Sypiając z katem

Stojąc przy kuchence, Barbara co chwilę lękliwie rozglądała się wokół. Spokojnie, przecież go nie ma - przekonywała samą siebie. Dziś miała na drugą zmianę, dzieci jeszcze nie wróciły ze szkoły. ON przyjdzie dopiero za dwie godziny, jeszcze zdąży z tymi gołąbkami, na pewno zdąży, może dziś będzie miał dobry humor, może nic się nie stanie, przecież tak lubi gołąbki. A jednak nie potrafiła opanować tego męczącego impulsu, by raz po raz oglądać się do tyłu.

- Byłam jak zaszczute zwierzę - powie później, gdy rozpocznie terapię. - Cały czas czułam jego oddech na plecach, kuliłam głowę w ramiona, przygotowywałam się na cios, kopniak.

Reklama

Czasem nic się nie działo. Mogła dokończyć obiad, próbować obejrzeć film, porozmawiać z dziećmi. To były rzadkie chwile. Tak rzadkie, że nie umiała ich wykorzystać. Była nieustannie skulona w sobie, milcząca, przedwcześnie postarzała.

Z przerażeniem spojrzała na swoje dłonie trzymające garnek. Z minuty na minutę drżały coraz bardziej. Liście kapusty rwały się, farsz wypadał z łyżki. Skup się, musisz to skończyć - upominała się, coraz bardziej zdenerwowana. - Tym razem muszą wyjść super, przecież dam radę.

Dzwonek do drzwi. Barbara zastygła w bezruchu, gotowa do obrony. Na NIEGO jeszcze za wcześnie, to tylko Agnieszka skończyła lekcje - odetchnęła z ulgą.

Córka niepewnie weszła do mieszkania. Blada, chuda jak matka, z przestraszonymi oczami. Jest dobrze. Ojca jeszcze nie ma. Może uda się zrobić zadania z matematyki, zanim ON rozpęta codzienne piekło. Przez chwilę przyglądała się matce w pośpiechu kończącej obiad. Nienawidziła tej przygarbionej sylwetki, tego strachu, którym przesiąknięty był cały dom. Nienawidziła bierności, z jaką matka znosi to wszystko. I tego, że nie umie chronić swoich dzieci. Jednak zawsze to pełne złości uczucie mieszało się z bezgranicznym żalem. Nie potrafiły już ze sobą normalnie rozmawiać nawet wówczas, gdy ojca nie było w domu. Zawsze, w każdym momencie jakoś był między nimi obecny. Agnieszka skończyła 14 lat, rozpaczliwie potrzebowała matki. Nie potrafiła jej odnaleźć w przerażonej, bezradnej kobiecie skulonej w kącie.

Dzień jak co dzień

Marian wrócił z pracy, jak zwykle, wkurzony. On, były wojskowy, teraz musiał pracować dorywczo na budowach. Swoich kolegów z pracy uważał za bandę idiotów, z którymi nie można znaleźć wspólnego języka, w dodatku kierowaną przez kompletnego kretyna. Nie znosił ich, z wzajemnością zresztą.

Od progu poczuł zapach ulubionych gołąbków. Stół nakryty czystym obrusem, porozkładane talerze, obiad na półmiskach. Agnieszka i Robert, starszy syn, siedzieli już na krzesłach. Oboje ze spuszczonym wzrokiem, nie śmieli bez pozwolenia ojca nawet dotknąć łyżki.

Barbara jeszcze nerwowo biegała, bo zapomniała podać solniczkę. Nakładając mężowi na talerz gołąbki, omal nie wylała sosu. Ręce drżały coraz bardziej, to było nie do opanowania. Marian ugryzł kęs.

- A co to, kurwa, jest?! - wrzasnął, wypluwając wszystko na obrus. - Jak, idiotko, szmato jedna, nie potrafisz zrobić porządnego obiadu, to wypierdalaj! Kurwa nawet gołąbki spieprzy, nic nie umie, wywłoka jedna, szmata!

Podniósł talerz i rzucił nim o ścianę. Żona i dzieci zastygły w bezruchu. Wiedziały, że teraz dopiero się zacznie. Marian wstał wściekły. Duży, postawny mężczyzna, ze złości czerwony na twarzy. Chwycił Barbarę za szyję, jak kurczaka.

- Proszę, nie - jęknęła cicho.

Ale do niego już nic nie docierało. Zawlókł ją do ściany, z której spływała resztka farszu i przystawił do niej twarz żony.

- Zlizuj to, suko!!! - darł się. - Zlizuj, aż będzie czyste!

Barbara upadła na kolana. Była zbyt przerażona, żeby płakać. Zbyt słaba, żeby się bronić. Podniósł ją do góry za włosy. Nie czuła bólu.

- Liż, kurwo! - wrzeszczał jak opętany.

Posłusznie wysunęła język. Poczuła smak ryżu z mięsem i farby. Lizała, trzymana mocną ręką za kark, naprawdę się starała. Agnieszka, wykorzystując moment, gdy ojciec był do niej odwrócony plecami, wymknęła się do swojego pokoju. Ukryła twarz w poduszce. Wiedziała, że za chwilę znowu usłyszy przerażający krzyk matki. Ten jeden, jedyny krótki okrzyk, jaki wyda z siebie, zanim straci przytomność. Czasem po godzinie bicia, zwykle jednak dopiero po kilku. Wszystko zależy od tego, jakich tato użyje technik. Czy skopie leżącą mamę po brzuchu, nerkach, głowie, czy też raczej będzie ją okładał pięściami. Tym razem jednak nie było krzyku, tylko odgłos jakby spadania czegoś ciężkiego, a potem w mieszkaniu zapadła cisza. To Marian uderzył głową Barbary w ścianę tak mocno, że upadła nieprzytomna po jednym ciosie.

- Piwo mi przynieść z lodówki - zażądał, rozwalając się w fotelu. Rozpiął kolejny guzik przy koszuli. Był spocony, bicie żony go zmęczyło.

Bezpiecznie tylko w pracy

Robert posłusznie podszedł do lodówki, otworzył butelkę i nalał ojcu piwa, starając się jak najdokładniej wycelować z pianą. Bo w tym domu wszystko musiało być perfekcyjne, obowiązywała precyzja co do milimetra. Idealny porządek, każda rzecz na swoim miejscu. A piwo zawsze dobrze schłodzone i z pianą na dwa palce. Popijając złocisty napój, Marian już nieco się uspokoił. Nawet nie spojrzał na Barbarę, która powoli zaczęła podnosić się z podłogi. Usiadła oszołomiona, usiłując opanować zawroty głowy. Skroń jej krwawiła, ale chyba tym razem nic więcej się nie stało. Uniosła głowę i napotkała pytający, pełen milczącej troski, wzrok syna.

- Nic mi nie jest, synku, nic mi nie jest - szepnęła jakby przepraszająco. - To tylko małe stłuczenie, zaraz będzie w porządku, nic nie boli, naprawdę.

Na chwiejnych nogach dowlokła się do łazienki. Pragnęła teraz stać się niewidoczna, bezszelestna, jak gdyby jej w ogóle nie było. Nie wiadomo, co mogłoby Mariana znowu skłonić do bicia. Czasem wystarczało, że odkręciła zbyt duży strumień wody w kranie. Albo gdy coś upadło jej na podłogę. I wszystko zaczynało się od początku.

Muszę szybko doprowadzić się do porządku - myślała Barbara, opatrując sobie ranę.

Była pielęgniarką, umiała to dobrze zrobić. Potrafiła sobie sama poradzić również z własnymi złamaniami. Tyle ich miała, a ani razu nie poszła do lekarza. Nawet wtedy, gdy mąż tak ją pobił, że połamał jej żebra. Sztukę maskowania śladów doprowadziła do takiej perfekcji, że nikt nigdy nie zauważył jej posiniaczonych pleców, zniekształconych od źle zrośniętych złamań nadgarstków, wykrzywionych od wykręcania łokci. Barbara chodziła zawsze w golfach, ręce kryła pod długimi rękawami nawet latem. Koleżankom z pracy wyjaśniała, że nieustannie jej zimno. Przy jej chudziutkim ciele to przecież normalne.

Teraz musi szybko wymyślić jakąś historyjkę, która tłumaczyłaby pochodzenie krwawych wybroczyn na jej ciele. Gdy ktoś w pracy zapyta, co się stało, powie, że przewróciła się na schodach. W szpitalu będzie miała zresztą dużo roboty, więc może nikt nie zwróci uwagi.

Z ulgą wyszła z domu. Kochała swoją pracę, brała wszystkie możliwe dyżury. Zastępowała koleżanki zawsze, ilekroć ją o to poprosiły. Nie liczyła nadgodzin, nigdy nie czuła się zmęczona. Szpital stanowił jedyne miejsce, gdzie była bezpieczna. Dawała z siebie wszystko, z troską czuwała nad każdym pacjentem, nie marnowała czasu na babskie rozmowy. Bo też o czym tu gadać? Że narzeczony wredny, bo zapomniał o urodzinach, że wakacje z mężem były nudne, że teściowej nie spodobała się nowa kanapa... Dla Barbary to był obcy świat, o problemach koleżanek słuchała jak o historiach z kosmosu.

Dyżur przebiegał spokojnie, Barbara napawała się rzadkimi chwilami jedynego dostępnego jej szczęścia - gdy nikt jej nie bije ani nie upokarza. Ale dzisiaj nawet to nie było jej pisane. W drzwiach dyżurki stanęło dwóch mężczyzn i kobieta.

- Komenda rejonowa Śródmieście, policja - przedstawili się, pokazując legitymację.

Szok w noc poślubną

Barbara miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Nawet nie zdążyła zastanowić się, o co może chodzić, a już czuła się jak zbrodniarz. Przywykła przecież do myśli, że to ona zawsze jest wszystkiemu winna. Policjanci przyglądali się jej jakoś dziwnie. Z uwagą, niedowierzaniem, ale i współczuciem.

- Co się pani stało? - zapytała łagodnym głosem kobieta, wskazując na skroń Barbary.

- No... spadłam... ze scho... - zaczęła Barbara niepewnie. Nagle uświadomiła sobie, że nikt jej nie uwierzy. Nerwowo naciągnęła na dłonie rękawy fartucha, żeby funkcjonariusze nie zobaczyli nadgarstków.

- Zatrzymaliśmy dzisiaj pani syna, Roberta. Miał przy sobie narkotyki. Ale to jest mniej ważne. Na komendzie zeznał, co się wydarzyło dziś u państwa w domu - przerwała jej policjantka. - Syn twierdzi, że ojciec znęca się nad panią i dziećmi od wielu lat. Rzeczy, które nam opowiadał Robert, były tak szokujące, że musieliśmy to sprawdzić. Czy potwierdza pani fakt maltretowania przez męża?

- Nie, nic się nie dzieje - Barbara próbowała jeszcze rozpaczliwie odwrócić bieg rzeczy. Ale w tym momencie stało się coś dziwnego. Całe napięcie, które jej stale towarzyszyło, gdzieś zniknęło i poczuła ogromną ulgę. To moja jedyna szansa na przerwanie tego koszmaru - przemknęło jej przez myśl. - Muszę to zrobić, dla dobra moich dzieci. Może chociaż ich życie uda się uratować. Jestem im to winna. Płakała, gdy opowiadała po raz pierwszy swoją historię. Nie zważając na łzy, przypomniała sobie wszystkie szczegóły.

Zawsze była milcząca, cicha, wychowana w posłuszeństwie. Taka nieco zahukana, zakompleksiona dziewczyna z małego miasteczka na Pomorzu. Nawet nie marzyła o specjalnie dostatnim życiu, pragnęła jedynie dobrego męża, zdrowych dzieci i spokojnego domu. Nie chciała, by jej przyszłe małżeństwo wyglądało jak związek jej rodziców. Oni wiecznie się kłócili o drobiazgi, ojciec zbyt dużo pił. Nie, z całą pewnością ona będzie żyła inaczej. Męża poznała tuż po skończeniu szkoły pielęgniarskiej. Na wakacje pojechała z koleżankami nad jezioro. Marian F. - przystojny, młody wojskowy spędzał tam urlop. Od razu ją sobie upatrzył.

- Taka jesteś drobna i krucha - zachwycał się nią na pierwszej randce. - Taka miła, cicha, zostaniesz moją żoną.

Barbara nie wierzyła swojemu szczęściu. Zakochała się natychmiast po uszy. Marian z zapałem snuł opowieści o ich wspólnej przyszłości. Wspaniałej, pełnej miłości, zaufania i zrozumienia. Był czuły, taki mądry - po prostu cudowny. Pobrali się pół roku później.

Po raz pierwszy uderzył ją w twarz w trakcie nocy poślubnej. Już nie przypomina sobie, co wtedy powiedziała czy zrobiła. Pamięta tylko, jak wielki przeżyła szok. Długo płakała, podczas gdy on spokojnie spał obok. Był pijany, jak to po weselu. Rano przepraszał, błagał o wybaczenie, zapewniał, że to się nigdy więcej nie powtórzy, że wszystko przez alkohol i nadmiar emocji. Tak bardzo przecież przeżywał ten ślub, tę chwilę ich największego szczęścia. Uwierzyła. Przypudrowała siniak na twarzy i podpuchnięte od płaczu oczy. Z ufnością weszła w nowy etap życia.

Przez kilka kolejnych miesięcy wszystko było dobrze. Marian dostał rozkaz przeniesienia do Wrocławia, gdzie czekało na niego mieszkanie służbowe. Przeprowadzili się, cieszyli nowymi meblami, firankami. Teraz wie, że nie starczyło jej wyobraźni, by zobaczyć, z kim tak naprawdę ma do czynienia. Jak mogła nie zauważyć zawczasu sygnałów, które powinny ją zaniepokoić? Na przykład ta pedanteria. Mąż złościł się, gdy postawiła jakiś przedmiot nie tam, gdzie według niego powinien stać. Albo gdy dwie minuty spóźniła się z kolacją. - Porządek musi być - powtarzał często. Coraz częściej.

Bił wszystkich po równo

A potem była ta wizyta Anki, koleżanki ze szkoły pielęgniarskiej. Dawno się nie widziały, chciały poplotkować. Marian niespodziewanie wybuchnął gniewem.

- Ja nikogo nie zapraszałem - rzucił z wściekłością do gościa. - To mój dom i mam prawo widzieć w nim, kogo chcę.

Anka już nigdy więcej nie odwiedziła Barbary. Coraz gorzej też przebiegały inne wizyty. Rodzice, siostra, kuzynka - za każdym razem, gdy pojawiali się w ich domu, Marian stawał się niemiły, wręcz obcesowy. Z dziwną determinacją poruszał tematy, które lepiej omijać, odgrzewał stare konflikty, obrażał gości. Barbara zawsze w takich sytuacjach przyznawała mu rację. Wydawało się jej, że to oni są źli, a nie jej wspaniały mąż.

Ani się obejrzała, a była już skłócona z całą rodziną. Nawet matka coraz rzadziej do niej dzwoniła. Nikt już nie przyjeżdżał. Marian miał Barbarę wyłącznie dla siebie, nikogo nie musiał znosić we własnym mieszkaniu. Jedynie czasem wpadali jego koledzy na piwo. Barbara nigdy nie siedziała z nimi w salonie. Musiała jej wystarczyć rola kucharki i kelnerki. Łykając łzy, podawała do stołu, starając się być niewidzialna.

Wobec obcych Marian był zawsze w porządku. Miły, uprzejmy, uśmiechnięty, wygadany. Nikt nie dałby wiary, że we własnych czterech ścianach zamienia się w bestię. Barbara pogodziła się ze swoim losem i znosiła go z pokorą. Nie ośmieliła się przeciwstawić mężowi, nawet w obronie dzieci.

One rosły, życie toczyło się dalej. Marian bił już nie tylko Barbarę, ale także Agnieszkę i Roberta. Jednak nigdy tak mocno, by na ich ciałach zostawić jakieś ślady. Regularnie katowana była tylko żona. W chwilach szczególnie dużego rozdrażnienia dostawało się nawet psu. Tyran lubił podwiesić go na smyczy i kopać skomlące zwierzę jak worek. Dzieci płakały.

- Czego ryczycie, to tylko zabawa - śmiał się wtedy.

Doszło do tego, że gdy mężczyzna przychodził do domu, pies podkulał pod siebie ogon i chował się w jakimś kącie. W takim kącie chciała też zniknąć reszta domowników. Na próżno.

Barbara wkrótce miała się przekonać, że ciosy pięścią, kopniaki, siniaki, rany i połamane kości nie są najgorszym, co może ją spotkać. Koszmar przychodził, gdy Marianowi zachciało się seksu. Ogłuszyć mocnym uderzeniem w głowę, powalić na łóżko i zgwałcić - to była dla niego norma. Z czasem jednak zbyt nudna. Może dlatego, że i to Barbara znosiła bezwolnie? Starała się być cicho, czekała, aż skończy. Wszystko się przecież kiedyś kończy, nawet najgorsza męka. A wtedy zasypiał.

I ona też mogła odpocząć. Nuda w łóżku budziła w Marianie demona. Nie wystarczał mu już po prostu gwałt, zaczął stosować bardziej wymyślne sposoby. Kije od szczotki, butelki po piwie - wszystko można znieść.

Najgorsze

Nie wytrzymała, gdy przyprowadził do sypialni psa - zestrachanego czarnego labradora.

- Proszę cię, przestań - błagała szlochając. - Zrobię, co zechcesz, tylko nie to.

Ale płacz żony jeszcze bardziej go podniecał.

- Rób to z psem, ty suko - syczał. - Zasługujesz tylko na takiego kochanka. Jesteś suką, chcę to widzieć!

Gdy zdarzyło się to pierwszy raz, Barbara długo nie mogła dojść do siebie. Marian stał w drzwiach sypialni, patrzył i się onanizował. Od tej pory stało się to rutyną. Barbara robiła wszystko, co kazał. Właściwie już nic nie czuła. Na pewno nie czuła się człowiekiem. Była suką, szmatą, najgorszym ścierwem niezasługującym na miłość - dokładnie tak, jak chciał. Cały czas mąż starał się izolować ją od dzieci. Nie znosił, gdy przychodziły do kuchni i opowiadały mamie o tym, co wydarzyło się w szkole czy na podwórku. Wydawało mu się, że spiskują przeciwko niemu. Zawsze wtedy przerywał krzykiem ich rozmowy.

- Wypierdalać do pokoju! - wrzeszczał. - Nie rozmawiać ze szmatą!

Barbara nawet nie zauważyła, że właściwie straciła kontakt z synem i córką. Że tylko wtedy, gdy go nie ma, potrafią zamienić z nią kilka słów. Jak mogła się na to godzić? Nigdy nie umiała sobie tego racjonalnie wytłumaczyć.

Kiedy Marian przywlókł za kołnierz 14-letniego Roberta do sypialni, Barbara już się domyślała, co nastąpi. Milczała. Czuła, że nie będzie potrafiła się przeciwstawić, chociaż za chwilę zdarzy się coś okropnego. Być może najstraszniejszego, co dotychczas przeżyła.

- Teraz będziesz robiła to z nim - oznajmił Marian. - Tak kochasz swoje dzieci, to masz.

- Kochanie, przepraszam - zdołała szepnąć. Robert wiedział, że nie pomogą protesty, a płacz tylko rozjuszy ojca. Oboje byli posłuszni, starali się skończyć jak najszybciej. Marian stał w drzwiach podniecony, znowu się onanizował. Taka sytuacja powtarzała się wielokrotnie. Matka i syn w ogóle przestali się do siebie odzywać. Barbara wstydziła się spojrzeć rano Robertowi w oczy, on także unikał jej wzroku. I myślał: A może lepiej się po prostu zabić?

Kiedy Mariana zwolniono z pracy, Barbara przestała mieć spokój nawet w szpitalu.

- Ty kurwo, zdradzasz mnie! - wykrzykiwał, wpadając do jej dyżurki, gdy nie odbierała telefonu.

- On taki biedny, bezrobotny, odbija mu - tłumaczyła nieśmiało Barbara koleżankom.

Uwierzyły. Wiadomo, chłop bez pracy, to sfrustrowany i nerwowy. Jak znajdzie robotę, wtedy mu przejdzie. Barbara zastanawiała się, skąd miała w sobie tyle siły, by utrzymać cały ten koszmar w tajemnicy. Nigdy nie zdradziła się najmniejszym słowem, co przeżywa każdego dnia. Nikt nic nie wiedział, niczego się nie domyślał. A może nikt nie chciał wiedzieć.

- Może powinnam głośno krzyczeć, żeby sąsiedzi słyszeli? - zastanawiała się podczas terapii.

Ale nie krzyczała.

Wolna od strachu

Policjanci w milczeniu słuchali opowieści kobiety. Potwierdziły się zeznania Roberta. Obie historie były niewiarygodnie spójne. Matka i syn nie kłamali. To wszystko wydarzyło się naprawdę.

- Już nie musi się pani bać - powiedziała do Barbary policjantka. - Zatrzymamy go, zanim pani wróci do domu.

Mariana z mieszkania wyprowadzało sześciu funkcjonariuszy. Rzucał się, krzyczał, groził wojskowym prokuratorem. Barbara wróciła do domu, wiedząc, że tym razem nikt jej nie pobije ani nie zgwałci. Od progu w jej ramiona rzucił się Robert.

- Przepraszam, mamo - zaszlochał. - Musiałem im wszystko powiedzieć, skończyć z tym wreszcie. Gdybym tego nie zrobił, sam bym go w końcu zabił. Już nie mogłem tego znieść.

- Spokojnie, synku - wyszeptała. - Już nigdy nie będzie nas krzywdził, to już koniec.

Pierwsze dni bez Mariana w domu wyglądały jak przedtem. Cała trójka wciąż była zesztywniała ze strachu. Nawet pies nie przestawał kulić pod siebie ogona. A Barbara, gotując obiad, co rusz oglądała się za siebie. Drżenie rąk przerwały dopiero leki zapisane przez psychiatrę. Za radą prawnika z ośrodka interwencji kryzysowej Barbara złożyła w sądzie pozew o rozwód. Z drżeniem serca szła na rozprawę, na którą Mariana doprowadzono z aresztu.

Widok męża w kajdankach i w asyście policjantów poruszył ją głęboko. Oto on, kat jej i dzieci, bezbronny jak dziecko. I wtedy właśnie poczuła własną siłę. Patrzyła mu prosto w oczy, zeznając o krzywdach, jakich doznała. Czuła, że wszyscy na tej sali wierzą jej, są po jej stronie i że całe zło, jakie ją w życiu spotkało, już nigdy nie wróci. Odzyskała wolność, prostą miłość do dzieci, była z siebie dumna.

Następnej rozprawy rozwodowej nie było. Oskarżony nie usłyszał też zarzutów o znęcanie się, wielokrotne gwałty, wykorzystywanie seksualne nieletnich. Tydzień po spotkaniu z żoną Marian powiesił się w celi.

Alicja Giedroyć

Personalia oraz niektóre okoliczności zdarzeń zostały zmienione.

Rys. Magdalena Wosik

Śledztwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy