Powrót złego boga

Pół wieku temu w południowym Chile zanotowano najsilniejszy wstrząs sejsmiczny na Ziemi. Żyjący tu od tysięcy lat Indianie Mapuche wierzą, że tego dnia zwarły się ze sobą zły bóg oceanu Kai-Kai i dobry bóg lądu Tren-Tren. Nie pierwszy raz i nie ostatni...

Wojna między złymi i dobrymi bóstwami toczy się w Chile od niepamiętnych czasów. I toczyć się będzie jeszcze długo. Tak samo w Peru, Ekwadorze i Kolumbii, czyli wszędzie tam, gdzie olbrzymi łańcuch górski Andów zanurza się szybko w toń morską. Wzdłuż pacyficznych brzegów Ameryki Południowej, w odległości 100-200 km od kontynentu, dno oceanu przecina rysa - wąska, długa i bardzo głęboka. To Rów Peruwiańsko-Chilijski. Przy długości przekraczającej 6 tys. km ma on zaledwie 50-70 km szerokości i miejscami aż 8 km głębokości. Ta otchłań jest oddalona zaledwie 400 km od najwyższych szczytów Andów, które wznoszą się na wysokość prawie 7 km!

Reklama

Nie ma drugiego takiego miejsca

Nie ma drugiego miejsca na planecie, gdzie na tak krótkim dystansie różnica poziomów sięgałaby niemal 15 km. Nie ma też drugiego regionu Ziemi tak często nawiedzanego przez wstrząsy tektoniczne przekraczające osiem stopni w skali Richtera. Obliczono, że jedna trzecia całej energii sejsmicznej uwolnionej przez Ziemię w zeszłym stuleciu przypada na trzęsienia występujące wzdłuż zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej. Trzęsienie, które dokładnie pół wieku temu zakołysało południowym Chile, miało w tym duży udział. Nastąpiło 22 maja 1960 roku około drugiej po południu czasu lokalnego. Jego epicentrum znajdowało się na północ od miasta Valdivia i dlatego ten kataklizm jest nazywany trzęsieniem Valdivia.

Sto razy silniejsza od bomby atomowej

Skorupa ziemska w Chile obudziła się już dobę wcześniej - ziemia zadrżała najpierw raz, potem drugi i trzeci. Te tzw. wstrząsy poprzedzające następowały w kilkugodzinnych odstępach. Skały przemieszczały się coraz bliżej powierzchni, a drżenia były coraz silniejsze i rozleglejsze. Ostatnie z nich zanotowano dosłownie na kilkanaście minut przed właściwym trzęsieniem, które odczuła cała planeta.

Nie od razu zdano sobie sprawę z rozmiarów kataklizmu. Wiedziano, że był silny, ale upłynęło wiele lat, zanim wydarzenie to zostało szczegółowo opisane na podstawie dokładnych analiz zapisów sejsmografów. Dopiero w latach 70. oszacowano np. ilość uwolnionej wówczas energii sejsmicznej. Wynosiła ok. 2,5 Gt trotylu, czyli była setki tysięcy razy większa niż bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. W 1974 roku Hiroo Kanamori i John Cipar, sejsmolodzy z California Institute of Technology w Pasadenie, szczegółowo odtworzyli przebieg zdarzeń bezpośrednio poprzedzających główny wstrząs. Dowodzili, że ok. 15 min wcześniej skały w głębi skorupy ziemskiej przesunęły się o 30 m. Jednak czyniły to powoli - ich wędrówka trwała 5-10 min. Dopiero w parę minut później kostki sejsmicznego domina runęły raptownie, przemieszczając się o 24 m w ciągu kilkudziesięciu sekund.

Uderzenie morskich fal

Tąpnięcie było tak gigantyczne, że zachwiało osią ziemską i zmniejszyło prędkość ruchu wirowego planety. Chile i Argentyna zostały podrzucone, a dno morskie w pobliżu chilijskiego wybrzeża podniosło się o kilka metrów, uruchamiając serię wielkich fal tsunami. Wstrząs powalił połowę domów w Valdivii. Zmiótł też z powierzchni ziemi wiele mniejszych miejscowości. Większość z nich zniszczyły fale wysokości przekraczającej 20 m. Ściana wody uderzyła z furią w ląd na długości ponad tysiąca kilometrów. Niektóre miejscowości nadmorskie, np. Corral i Puerto Saavedra, praktycznie przestały istnieć. W tym drugim miasteczku morze wdarło się w głąb lądu na odległość 3 km.

To właśnie uderzenie fal morskich zabiło większość spośród około półtora tysiąca ofiar kataklizmu w Chile. Łączne straty materialne były olbrzymie - zostało zrujnowanych 130 tys. domów, a 2 mln ludzi zostało bez dachu nad głową. Jednak jak na rozmiary kataklizmu i zasięg zniszczeń, ofiar w ludziach nie było dużo. Znacznie słabsze trzęsienia potrafią przecież zabijać dziesiątki tysięcy ludzi. W tym przypadku jednak natura ostrzegła ludzi, inicjując wstrząsy poprzedzające szczególnie ten ostatni. Wiele osób zdołało uciec z domów, które wkrótce runęły. Przyroda zabrała ludziom wszystko, lecz większości z nich darowała życie.

Ale ludzie ginęli nie tylko w Chile. Piętnaście godzin po trzęsieniu fale tsunami dotarły do miasteczka Hilo na Hawaii - największej wyspie archipelagu Hawajów oddalonego od Chile o 10 tys. km. Do Hilo przybyło osiem fal. Dwie pierwsze pojawiły się 23 maja około południa czasu miejscowego. Miały jednak niewielkie rozmiary i nie wzbudziły podejrzeń. Po godzinie przyszła trzecia, najgorsza. Ściana wody wysokości 10 m wdarła się na kilometr w głąb lądu, obracając w ruinę centrum miasteczka. Zabiła 61 osób, raniła ponad dwieście.

Rozszalałe fale wędrowały dalej - przetaczały się przez kolejne wyspy Hawajów, wszędzie czyniły szkody, choć nie tak duże jak w Hilo. Następnie pognały w kierunku Japonii. Do japońskiej wyspy Honsiu dotarły siedem godzin później. Gdy wynurzyły się z morza, miały 5,5 m wysokości. Zniszczyły 1600 domów i zabiły 185 osób. Inna fala spustoszyła wybrzeża Filipin, gdzie liczba ofiar przekroczyła 30. Od tsunami ucierpiały też: Nowa Zelandia, Alaska, Kalifornia oraz wiele wysp pacyficznych. Ocean uspokoił się dopiero po trzech dniach.

Ziemia nie chciała się uspokoić

Tymczasem w Chile trwał koncert żywiołów. W wyniku wstrząsu zapadł się bowiem spory fragment wybrzeża. W niektórych miejscach poziom gruntu obniżył się o półtora metra. Natychmiast wdzierało się tam morze, zalewając ulice i domy. W obudzonych przez trzęsienie Andach ruszyły w dół setki osuwisk - jedno z nich spiętrzyło jezioro Riihue. Gdyby woda z niego nagle runęła w dół, zalałaby dolinę zamieszkałą przez 100 tys. ludzi. Cudem udało się usunąć część osuniętej ziemi i zapobiec katastrofie. Dwa dni po trzęsieniu drzemkę przerwał wulkan Cordón Caulle - tym razem jednak jego potężna erupcja nie wzbudziła większego zainteresowania. Ludzie mieli większe kłopoty. Największą grozę budziły wstrząsy wtórne - częste i silne. W ciągu dwóch tygodni naliczono ich ponad 20. Dni mijały, a ziemia nie chciała się uspokoić. W każdej chwili spodziewano się kolejnej tragedii. Indianie Mapuche, pierwotni mieszkańcy środkowego i południowego Chile, zaczęli mówić o wielkim gniewie boga oceanu.

Motyw wielkiej powodzi

W tradycyjnych wierzeniach tego prastarego ludu, obecnie stanowiącego ok. 5 proc. populacji kraju, ważną rolę odgrywa potężne bóstwo morza Kai-Kai, którego wyobrażeniem jest wąż. Zazwyczaj utożsamia się go ze złymi mocami, od których los ludzki jest jednak mocno uzależniony. Przeciwwagę dla niego stanowi dobry bóg lądu zwany Tren-Tren, opiekun ludzi. On także występuje w wierzeniach pod postacią węża. Obie te moce toczą między sobą regularne wojny. W mitologii Mapuche stale powraca motyw wielkiej powodzi, którą w asyście trzęsień ziemi i wybuchów wulkanów sprowadził Kai-Kai. Ludzie ocaleli dzięki dobremu wężowi, który wzniósł wielką górę, na której mogli się schronić. Jednak to nie wystarczyło - powodzie i trzęsienia ustały dopiero wtedy, gdy oceanowi złożono ofiarę z ludzi. Jeszcze pół wieku temu różne wersje tego mitu można było usłyszeć od Mapuche. Strażnikami tych wierzeń byli szamani (machi), a raczej szamanki, bo to głównie kobiety pełniły tę funkcję.

Zamordowano pięciolatka?

Zaraz po trzęsieniu ziemi w 1960 roku za namową machi w jednej z miejscowości zniszczonych przez tsunami i zalanych przez wody oceaniczne uśmiercono pięcioletniego chłopca. Odrąbano mu ręce i nogi, które wrzucono do morza, a okaleczone ciało pozostawiono na plaży, aby zabrał je przypływ. Kilka dni później aresztowano pięć osób podejrzanych o rytualny mord, w tym dziadka zamordowanego chłopca. Dwóm osobom przedstawiono zarzut zabójstwa. Oskarżeni w sądzie tłumaczyli, że jedynym ich zamiarem było uspokojenie rozgniewanych bogów i zaprowadzenie pokoju na świecie. Ostatecznie puszczono ich wolno. Sędzia uznał, że byli ślepo posłuszni wielowiekowej tradycji, a skoro tak, to nie działali z własnej woli. Nie można ich zatem skazać.

Ćwierć wieku później dziennikarz Patrick Tierney (wydał potem książkę "The Highest Altar: Unveiling the Mystery of Human Sacrifice") dotarł do owej szamanki, za której namową doszło do zabójstwa. Miała 85 lat i wciąż uważano ją za osobę obdarzoną potężną mocą - rozmawiającą z duchami, znającą przyszłość. Szanowano ją i bano się jej zarazem. Pytana o tragiczne zdarzenia sprzed lat, twierdziła teraz, że chłopiec nie został zabity, ale zaginął, zbierając drewno na plaży. Jednak niezmiennie uważała, że trzęsienie w 1960 roku było karą dla ludzi, którzy zapominają o swojej wierze i zdradzają bogów. Nadal też uważała, że złożenie ofiary jest czasami konieczne, aby świat odzyskał harmonię i spokój. A im silniejsze było zaburzenie równowagi, tym większa musi być ofiara. Traf chce, że mordu na pięciolatku dokonano pod koniec głównej serii wstrząsów wtórnych. Następnego dnia po zabójstwie w Chile zapanował względny spokój tektoniczny. Dla szamanki był to najlepszy dowód na to, że Kai-Kai dał się udobruchać.

Inaczej wydarzenia sprzed półwiecza tłumaczą sejsmolodzy. Chile leży na bardzo aktywnym tektonicznie kawałku skorupy ziemskiej. Jego mieszkańcy stąpają po lądzie, który podnosi się od milionów lat. Ostatnio trwa zresztą dość ostry spór o to, kiedy Andy ruszyły do góry. Długo przeważał pogląd, że zaczęło się to przed 20-30 mln lat. Niedawno jednak John Eiler z California Institute of Technology w Pasadenie (USA) z zespołem ogłosili, że najdłuższy na Ziemi łańcuch górski zaczął się tworzyć dopiero 10 mln lat temu, a w ciągu kolejnych 4 mln lat podniósł się o ok. 4 km. Zawrotne tempo, jak na proces geologiczny!

Czy jednak naukowcy nie pospieszyli się z konkluzjami? Tak uważa m.in. Christopher Poulsen z University of Michigan (USA). W artykule zmieszczonym w kwietniu br. w "Nature" podważa wnioski poprzedników. Jego zdaniem źle zinterpretowali oni dane i trzeba powrócić do wcześniejszej hipotezy powolnego wzrostu gór trwającego kilka razy dłużej, niż uważa Eiler z kolegami.

Choć nie wiemy, od jak dawna Andy pną się do góry, wydaje się, że nie ma wątpliwości, dlaczego to czynią. To jeden ze skutków kolizji płyt litosfery. Zewnętrzną powłokę Ziemi - litosferę - budują sztywne skały. Powłoka ta, składająca się z całej skorupy ziemskiej i najwyższych fragmentów płaszcza ziemskiego, nie jest jednolita, lecz podzielona na olbrzymie bloki zwane płytami. Na Ziemi wyróżniono ich kilkanaście. Znajdują się w ruchu, uderzając lub tylko ocierając się o siebie. Konsekwencje tych zderzeń są rozliczne: powstawanie gór, wulkanizm, trzęsienia ziemi.

Kolizja olbrzymich płyt

Niektóre płyty litosfery są z wierzchu przykryte lekką skorupą kontynentalną, a inne są jej pozbawione. Te drugie to zbudowane z cięższych skał płyty oceaniczne. Andy powstały w wyniku zderzenia południowoamerykańskiej płyty kontynentalnej z oceaniczną płytą Nazca. Ta druga wsuwa się pod pierwszą, a następnie wędruje w głąb planety wzdłuż płaszczyzny uskoku tektonicznego, który rozdziela oba kawałki litosfery. Właśnie ten uskok odpowiada za powstanie głębokiego Rowu Peruwiańsko-Chilijskiego, w którym płyta Nazca zaczyna swą podróż do wnętrza Ziemi. Trzęsienia są rezultatem nagłego przesuwania się skał po obu stronach uskoku. Odbywa się to zwykle na głębokości 30-40 km, a więc dość płytko.

Uskok jest podzielony na segmenty, które zachowują sporą niezależność od siebie. W maju 1960 roku obudził się fragment długości ok. 1300 km. Natomiast całkiem niedawno, bo 27 lutego br., drzemkę przerwał kolejny segment mający długość 800 km i sąsiadujący z poprzednim od północy. Ten najnowszy wstrząs był również bardzo potężny. Jego magnitudę oszacowano na 8,8. Choć nie dorównywał temu sprzed pół wieku (ilość uwolnionej energii sejsmicznej była teraz w przybliżeniu dziesięciokrotnie mniejsza), to i tak zaliczono go do piątki największych trzęsień ziemi od początku XX wieku. Tym razem ziemia zadrżała w środkowym Chile - między Concepción a Valparaiso. Ognisko tego trzęsienia, znajdujące się na głębokości 35 km, nie stało jednak w miejscu, lecz - jak to odtworzyli Rainer Kind i jego współpracownicy z GeoForschungsZentrum w Poczdamie - podchodziło to pod jedno, to pod drugie miasto.

Fale porywały okręty

Charakterystyczną cechą uskoku południowoamerykańskiego jest to, że jego poszczególne segmenty przesuwają się z hukiem średnio co 100 lat. Z tego powodu Chile jest krajem, gdzie najczęściej na świecie notuje się wstrząsy przekraczające 8 stopni. Ten sam fragment uskoku, który runął w lutym, poprzednio dał o sobie znać w 1906 roku, niszcząc Concepción. Wcześniej miasto powalały wstrząsy w latach 1835, 1751 i 1562. Zwykle od tych samych drżeń szkód doznawało Valparaiso. Ta część kraju ma przed sobą kilkadziesiąt lat spokoju, jeśli nawroty złego humoru boga Kai-Kai nadal będą tak regularne.

Jest zresztą niezwykle prawdopodobne, że teraz swoją złość wyładuje on bardziej na północy. Fragment zachodniego wybrzeża Ameryki Południowej znajdujący się pomiędzy 18 a 23 stopniem szerokości geograficznej południowej był bowiem nawiedzony ostatni raz przez wielkie wstrząsy w XIX wieku. Jeden z nich w 1868 roku zniszczył Aricę i wiele miejscowości w południowym Peru, a drugi - dziewięć lat później - Iquique. Ich magnitudę oszacowano na 8,8-9,0. Oba dały początek wielkim falom tsunami. Zachowane raporty mówią o całkowitym zniszczeniu portu w Arice przez trzy fale, które przyszły w odstępie kilkudziesięciu minut. Miały wysokość 15-20 m i porwały okręty wojenne, przenosząc je o kilkaset metrów.

Oczekiwanie na kataklizm

Czy wstrząs, który - zdaniem sejsmologów - niechybnie nastąpi w północnym Chile, może być silniejszy od tego z 1960 roku? Oczywiście. Rekord sprzed pół wieku zapewne kiedyś zostanie pobity, a zachodni skraj Ameryki Południowej jest jednym z paru miejsc na globie, gdzie jest to najbardziej prawdopodobne. Stąd bierze się spore zainteresowanie naukowców spodziewanym kataklizmem.

Fale sejsmiczne powstające podczas największych trzęsień docierają do centrum Ziemi, a powracając na jej powierzchnię po drugiej stronie globu, dostarczają wielu cennych informacji o budowie jądra planety. Niezwykle interesujące byłoby również prześledzenie przebiegu takiego wstrząsu z bliska za pomocą nowoczesnego sprzętu, jakiego nie było w latach 60. Niemieccy badacze zbudowali w północnym Chile sieć kilkunastu doskonale wyposażonych stacji sejsmicznych, które z dokładnością do milimetrów i ułamków sekundy powinny zarejestrować wszystkie zdarzenia przed, podczas i tuż po wstrząsie. Pozostaje siedzieć i czekać na powrót Kai-Kai. Jeśli będzie tak konsekwentny jak do tej pory, na pewno niedługo powróci.

Andrzej Hołdys, dziennikarz popularyzujący nauki o Ziemi, współpracownik "Wiedzy i Życia"

Wiedza i Życie
Dowiedz się więcej na temat: Ziemia | Kai | pierwszy raz | Indianie | Andy | Planety | wody | trzęsienie ziemi | Bóg | Tsunami | fale | wstrząsy | Chile
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy