Jak zostać arktycznym ninja

Kiedy Richard Hammond zobaczył zdjęcie poczerniałych resztek męskiego przyrodzenia, jakie zostały pewnemu badaczowi Arktyki po odmrożeniu tego organu, ból krocza uświadomił mu, że jego wyprawa na biegun północny nie będzie ani łatwa, ani przyjemna.

Z trzech prowadzących kultowy program motoryzacyjny "Top Gear" bezdyskusyjnie najgorzej ma Richard Hammond. Jest najmłodszy i z tego powodu bywa notorycznie sekowany i wyśmiewany przez pozostałych: motoryzacyjną Alfę i Omegę - Jeremy'ego Clarksona i jakby wyrwanego z nieco innej rzeczywistości Jamesa Maya. Dość powiedzieć, że ci dwaj ochrzcili Hammonda - przede wszystkim z racji jego niskiego wzrostu - mianem "Chomika". Jemu też przypadają najgorsze, najtrudniejsze i najbardziej wymagające role w programie. Kiedy Clarkson i May jadą supernowoczesnym, i co ważne - ogrzewanym - pick-upem po Arktyce, Hammond musi biec w używanych butach za psim zaprzęgiem w wyścigu na biegun północy. Właśnie m.in. o tym opowiada w swoje książce "Jak zostać arktycznym ninja".

Reklama

Jedna kolejka za dużo

W specyficznym, szczerym aż do bólu i lekko prześmiewczym stylu, w którym nie ma ani grama typowej brytyjskiej flegmy, Hammond opisuje ekstremalne wyprawy, na jakie odważył się wyruszyć. A także wyjaśnia dlaczego to zrobił: "Każdy kij ma dwa końce: jeden fajny i miły w dotyku, a drugi... Hmm... Drugi jest znacznie mniej fajny. Zarzuca mi się, że przez ostatni rok, podczas najróżniejszych telewizyjnych wyczynów, zawsze to właśnie on przypadał mi w udziale. Szukałem najróżniejszych wymówek, dlaczego zwykle trafia mi się z pozoru bardziej niewdzięczne zadanie i cięższa przeprawa, podczas gdy innym osobom, z którymi współpracuję, przypada zazwyczaj coś nie tylko znacznie łatwiejszego, lecz także przyjemniejszego.

Zawsze przypisywałem to mojej względnie dobrej kondycji, przynajmniej w porównaniu z kondycją pewnych osobników, co sprawia, że jestem naturalnym kandydatem do ról wymagających większego wysiłku fizycznego. Jednak dzięki rzadkim przebłyskom klarownego, racjonalnego myślenia wiem doskonale, dlaczego tak się dzieje. Po prostu nie potrafię powiedzieć "nie". Nigdy nie potrafiłem. Jedna kolejka w pubie za dużo, jedna dziecinna zagrywka za wiele, jedna wyprawa za daleko - propozycje, na które trzeba odpowiedzieć zdecydowanym "nie", zawsze przyjmowałem entuzjastycznym "tak" okraszonym uśmiechem. I nadal tak postępuję. Lub raczej nadal tak nie postępuję, to znaczy nadal nie odmawiam".

Hammond nie ukrywa, że prawie wszystkie opisane w książce przygody były inspirowane przez kolegów i finansowane przez telewizję BBC. Swoją drogą chłopakom z "Top Gear" tylko pozazdrościć szefów, którzy nie skąpią pieniędzy, by kilkanaście osób (trzeba wszak pamiętać o kamerzystach, dźwiękowcach i masie innych specjalistów) mogło szaleć po Arktyce, pustyniach Botswany czy Kanale La Manche (o przepraszam drodzy Wyspiarze - Kanale Angielskim).

Obrzucanie się zamrożonym łajnem

Hammond na 260 stronach książki, o dość enigmatycznym i paradoksalnym na pierwszy rzut oka tytule, który w całości brzmi: "Jak zostać arktycznym ninja i inne przygody z Evelem, Oliverem i wiceprezydentem Botswany", opisuje to, czego nie widzieliście w odcinakach "Top Gear". A nie widzieliście, bo albo najzwyczajniej na świecie zabrakło na konkretną scenę miejsca w programie, albo była tak obleśna i niecenzuralna, że jej wyemitowanie zachwiało by estymą szacownej brytyjskiej telewizji.

"Chomik" krótko i treściwie wyjaśnia, że "programie, w którego przygotowaniu uczestniczyłem, nie mogłem opowiedzieć o tym, jak z ulgą odpowiadam na zew natury w jadalni niedźwiedzia polarnego, podczas gdy eksczłonek sił specjalnych i lekarz specjalista obrzucają mnie zamarzniętym niedźwiedzim łajnem".

Tego nikt jeszcze nie zrobił

Zapytacie, po jaką cholerę wysyłać ludzi na biegun północny czy do Botswany i tam kręcić godzinny program? Hammond od razu wam odpowie, że: "superwyścigi w programie Top Gear zyskały sobie spory rozgłos. Metę pierwszego z nich wyznaczyliśmy na Casino Square w Monte Carlo, a w rywalizacji uczestniczył z jednej strony Jeremy Clarkson za kierownicą Astona Martina DB9, podczas gdy ja i James May podróżowaliśmy francuskim pociągiem TGV, który w porywach osiąga prędkość ponad trzystu kilometrów na godzinę. Na pomysł tego rodzaju rywalizacji wpadliśmy, kiedy zastanawialiśmy się nad tym, czy angielski urlopowicz wybierający się na południe Francji szybciej dotrze na miejsce pociągiem czy samochodem. W ten sposób narodził się pomysł na nietypowe wyścigi z jednego krańca Europy na drugi. Można nawet powiedzieć, że się przyjął, toteż naturalnie zorganizowaliśmy następny wyścig. I następny. A po nim następny.

Z edycji na edycję rósł rozmach i poziom trudności naszego współzawodnictwa. W 2006 roku ścigaliśmy się do Oslo. James i ja płynęliśmy promem i motorówką, a Jeremy dosiadał Mercedesa SLR, więc na kolejny rok chcieliśmy wymyślić coś naprawdę imponującego, coś, co przebije wszystkie inne wyścigi. Burzę mózgów odbyliśmy jak zwykle w pubie. Była tylko jedna odpowiedź: biegun. Umówiliśmy się na wyścig do magnetycznego bieguna północnego. Po dość pobieżnym zorientowaniu się w temacie i wysłuchaniu rozwlekłej tyrady Jeremy'ego, rojącej się od namiętnych, graniczących z obsesją, choć zupełnie bezpodstawnych przekonań, doszliśmy do wniosku, że naprawdę powinno się tam dać dojechać samochodem.

Nikt wcześniej nie porwał się na podobny wyczyn, przy okazji można się zabić, lecz skoro prowadzimy program motoryzacyjny, stwierdziliśmy, że najlepiej będzie zorganizować zawody z udziałem jakiegoś pojazdu. Potrzebowaliśmy jeszcze tylko środka transportu, z którym samochód mógłby współzawodniczyć. Jak powszechnie wiadomo, w okolicach bieguna nie kursują żadne pociągi ani autobusy, więc komunikację publiczną należało wykluczyć. Okazało się, że na tym krańcu świata dostępny jest tylko jeden alternatywny środek transportu: psi zaprzęg. Zgoda, istnieją specjalne skutery śnieżne przypominające z wyglądu odrzutowe narty na gąsienicach i w terenie świetnie sobie radzą. Ale gdzie dobra zabawa, gdzie wyzwanie, gdzie radość z cudzego nieszczęścia? Poza tym psich zaprzęgów używa się na terenach podbiegunowych od tysiącleci, dlatego zgodziliśmy się, że będą stanowić doskonały punkt odniesienia, z którym powinien się zmierzyć samochód podczas najpoważniejszej jak dotąd próby.

Oczywiście za kierownicą terenówki miał zasiąść Jeremy. Jednak w ślad za tak łatwo podjętą pierwszą decyzją wkrótce pojawiły się komplikacje. W wyścigach ja i James zwykle współzawodniczymy z Jeremym, niestety, psi zaprzęg pociągnie najwyżej dwie osoby, a do jego prowadzenia potrzeba doświadczonego przewodnika, w przeciwnym razie zwierzęta w ogóle nie ruszą się z miejsca. Tak więc w saniach zmieści się tylko jeden z nas. Co gorsza, podróżowanie psim zaprzęgiem, przynajmniej na znalezionych w Internecie zdjęciach, wyglądało na dość forsowne zajęcie. James posiada liczne zalety - jest utalentowanym muzykiem, znakomicie zna się na samochodach i ma długie włosy - lecz kondycja fizyczna raczej się do nich nie zalicza.

Owszem, jest zdrowy i silny, a nawet dość wytrzymały jak na kogoś takiej postury, obawialiśmy się jednak, że wysiłek związany z wspięciem się do sań może u niego wywołać udar mózgu i zgon. Tak więc krótka słomka przypadła w udziale niżej podpisanemu. Po raz kolejny los wypiął się na mnie i trafiłem na niewłaściwy koniec kija. Miałem jechać saniami, podczas gdy Jeremy i James będą razem podróżować samochodem. A niech to szlag trafi!"

Odmrożony ptak

Książka pełna jest podobnych - soczystych i pobudzających męską fantazję - opisów oraz licznych wątków pobocznych, dzięki czemu Hammondowi - świadomie lub nie - udało się napisać opowieść w stylu gonzo. A więc stworzyć przypominające reportaż dzieło, w którym autor równo opisuje tak główny wątek historii, jak i nieistotne dla meritum sprawy wtrącenia (jak choćby nadawanie imion swoim samochodom) zmiksowane z kiczem i prześmiesznym (ale prześwietnym) językiem.

By nie być gołosłownym przeczytajcie fragment opisu arktycznego szkolenia, jaki ekipa "Top Gear" przeszła w Austrii: "Przydzielono nam trzech specjalnie wyszkolonych eksekspertów z sił specjalnych z zadaniem przeobrażenia rozwydrzonej hołoty telewizyjnych mięczaków w zgraną paczkę twardych arktycznych ninja. Mieli z tym małe urwanie głowy. Ale hotel był fajny, co do tego nie było dwóch zdań. Poduszki miękkie, woda ciepła, a bar dobrze zaopatrzony, choć ciut za drogi. Jednak na froncie szkolenia arktycznych ninja zostało jeszcze sporo do zrobienia.

Trzeciego dnia nie mogliśmy usiedzieć na miejscu z ekscytacji. Codzienny rytuał jazdy na nartach, wykładów na temat odmrożeń, wykładów na temat jazdy na nartach oraz wykładów na temat jazdy na nartach z odmrożeniami miało właśnie przerwać pojawienie się w naszym programie czegoś nowego: mieliśmy przygotować się na spotkanie z niedźwiedziem polarnym. Niektórzy z nas nadal nie mogli dojść do siebie, odkąd, podczas wcześniejszego wykładu, pokazano nam zdjęcie ptaka poddanego działaniu bardzo niskiej temperatury. Nie, nie małego kurczaka, który zbyt długo nie wracał z chłodni do kurnika, lecz męskiego siusiaka, tylko odmrożonego. Rzucony na ścianę przed nami wizerunek sinych i poczerniałych resztek osprzętu tamtego faceta miał rozmiar około dwu metrów, zaniepokoił on nas z wielu nader złożonych powodów. Każdy członek naszego zespołu zareagował w ten sam sposób: opad szczęki, wytrzeszcz i odruchowe zamknięcie oczu, skrzyżowanie nóg oraz błyskawiczna osłona krocza prawą dłonią.

Wykładowca wyjaśnił nam z powagą, że lekarze nie mieli wyboru, mogli tylko przyciąć - zwróćcie uwagę na rozmyślne zastosowanie, skądinąd zgrabnego i nieszkodliwego, słowa "przyciąć" do opisu czynu tak brutalnego, że każdemu normalnemu mężczyźnie skuwa trzewia żywym lodem - niemniej jednak musieli przyciąć pierwsze pięć centymetrów penisa poszkodowanego mężczyzny.

Zaległo długie milczenie, gdyż wszyscy myśleliśmy dokładnie o tym samym. Wykrzyknąłem z przerażenia: - Cholera jasna, przy minus pięćdziesięciu stopniach pierwsze pięć centymetrów to cały mój osprzęt, a na dokładkę ładny kawał pęcherza moczowego!"

Swój chłop

Boli, nieprawdaż? Hammond świetnie to ujął, ale duże brawa w tej kwestii należą się tłumaczowi, który trafnie przełożył brytyjski styl pisania połączony z wyspiarskim humorem na nasz język. Oczywiście, trzeba lubić, tak specyficzny humor Brytyjczyków, jak i - o wiele bardziej - specyficzne podejście do świata reprezentowane przez twórców "Top Gear". Kto to lubi, pochłonie książkę w jeden wieczór, a kto nie - nie przebrnie do końca wstępu.

A szkoda byłoby, bo wtedy czytelnik nie dowie się, że Hammond, który czasem gwiazdorzy jest fajnym facetem. Ma on opory przed wypróżnieniem się wśród lodowych odmętów Arktyki, rozczula się nad swym przeszło półwiecznym Oplem podczas podróży po Botswanie, ratuje kolegów nie mogących dobić przerobioną na amfibię Toyotą Hilux do brzegów Francji, czy... biegnie nocą 30 km po zalanych przez powódź terenach Gloucestershire, by zdążyć na urodziny córki.

Reasumując, pamiętnik Richarda Hammonda z kilku ekstremalnych wypraw w najróżniejsze miejsca świata, to przyjemna książka do połknięcia w leniwe niedzielne popołudnie. Gorzej będzie w poniedziałek rano, kiedy zorientujemy się, że większość z nas nie ma tak odjechanego życia jak "Chomik", który "sadzi kasztana" w Arktyce, spotyka się z Aniołami Piekieł w małej miejscowości w Montanie czy spotyka się z prezydentem Botswany.

Marcin Wójcik

Richard Hammond: "Jak zostać arktycznym ninja i inne przygody z Evelem, Oliverem i wiceprezydentem Botswany". Wydawnictwo Znak, Kraków 2010.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wyprawa | biegun | top gear
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy