Jak rodziła się "ruska mafia"?

Rosyjska organizacja przestępcza była nie tylko wpływowa. Tamtejsi gangsterzy byli znani z niebywałej brutalności swoich działań (kadr z filmu "Eastern Promises") /East News
Reklama

Ponad ćwierć wieku temu swoje macki zaczęła rozpościerać ośmiornica, którą potocznie nazwano „ruską mafią”. Prezentujemy zapiski oficera rosyjskiego Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną, który stanął oko w oko z brutalnością i okrucieństwem, o jakich nikomu wcześniej nawet się nie śniło.

W burzliwych latach 90. wszyscy byliśmy bardzo młodzi: zarówno ja - dowódca oddziału, jak i moi podwładni - funkcjonariusze operacyjni. Trudna sytuacja w kraju nie pozwalała nam spać spokojnie. Przypominała o sobie każdego dnia, każdej godziny i każdej minuty. Słyszeliśmy ją w drżącym ze strachu głosie kolejnego "nowego Ruskiego", którego widmo spotkania z bandytami oraz lęk o swoje życie skłoniły do zwrócenia się o pomoc do Wydziału 6. - bo tak właśnie nas nazywano.

Czuliśmy ją także w trakcie krótkiej narady przed następnym zatrzymaniem lub przeszukaniem. Podczas tych szybkich, dalekich od wyobrażeń kinowych, obrad decydowały się losy nie tylko poszukiwanych przez nas przestępców, ale również nasze. Zbyt wielu spotykaliśmy w tamtym czasie nieobliczalnych bandytów, którzy nie mieli nic do stracenia. Prawda jest taka, że nasza służba składała się z niespokojnego oczekiwania, satysfakcji wynikającej z kolejnego zwycięstwa i - nie ma co ukrywać - goryczy porażek...

Reklama

Oczywiście, o powadze sytuacji cały czas przypominał nam ośmionabojowy Makarow tkwiący w służbowej kaburze. Historia, o której będzie mowa, wstrząsnęła całym Ułan Ude [stolica rosyjskiej Buriacji - przyp. red.]. Mówiono o niej w sklepach, na ulicach, pisały o tym gazety oraz informowała telewizja. Niektórzy wzbogacali relacje o zupełnie fantastyczne szczegóły, nic więc dziwnego, że w mieście zapanował strach. Co się wydarzyło?

Akcja przebierańców

Wielkimi krokami zbliżało się lato 1995 roku. Wszystko zaczęło się od telefonu do dyżurki. Dzwoniła niejaka Tania Kowarska. Kobieta była ciekawa, kiedy wypuścimy jej męża Iwana, ponieważ, jak twierdziła, funkcjonariusze aresztowali go w nocy zupełnie bezprawnie. Jednak wśród zatrzymanych Iwana Kowarskiego - człowieka, który mimo młodego wieku stał się jedną z czołowych figur miejscowego półświatka - nie było. Dyżurny przełączył ją do mnie.

Biorąc pod uwagę, że to nie nasi ludzie nocą aresztowali Kowarskiego, zaproponowałem jej, żeby stawiła się na rozmowę. Zgodziła się niechętnie, jako że nie żywiła szczególnej sympatii do milicji. Ale przyszła! Kobieta nie powiedziała niczego nowego, poza jednym szczegółem. Ponoć Iwana wywieźli gdzieś młodzi, silni mężczyźni w mundurach Specjalnego Oddziału Szybkiego Reagowania - jednostki, która wchodziła wtedy w skład Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną. Wyglądało to co najmniej dziwnie...

Tak czy inaczej, postanowiliśmy działać. Kowarską przesłuchał śledczy z prokuratury, który następnie wszczął postępowanie karne z  artykułu o "uprowadzeniu siłą". Przystąpiliśmy do rozwiązywania łamigłówki. Nie było żadnych wskazówek. Ani jednej. Byliśmy świadomi, że jeżeli nie istnieje nic, co mogłoby naprowadzić nas na ślad przestępców, to musimy jak najszerzej zarzucić sieci.

Bo nawet jeśli nie złota rybka, to na pewno wpadnie do nich jakaś bystra, ceniąca smak wolności, gadatliwa płotka. Mijał wówczas piąty rok istnienia naszego biura. Jednostka stawała na głowie, by lokalni naśladowcy Ala Capone jak najszybciej mogli przekroczyć gościnne bramy któregoś z zakładów karnych, a właśnie w tamtym czasie udało nam się stworzyć sprawny system gromadzenia informacji. Trzeba było tylko wiedzieć, kogo i jak przycisnąć. My wiedzieliśmy.

Spotkanie na cmentarzu

Anonimowe źródło doniosło nam, że zorganizowano napad z wymuszeniem haraczu wobec pewnego rozwijającego skrzydła biznesmena. Sprawa była typowa: "Trzeba się podzielić, przyjacielu! Inni też chcą żyć". Nie było to nic nadzwyczajnego w tamtych czasach. Rzecz w tym, że wspomniany przedsiębiorca miał już zapewnioną i słono opłacaną mafijną ochronę - doszło więc do naruszenia granic ustalonego przestępczego "rewiru".

Spotkanie mające na celu wyjaśnienie zaistniałej sytuacji odbyło się na jednym z miejskich cmentarzy. Na miejsce przyjechali ludzie szanowanego w półświatku Giennadija Michajłowa o pseudonimie Gendos, "wora w zakonie", czyli przywódcy wywodzącego się ze starych tradycji złodziejskich, oraz banda Iwana Kowarskiego.

Ten pewny siebie lider młodzieżowych grup przestępczych pretendował - jeśli nie do tytułu "wora w zakonie" - to przynajmniej na stanowisko wpływowego mafiosa w Buriacji. Oliwy do ognia dolał fakt, że Gendos działał ramię w ramię z gruzińskimi złodziejami, z kolei Iwan - z rosyjskimi.

Obie organizacje przestępcze nigdy nie żyły ze sobą w zgodzie. Źródło, które przekazało nam tę interesującą informację, dodało, że Iwan wybrał się na spotkanie ze swoimi rwącymi się do bitki chłopakami, zaś z Gendosem przyszło kilku takich jak on, doświadczonych kryminalistów oraz wspierających ich zawodowych karateków, którzy nigdy nie mieli do czynienia z półświatkiem.

Jaki był przebieg wydarzeń? Ustalenie faktów, pertraktacje, potem, jak to zwykle bywa, kłótnia, porwanie i... co dalej?

Grób w lesie

Trzeba było szybko działać. Po pierwsze, należało zatrzymać jak największą liczbę przestępców, zanim nie przystąpili do kontrofensywy. Po drugie, ważniejsze - należało zapobiec starciu grup. Gdyby do niego doszło, trupów byłoby znacznie więcej. Najsłabszym ogniwem w tej historii byli karatecy, zupełnie niedoświadczeni w kontakcie z milicją.

Padła decyzja, by poszukiwania rozpocząć właśnie od nich. Szybko aresztowano sportowców, którzy wkrótce złożyli drobiazgowe zeznania. Okazało się, że zostali najzwyczajniej w świecie oszukani. Polecono im, by - udając milicjantów z jednostki specjalnej - eskortowali Iwana na rozmowę z Gendosem. W rzeczywistości przywieźli mężczyznę na spotkanie ze śmiercią! W lesie za wsią o nazwie Arszan czekał już przygotowany dla niego grób. Przestępcy doprowadzili Kowarskiego na skraj dołu wykopanego na niewielkiej polanie pomiędzy drzewami.

Po krótkiej wymianie zdań zabił go jeden z ludzi Gendosa - Arkadij Wasiliew. Kryminalista strzelił mu prosto w twarz z pistoletu TT. Grób nie był głęboki, dlatego - by nie rozkopały go psy - przestępcy przykryli zwłoki kamieniami, polali paliwem, a następnie przysypali piaskiem. Jeden z następców Bruce’a Lee zgodził się pokazać miejsce, w którym doszło do brutalnej zbrodni. Wszystko się zgadzało: las, polana przy drodze, zasłany chrustem ślad niedawno rozkopanej ziemi o długości trzech kroków, kamienie pod cienką warstwą darni, a także zapach paliwa. I nieboszczyk...

Koniec wora w zakonie

Kluczową postacią w sprawie stał się Wasiliew. Pomimo wszelkich stosowanych przez nas środków ostrożności, informacja o zatrzymaniu sportowców dotarła do niego błyskawicznie. Za to punkt obserwacyjny zlokalizowany za jego domem okazał się strzałem w dziesiątkę. Arkadij zbliżył się do budynku. Skradał się, sprawdzał drogę, rozglądał się na wszystkie strony, aż dotarł na miejsce.

Wówczas do akcji wkroczył Specjalny Oddział Szybkiego Reagowania. W końcu trzeba było pojmać mordercę, który miał przy sobie broń palną. Wszystko poszło jednak szybko i sprawnie. Kiedy oddział specjalny wtargnął do budynku, Wasiliewa nie było w żadnym pokoju. Dał się schwytać dopiero w piwnicy.

Zatrzymanie pozostałych sprawców zbrodni ciągnęło się kolejne pół roku. Jako ostatniego pojmano Michajłowa. W Moskwie znaleźli go funkcjonariusze z miejscowego Regionalnego Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną. Wkrótce potem odbyła się rozprawa, po której na "wora w zakonie" i  jego kolesi czekały surowe wyroki. W tym miejscu można byłoby zamknąć tę niewesołą historię, ale ona wcale tutaj się nie kończy.

Losy Giennadija Michajłowa o pseudonimie Gendos zostały przesądzone na potajemnym spotkaniu "dostojników" lokalnych mafii. Mężczyźnie poderżnięto gardło w jednej z kolonii karnych o zaostrzonym rygorze. Teraz to już naprawdę koniec.

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy