Japonia: kraj, gdzie nadal wierzą w duchy

U nas spotykane raczej już tylko w filmach grozy, tam nadal traktowane bardzo poważnie. W Polsce "pojawiają się" podczas andrzejkowych zabaw, tam są codziennością. Japończycy są bardzo przywiązani do duchów. Tak bardzo, że czasem wolą żyć w biedzie, żeby tylko oddać im wymaganą ofiarę.

Jeśli chcesz poślubić Japonkę, powinieneś najpierw poprosić jej ojca o zgodę. Nieważne, czy gość żyje, czy nie. Jeśli umarł, to nie ma problemu - idziesz do świątyni, przywołujesz jego ducha i rozmawiacie. W Japonii sprawę duchów postrzega się bardzo poważnie. Jak pisze w swojej książce "Yūrei. Niesamowite duchy w kulturze japońskiej" Zack Davisson, jeszcze w XX wieku przybysze z Zachodu spotykali w Japonii ludzi, którzy "żyli w skrajnej nędzy, poświęcając wszystkie posiadane zasoby, a nawet sprzedając się w niewolę, byle tylko zapewnić odpowiednią opiekę duchom przodków".

Przeczytaj fragmenty książki Zacka Davissona "Yūrei. Niesamowite duchy w kulturze japońskiej" Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Reklama

Gdzie inne kultury widziały wielkie mistyczne istoty niebiańskie walące piorunami za pomocą srebrnych młotów lub tłukące się przez nocne niebo na uskrzydlonych koniach, tam Japonia dostrzegała jedynie zmarłych.

Japończycy budowali swoje przekonania co do duchów i grobu od czasów tak odległych jak okres Jōmon (14 000-300 lat przed Chr.). W starożytnej Japonii może i występowały elementy animistyczne i związane z kultem przyrody, istniała tam jednak jasna hierarchia: duchy przyrody składały hołd potędze onryō, goryō oraz yūrei.

Wierzono, że każdy człowiek nosi w sobie spętanego boga, nadwątlonego przez ciało jedynie na czas życia. Z chwilą śmierci w duszę, zwaną po japońsku mitama, reikon lub tamashi, wstępuje nadnaturalna moc, zrzuca ona wtedy mięsny kokon swojego ciała i przechodzi metamorfozę wspanialszą niż jakikolwiek motyl. Martwi bogowie, władając "ogniem, powodzią, zarazą i głodem", sprawowali rządy absolutne.

Gdy weźmie się pod uwagę geografię, to Japonia nie jest najłatwiejszym miejscem do życia. Kraj z jego mieszkańcami - zbiorowisko wysp o różnych rozmiarach, poczynając od głównej wyspy o wielkości Kalifornii, a kończąc na mnóstwie maleńkich wzgórków o rozmiarze porównywalnym ze skorupą wynurzającego się z wody żółwia - jest nieustannie wystawiany na próby. 

Atakowany przez tajfuny, zalewany przez tsunami i targany trzęsieniami ziemi niczym kości do gry w kubku w Las Vegas - to ziemia nękana przez kataklizmy, jak gdyby ktoś nie mógł ścierpieć, że ośmielili się tam osiąść jacyś ludzie. Jeśli więc dochodziło do pożarów, suszy, zarazy, trzęsienia ziemi, nieurodzaju czy też innego wysypu okropności, przypisywano to kaprysom umarłych. To nie katastrofy naturalne, tylko nadprzyrodzony gniew.

Pomimo wszystkich swoich nadnaturalnych mocy świeżo upieczeni umarli potrzebowali jednak istot żywych. Onryō potrafili przyzwać wielkie fale, by z impetem niszczyły wsie, rozszczepiać ziemię czy wywołać zarazę, lecz nie mogli obsiać pola ryżem, dopilnować wzrostu i zebrać plonów, by potem je oczyścić i uwarzyć pyszną sake. Sfera spirytualna nie miała władzy nad sferą spirytusową (wybaczą państwo ten kalambur).

Te dusze-bogowie miały pewne fizyczne wymagania, takie jak dom, pokarm, napitek czy rozrywki (zwykle w formie poezji i tańca). Nie mając ciała, umarli potrzebowali pomocy żywych do zaspokajania wszelkich potrzeb związanych z udanym życiem po śmierci. W zamian za to troszczyli się o tych, którzy pozostawali wśród żywych, chroniąc ich przed nieustannymi ciosami złośliwych, a nieokiełznanych mocy.

Ludzie skrzętnie służyli umarłym i nigdy nie wolno im było zapomnieć, że przodkowie opiekują się nimi w każdym najdrobniejszym aspekcie życia. Zmarli nigdy nie umierali w prawdziwym znaczeniu tego słowa, byli zawsze obecni.

Zdumiony Hearn obserwował, jak za jego czasów niektórzy ludzie żyli w skrajnej nędzy, poświęcając wszystkie posiadane zasoby, a nawet sprzedając się w niewolę, byle tylko zapewnić odpowiednią opiekę duchom przodków. Umarli wymagali ciągłych obrzędów i rytuałów.

Hearn również musiał się podporządkować dziwnym obyczajom, takim jak codzienne ofiarowywanie zmarłym pokarmów przez jego żonę czy obowiązek zamykania okien na piętrze w dni świąteczne, gdy martwych bogów obnoszono po mieście - nikomu nie było wolno spoglądać na umarłych z góry.(...)

W języku japońskim istnieją dwa słowa na określenie zobowiązania. Pierwsze to giri oznaczające typowy dług wdzięczności: ktoś wyświadcza nam przysługę, a my się odwzajemniamy. Jeśli zrobisz mi w pracy urodzinową niespodziankę i przyniesiesz tort, to mam wobec ciebie giri i czuję obowiązek odwzajemnienia się w taki sam sposób w czasie twoich urodzin. Drugie słowo, gimu, to znacznie poważniejsze zobowiązanie - to, którego nigdy nie da się w pełni spłacić.

Dałem ci życie, masz więc wobec mnie gimu. Oznacza to, że masz obowiązek zaspokajać moje potrzeby, gdy umrę - zapewniać mi żywność, napoje i rozrywkę. Musisz to robić przez całe swoje życie. Gimu nie ma granic. Musisz również spłodzić dziecko, które będzie miało wobec ciebie gimu i zatroszczy się o ciebie po śmierci.

Niespłacenie gimu oznacza niespokojne i rozzłoszczone yūrei - długi łańcuch bez zamknięcia miota się dziko i powoduje wielkie zniszczenia. Łagodny opiekun w osobie ducha przodka, zwany sorei, zmieni się w przerażającą istotę i da upust swojej wściekłości na niewdzięczne, niewypełniające zobowiązań dziecko.

Niespłacanie gimu to nie jedyne zagrożenie. Uważa się, że jeden z najbardziej znanych japońskich rytuałów - mocno sformalizowane rozcinanie brzucha obowiązujące stan samurajów, na Zachodzie lepiej znane jako harakiri oraz pod japońską nazwą seppuku - wymyślono początkowo jako sposób na przeprowadzenie egzekucji wrogich jeńców bez atakowania ich yūrei. 

Choć bowiem wrodzy żołnierze byli po przegranej stronie, to jednak okazali lojalność wobec swojego władcy i walczyli dzielnie na polu bitwy, uważano więc, iż zabijanie ich tak, jakby byli przestępcami, byłoby nieuzasadnione. Umożliwienie złapanym żołnierzom popełnienia honorowego samobójstwa stanowiło kompromis, nie tylko pozwalając pozbyć się potencjalnych przyszłych wrogów, lecz także chroniąc zwycięzców przed doświadczeniem urazy duchów.(...)

Brytyjski pisarz Richard Lloyd Parry także stanął w obliczu tego zjawiska, badając tsunami z 2011 roku, kiedy to ocean jednym uderzeniem zabił prawie 20 tysięcy osób. Podczas badań skutków katastrofy zaskoczyły go raporty o yūrei i opętaniach w strefach zniszczeń. Żony opisywały, jak ich mężowie tarzali się w mule niczym szaleńcy i krzyczeli, że "wszystko musi zginąć i przepaść!". Ludzie opowiadali o widmach zostawiających mokre ślady stóp w ich sypialniach, remizy strażackie dostawały o północy wezwania na pomoc do nieistniejących już domów.

Dla Parry’ego największą niespodzianką była powaga, z jaką potraktowano tę sytuację. Buddyjscy kapłani stawiali prowizoryczne budki do odprawiania egzorcyzmów i wykonywali obrzędy mające ułagodzić zabitych przez tsunami. Sprowadzano media, by komunikowały się ze zmarłymi, a te namawiały dusze, aby zarzuciły urazy i przywiązanie do miejsca, a przeistoczyły się w obrońców Japonii i jej mieszkańców.(...)

O więzi tej przekonałem się na własnej skórze, chociaż w zupełnie inny sposób. Gdy oświadczyłem się mojej przyszłej żonie, powiedziała, że wpierw muszę porozmawiać z jej ojcem, przedstawić mu sprawę i upewnić się, że nie ma nic przeciwko naszemu małżeństwu. Bądź co bądź miałem zabrać jego jedynaczkę do odległego kraju i nie było pewne, kiedy będzie mogła wrócić i znowu się z nim zobaczyć. I nie miało najmniejszego znaczenia, że jej ojciec nie żyje już od dziesięcioleci i że swoją prośbę skierowałem do jego grobu. Niewybaczalne byłoby zasugerowanie, że mógłby mnie nie usłyszeć.

I pomyśleć, że wciąż nie straciły aktualności słowa Lafcadia Hearna, napisane przeszło 100 lat temu:

"Najbardziej zaskakująco określili panowanie umarłych nad żywymi. A ciężka była ręka umarłych i taka pozostaje dla żywych i dziś".

Fragmenty pochodzą z książki "Yūrei. Niesamowite duchy w kulturze japońskiej" autorstwa Zacka Davissona wydanej przez Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy