Trolle Putina: ​Jak działa cyberwojenna machina Kremla?

"W rękach rosyjskich specjalistów od technologii politycznych Facebook oraz Twitter są jak broń masowego rażenia." /Jaap Arriens/NurPhoto /Getty Images
Reklama

- Wiele spośród funkcji mediów społecznościowych znajduje zastosowanie również w międzynarodowych kampaniach propagandowych. Dowolny użytkownik, również osoba niepowiązana z Kremlem, może tanio stworzyć własną sieć botów lub założyć farmę prywatnych fałszywych kont na Facebooku i Twitterze. W rękach rosyjskich specjalistów od technologii politycznych Facebook oraz Twitter są jak broń masowego rażenia - twierdzi Jessikka Aro, fińska reporterka badająca mechanizmy potężnej machiny propagandowej Kremla.

To nie sfrustrowani użytkownicy Internetu, którzy swoje żale zamieniają na hejt online. To doskonale skonstruowane, wnikliwe studium zinstytucjonalizowanej cyberprzemocy, za którą kryją się najważniejsze osoby w Rosji, włącznie z jej prezydentem. Jak działa internetowa promocja hejtu? Ile zawdzięcza strategiom znanym z systemów totalitarnych? Co grozi za obnażenie mechanizmów decydujących o efektywności rosyjskiej cyberwojny? 

Jessikka Aro jest specjalistką od zorganizowanej przemocy w internecie. Od lat śledziła i relacjonowała kampanie nienawiści, aż w końcu sama padła ich ofiarą. Teraz dzieli się swoimi wnioskami i doświadczeniami z czytelnikami na całym świecie. W swoim przejmującym reportażu Aro prześledziła każdy jej front i wnikliwie ją zrelacjonowała. Narażając się przy okazji jednemu z najpotężniejszych ludzi na świecie.

Reklama

Przeczytaj fragmenty książki "Trolle Putina" Jessikki Aro, która ukaże się na rynku nakładem wydawnictwa SQN.

Trzecia Rzesza i Związek Radziecki zademonstrowały światu, jak szybko polityczni przywódcy potrafią ujarzmić świadomość ludzi i zrobić z nich lojalne sługi reżimu. Żeby pozostać przy władzy i osiągnąć swoje cele, dyktator w praktyce musiał tylko przejąć wolne media i zrobić z nich tubę propagandową - stopniowo lub siłą.

W historii jednym z najskuteczniejszych sposobów uprawiania propagandy wojennej jest dehumanizacja wroga, ukazywanie go jako strasznego potwora. Skoro wróg został zdemonizowany, wojna przeciwko niemu jest usprawiedliwiona, a żołnierze są zmotywowani do walki w imię bezsprzecznie słusznej sprawy.

Badania mózgu pokazują, dlaczego dehumanizacja jest skuteczna: umysł człowieka ma tendencje do segregowania i dyskryminowania. Rasistowski język i nienawistne ukazywanie na przykład Żydów, muzułmanów czy Ukraińców budzą przemawiające do umysłu obrazy i podjudzają do prześladowań.

Badanie mózgu rezonansem magnetycznym dowodzi, że ludzie zazwyczaj obojętnie reagują na zdjęcia osób, które charakteryzuje się jako narkomanów, bezdomnych lub przesiedleńców. Naukowcy zajmujący się dehumanizacją twierdzą, że powszechne jest odczłowieczanie nawet całych grup.

W badaniu udowodniono również, że im bardziej propaganda dehumanizuje konkretną grupę, tym prawdopodobniejsza jest akceptacja nienawistnej polityki wobec niej lub zbrojnego konfliktu z nią toczonego. Odczłowieczanie prowadzi także do odmawiania pomocy przedstawicielom grupy lub nawet do popierania wymierzonych w nią prześladowań.

Ponieważ w historii demonizowanie prowadziło do ludobójstw oraz zbrodni przeciwko ludzkości, w krajach zachodnich nawoływanie do nienawiści jest prawnie zabronione.

W roku 2014 rosyjskie media państwowe długo i konsekwentnie prezentowały Ukrainę jako kraj, którym rządzą źli, znani z historii wrogowie: faszyści i naziści. Media agitowały, że trzeba wyzwolić mieszkańców Ukrainy spod ich strasznych rządów. Wielu rosyjskich żołnierzy, którzy zaciągnęli się do armii, żeby uwolnić Ukrainę od faszystowskiej tyranii, rozczarowało się na miejscu - nigdzie nie było widać żadnego faszysty.

Gdy badałam rozsiewane w internecie teorie spiskowe na temat Ukrainy, zaciekawiła mnie rosyjska wojna informacyjna skierowana przeciwko wspólnocie państw zachodnich. Jesienią 2014 roku przeprowadziłam wywiad z Andriejem Iłłarionowem. Niegdyś był on bliskim doradcą prezydenta Putina, a na konferencji w Tallinnie wystąpił z wiele wyjaśniającą mową o wojnie informacyjnej Kremla. Iłłarionow w 2005 roku ogłosił, że Rosja przestała być krajem demokratycznym, przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych i zajął pracą naukową.

Niegdysiejszy bliski współpracownik Władimira Putina przez rok udzielał wywiadów, które uświadamiały Zachód na temat rosyjskiej aktywności na Ukrainie. Iłłarionow ujawnił na przykład, że Rosja zaczęła planować operację z ponaddziesięcioletnim wyprzedzeniem. W Tallinnie opisywał, jak Rosjanie uczą się prowadzenia wojny informacyjno-psychologicznej w szkołach i na uniwersytetach oraz jak szkoli się do tego urzędników. Opowiadał o tym, że rosyjskie media nie są niezależne i stanowią część machiny propagandowej realizującej interesy Kremla.

"W okresie rewolucji cyfrowej internetowa propaganda jest łatwa i skuteczna, a ponadto w mgnieniu oka przekracza granice państw", podkreślił.

Zapytałam Iłłarionowa, dlaczego władze jego kraju prowadzą wojnę informacyjną. Przyczyn drugorzędnych było sporo: Kreml chciał wyjaśnić Rosjanom i zagranicy, dlaczego walczy na Ukrainie. Ponadto Rosja pragnęła pokazać, kto tu jest szefem. Ale był też inny powód.

"Dla Kremla najważniejsze jest poczucie, że może prowadzić wojnę informacyjną. Tak jak wiejski zabijaka, Rosja chce pokazać światu, że może robić to, co tylko jej się spodoba", powiedział mi w przeprowadzonym dla Yle wywiadzie. Rosyjscy decydenci otworzyli nowy front wojny informacyjnej. Celem byli cywile w Rosji i za granicą.

W Petersburgu, niespełna 400 kilometrów od Helsinek, produkowano fałsz i przekłamania dla mediów społecznościowych. Tak zwana fabryka trolli została zdemaskowana, ponieważ odważni rosyjscy dziennikarze przeniknęli do niej i upublicznili wszystkie zdobyte informacje.

Trolle otrzymywały miesięczne wynagrodzenie za to, że w mediach społecznościowych udawały prawdziwe osoby o wyrobionych poglądach, prowadziły fałszywe profile, uaktualniały je i zapełniały internet pochwałami prezydenta Władimira Putina oraz krytyką rosyjskiej opozycji i Stanów Zjednoczonych.

Zhakowane i opublikowane zostały niektóre maile pracowników i kierowników fabryki trolli. Według dokumentu strategicznego, do którego dotarł internetowy serwis informacyjny Buzzfeed, celem fabryki była "zmiana proporcji komentarzy antyrosyjskich do prorosyjskich". W praktyce opłaceni zwolennicy Putina mieli za zadanie zmanipulować dowolnie wybranego internetowego rozmówcę.

W Finlandii trolle działały już w najlepsze. Latem przeprowadziłam wywiad na temat wojny hybrydowej ze specjalistą do spraw cyberbezpieczeństwa profesorem Jarnem Limnéllem z Uniwersytetu im. Alvara Aalta w Helsinkach. Limnéll powiedział, że rosyjskojęzyczne trolle komentowały jego wpisy na Twitterze.

W tym samym czasie ówczesny minister obrony Finlandii Carl Haglund poruszył publicznie temat rosyjskich nacisków w internecie i oznajmił, że jego konta na Facebooku i Twitterze były zalewane setkami mętnych wiadomości zawsze, gdy publikował coś o Ukrainie. Wtedy zrozumiałam, że z Rosji prowadzi się już kampanię przynajmniej przeciwko postaciom mającym wpływ na fińską opinię publiczną.

Niepokoiło mnie potencjalne zagrożenie, które armia fałszywych zwolenników Putina może stanowić dla użytkowników internetu. Wielu mogło w nieświadomości śledzić, udostępniać i czytać materiały, które pochodziły z fabryki trolli w Petersburgu lub podobnej instytucji gdzieś indziej.

Z mojej perspektywy doktryna wojskowa Kremla, realizowana za pomocą trolli i fake newsów, czyli "zabezpieczenie interesów Rosji w przestrzeni informacyjnej", zagrażała podstawowemu prawu zwykłych ludzi: wolności słowa, w której zawiera się prawo do odbierania informacji zgodnych z prawdą.

W Finlandii po rosyjsku mówi ponad 70 tysięcy ludzi i to oni moim zdaniem znajdowali się w największym niebezpieczeństwie. Ale kto wie, być może inni też byli manipulowani przez trolle. Chciałam zdobyć dokładne informacje o ich technikach.

Media społecznościowe są dla operacji wpływu niezwykle przyjazną przestrzenią. Badania pokazują, że ludzie nie traktują szczególnie krytycznie wytwarzanych przez nie szybkich bodźców. Wzorcowy materiał dla mediów społecznościowych prowokuje, wzbudza uczucia, uzależnia i z tego powodu jest idealny dla prowadzonych przez państwa wojen psychologicznych.

Wiele spośród funkcji mediów społecznościowych znajduje zastosowanie również w międzynarodowych kampaniach propagandowych. Dowolny użytkownik, również osoba niepowiązana z Kremlem, może tanio stworzyć własną sieć botów lub założyć farmę prywatnych fałszywych kont na Facebooku i Twitterze.

W rękach rosyjskich specjalistów od technologii politycznych Facebook oraz Twitter są jak broń masowego rażenia. Czym prędzej trzeba było zacząć badania tego nowego zjawiska. Chciałam wyjaśniać sprawę we współpracy z Finami korzystającymi z internetu. Zdecydowałam się na w pełni tradycyjną metodę pracy dziennikarskiej: zadawałam pytania.

W apelu do czytelników opisałam krótko działania rosyjskich trolli, a także poprosiłam zwykłych ludzi o podzielenie się ze mną wiedzą i własnymi doświadczeniami z anonimami oraz fałszywymi kontami, które rozsiewają agresywną rosyjską propagandę. Interesował mnie zwłaszcza wpływ trolli na zwykłych ludzi i skuteczność akcji propagandystów, zwróciłam się więc z prośbą do internautów, aby opowiedzieli mi, jak reagowali na takie profile.

Ponieważ część komentatorów wydarzeń w Finlandii, polityków starej gwardii i osób kształtujących opinię publiczną, nadal żyła w epoce finlandyzacji i autocenzury oraz miała potrzebę zadowalania Rosji, podejrzewałam, że moja akcja wzbudzi krytykę. Nastawiłam się na odzew ze strony ekstremistów, komunistów, zwolenników teorii spiskowych i fanów Putina, po czym we wrześniu 2014 roku opublikowałam swój apel do czytelników. Nie byłam jednak gotowa na to, że gdy mój artykuł trafił przed oczy rosyjskich agentów wpływu, skończy się dla mnie życie takie, jakie znałam do tamtej pory.

Książka "Trolle Putina" Jessikki Aro ukaże się na rynku nakładem wydawnictwa SQN.

materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy