"Nasza era" to pojęcie, którego uczymy się już w szkole podstawowej i które pomaga nam dokonać ważnego podziału w dziejach świata: na wszystko to, co wydarzyło się do momentu przyjścia na świat Jezusa i po tym doniosłym fakcie. Stąd też przy datach umieszcza się skróty p.n.e. (przed naszą erą) oraz n.e. (naszej ery).
Oczywiście nowy sposób mierzenia upływu czasu nie pojawił się wraz z narodzinami Zbawiciela - musiało upłynąć od tego faktu ponad 500 lat, aby papież Jan I rozpropagował już wkrótce powszechnie używany termin: Anno Domini, czyli roku Pańskiego...
A jak liczono lata do tej pory? W powszechnym użyciu był rzymski system rachuby czasu, który zastąpił greckie datowanie oparte na olimpiadach i umownie rozpoczynał się od założenia Wiecznego Miasta. Aby zmienić ten "pogański" zwyczaj, w roku 525 n.e. ormiański mnich Dionizjusz Mały
dokonał niezbędnych obliczeń i stwierdził, iż do radosnego wydarzenia w Betlejem doszło w 753 roku od powstania Rzymu. I tu pojawił się pierwszy kłopot. Ponieważ matematyka wczesnośredniowiecznej Europy nie znała jeszcze liczby "0" (ta przywędrowała sześć wieków później z krajów arabskich), ów właśnie rok, a nie 754, stał się pierwszym rokiem naszej ery.
W ten oto sposób już na początku pojawił się margines błędu sięgający 12 miesięcy. Ale to, jak się okazało, bardzo niewiele w porównaniu z dyskusją, jaka rozgorzała w czasach nowożytnych, gdy okazało się, że data narodzin Jezusa nawet w przybliżeniu może nie odpowiadać tej ustalonej urzędowo przez Jana I, a wahania w obliczeniach mogą sięgać nawet kilkunastu lat! Przyjrzyjmy się, jak próbowano (i próbuje się) rozwiązać jedną z największych zagadek Nowego Testamentu...
O okolicznościach towarzyszących narodzeniu Jezusa pisało dwóch ewangelistów: Łukasz i Mateusz. W relacji tego drugiego znajduje się fragment, który stał się punktem wyjścia do licznych spekulacji na temat daty tego wydarzenia. Mowa o słynnej "gwieździe betlejemskiej", która stanowiła drogowskaz dla mędrców, którzy przybyli z odległych krain położonych na wschodzie.
"A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię" - pisze Mateusz i prowokuje do pytania: co mogło być owym tajemniczym ciałem niebieskim, które przyprowadziło ich do Judei? I czy można na tej podstawie precyzyjnie określić czas narodzin Chrystusa?
Teorii na ten temat jest kilka. Oto najpopularniejsze z nich.
O ile była to - jak chętnie to sobie wyobrażamy - kometa, to w grę wchodzą dwa zdarzenia. W 12 roku p.n.e. w bezpośredniej bliskości Ziemi przeleciała kometa Halleya, która okrąża Słońce w czasie 74-79 lat. To niewątpliwie bardzo charakterystyczne ciało niebieskie i dobrze widoczne na nocnym niebie, ale data, jak na narodziny Chrystusa, jest nieco zbyt wczesna.
W grę wchodzi także nieokresowa kometa, która została opisana przez chińskich kronikarzy: można ją było obserwować przez 70 dni w 5 roku p.n.e., czyli znacznie bliżej hipotetycznego momentu przyjścia na świat Jezusa.
Jeśli na niebie pojawił się wchodzący widowiskowo w atmosferę ziemską meteoryt lub był to wybuch supernowej (kończący spektakularnie żywot którejś z gwiazd), to datowanie tego zjawiska jest właściwie niemożliwe: bolid, spalając się, nie pozostawił zapewne rozpoznawalnych śladów, a w naszej części galaktyki nie zaobserwowano żadnych pozostałości kosmicznej eksplozji z tamtych czasów.
Najchętniej przyjmowaną hipotezą względem "gwiazdy betlejemskiej" jest ta mówiąca o koniunkcji planet. Cóż to takiego? To ustawienie się ich w jednej linii dla obserwatora znajdującego się na Ziemi, co - rzecz jasna - potęguje ich blask. W 7 roku p.n.e. Jowisz i Saturn trzy razy "nałożyły się na siebie", a rok później doszło do potrójnej koniunkcji, w której wziął udział także Mars. Wszystkie te przypadki tłumaczyłyby fakt, że tajemnicze ciało niebieskie "prowadziło" mędrców, by w końcu "zawisnąć" nad Betlejem.
Jakby mało było wątpliwości co do roku przyjścia na świat Jezusa, niejako na marginesie tej dyskusji rozgorzał spór, w jakim stało się to miesiącu. Trudno nam wyobrazić sobie inny termin niż grudzień, ale tradycja świętowania Bożego Narodzenia pod koniec tego miesiąca pojawiła się dopiero w IV wieku - i być może była podyktowana chęcią "zatuszowania" kultu orientalnego boga Mitry.
Jego urodziny przypadały właśnie na 25 grudnia. Wielu wczesnochrześcijańskich autorów wskazywało (odwołując się do kalendarza egipskiego) jako miesiąc radosnych wydarzeń w Betlejem kwiecień, a Klemens z Aleksandrii skłaniał się raczej ku listopadowi. Jak więc było naprawdę?
Badacze Biblii znajdują odpowiedź w Ewangelii. Oddajmy więc ponownie głos Łukaszowi. We fragmencie pierwszego rozdziału poświęconym zapowiedzi narodzin Jana Chrzciciela dość dokładnie informuje on o czasie, kiedy ojciec proroka, kapłan Zachariasz, dowiedział się od anioła, że za dziewięć miesięcy zostanie ojcem, oraz o fakcie, iż Jezusa i Jana dzieliła różnica wieku wynosząca pół roku.
To wystarczy, aby dokonać niezbędnych obliczeń. Zachariasz podczas zwiastowania pełnił służbę w oddziale Abiasza, który był ósmy z kolei. Przy ustalaniu owych "dyżurów" brano pod uwagę trzy gromadzące rzesze pielgrzymów i wymagające zwiększonej obsady kapłanów święta: Paschę, Święto Żniw oraz Święto Szałasów.
Wiedząc, że poszczególne oddziały sprawowały swe obowiązki od szabatu do szabatu, możemy ustalić dwie prawdopodobne daty służb Zachariasza i tym samym przedstawić (po dodaniu sześciu miesięcy) hipotetyczne daty urodzin Jezusa. Przypadałyby one na pierwszy lub siódmy miesiąc żydowski, tj. Nisan (marzec/kwiecień) albo Tiszri (wrzesień/październik).
Która z nich jest prawdziwa? Nie wiemy. Wiemy jednak, że dla ponad dwóch miliardów chrześcijan obchodzących 25 grudnia dzień Bożego Narodzenia nie będzie to miało większego znaczenia...