z nich nie miało obrażeń charakterystycznych dla upadku z wysokości. Owszem, Nicolas Thibeaux-Brignollel miał pękniętą czaszkę, a pozostali połamane żebra. Jednak nikt nie odniósł obrażeń wewnętrznych, a do tego Ludmiła Dubinina, najmłodsza z grupy, miała wyrwany język.

Pytania

Pierwsza teoria, na jakiej oparli się śledczy mówiła, że winni śmierci alpinistów są Mansowie - rdzenni mieszkańcy Uralu. Jednak wokół zwłok i w samym obozowisku nie znaleziono śladów walki. Nie znaleziono nawet kropli krwi, mimo tego, że Ludmiła odniosła bardzo ciężkie obrażenia. Ba! Skóra ofiar nawet nie posiadała otarć, nie mówiąc już o poważniejszych uszkodzeniach.

Inna teoria mówi, że zostali oni zabici przez żołnierzy Armii Radzieckiej, ponieważ weszli na teren wojskowy, gdzie przeprowadzano badania nad tajną bronią. Dowodzić tej teorii miały znalezione niedaleko obozu nieznane przedmioty, które później zniknęły z akt sprawy. Do tego ponoć na początku lutego nad pasmem górskim zauważono dziwne samoloty, a niektórzy z ratowników twierdzą, że znalezione zwłoki miały dziwną, pomarańczową, barwę. Wojsko jednak szybko zaprzeczyło tym plotkom.

Jednak do połowy lat 90-tych wyniki wojskowego śledztwa były utajnione. Co ciekawe, śledztwo wojskowe zaczęło się 4 dni przed wysłaniem ratowników i tydzień przed oficjalnym włączeniem się wojska w akcję ratunkową. Na tym wojskowi nie poprzestali. Po szybkim zamknięciu śledztwa teren wokół góry został zamknięty na 3 lata. Wojskowi ustalili, że powód śmierci pozostaje nieznany.

Wilkołak

Wiele teorii mówi również o tym, że do śmierci młodych sportowców nie przyłożyli ręki ludzie, a zwierzęta. Zgodnie z teorią radzieckiego kryptozoologa Michaiła Trachtengertza obrażenia na ciałach wyglądały, jakby ktoś, lub coś, zbyt mocno ścisnęło ofiary. Jednak naukowiec nie miał nic na poparcie swojej teorii.

Natomiast w odtajnionych aktach można znaleźć informację, że ciała alpinistów były napromieniowane, a wyniki badania licznikiem Geigera miejsca wypadku przekraczały wszelkie możliwe normy. Co ciekawsze, Jurij Jarowoj - dziennikarz ze Swierdłowska, który zajmował się tematem - zginął kilka lat po wydaniu książki opisującej tragedię, a kilka miesięcy przed wydaniem kolejnej. Powodem był wypadek samochodowy, którego przyczyn nie ustalono. Tuż po jego śmierci zginęły wszystkie materiały dotyczące wyprawy i jego prywatnego śledztwa. Prawdopodobnie nigdy nie poznamy prawdy o tragedii na Przełęczy Diatłowa.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: ciekawostki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy