Instytut

Będą nas tutaj trzymać, dopóki nie oszalejemy do reszty. Oni chcą czystej zabawy, chcą tego nieokreślonego czegoś, czego chce kot przerzucający sobie z jednej łapy do drugiej jeszcze żywą mysz ze złamanym kręgosłupem*.

Mam na imię Agnieszka. Moje mieszkanie ma na imię Instytut. Dwanaście godzin temu zostałam w nim uwięziona. Jest takie powiedzenie: "mój dom to moja twierdza". Tak mówią. Jednak od dwunastu godzin mój dom jest moim więzieniem. Nie mogę z niego wyjść. Nikt nie może do niego wejść. Instytut znajduje się na ostatnim, piątym piętrze przedwojennej kamienicy położonej przy jednej z głównych arterii Krakowa. Jego adres to: aleja Mickiewicza 20, mieszkania 12. Ma powierzchnię stu trzydziestu metrów kwadratowych, cztery pokoje, do tego, jak większość mieszkań, kuchnię, ubikację i łazienkę. Teoretycznie, to całkiem spora powierzchnia.

Reklama

Uwięzieni na stu metrach

Podczas metrażowej licytacji na sobotnim "winie u znajomych", gdy każda zaproszona para opowiada o dwupokojowym owocu swojego kredytu, "sto metrów" wywołuje zawistne cmokanie, pytania o okazję, przytyki: "to pewnie po salonie możesz jeździć sobie na rowerze, nie?". Tak naprawdę, powierzchnia nie ma żadnego znaczenia, nawet dom z dziesięcioma sypialniami może stać się ciasny jak cela, gdy czujesz się w nim uwięziony. A w moim przypadku słowo "uwięziona" nie jest żadną zgrabną metaforą, opisem mojego życia wewnętrznego, słowo "uwięziona" to prawda. Nie mogę wyjść z własnego domu.

Nazwa "Instytut była na domofonie, gdy po raz pierwszy przyjechałam obejrzeć mieszkanie. Zapytałam prawniczkę, z którą je oglądałam, czemu akurat Instytut, w miejscu, gdzie powinno raczej znajdować się nazwisko mojej babci, jaki Instytut, badający co. Nie miała pojęcia. Później, gdy się wprowadziłam, administratorka zapytała, czy wymienić papierek w domofonie na taki, na którym byłoby moje nazwisko. Odmówiłam. Pomyślałam, że tak będzie łatwiej. W końcu każdemu, kto będzie chciał mnie odwiedzić, nie będę musiała bezskutecznie wbijać do głowy numeru lokalu i swojego nazwiska. Wystarczy powiedzieć: "dzwoń do Instytutu", pomyślałam, zakładając, że poznam w Krakowie jakichś ludzi, którzy będą chcieli mnie odwiedzać.

Czterdzieści omdlałych od wódy osób

Po bardzo krótkim czasie chciałam, aby było ich o połowę mniej. Wszyscy, rozmawiając o moim mieszkaniu, mówili: "do Instytutu", "w Instytucie", "z Instytutu", "pod Instytutem", "niedaleko Instytutu". Mówili tak ludzie, którzy wpadali tu na kawę, ludzie, którzy wpadali tu trochę częściej, a w konsekwencji się wprowadzali, także ludzie, którzy odwiedzali tych, którzy już się wprowadzili. W Alejach Trzech Wieszczów są setki mieszkań, w całym Krakowie kilkaset tysięcy, ale Instytut stał się tym szczególnym, zaznaczonym na mapie, istotnym. Nie istotnością dobrej restauracji albo zabytkowego kościoła, bardziej zamkniętego klubu, do którego obowiązują zaproszenia, ukrytej w podziemiach galerii, azylu, schronu. Gdy to się stało - a nie potrafię określić, kiedy dokładnie - tym bardziej nie chciałam, aby Instytut, dzięki nowej karteczce w domofonie, został zwykłym mieszkaniem Agnieszki Celińskiej. Nawet gdy w poniedziałek o ósmej rano przebywało w nim czterdzieści omdlałych od wódy i zaślinionych osób, a ja musiałam za dwie godziny wyjść do pracy, nie chciałam, aby stał się takim samym miejscem jak wszystkie inne mieszkania, należące do Nowaków, Paprockich, Daszyńskich, Malickich, Dawidowskich lub przez nich wynajmowane.

Kim są "Oni"?

Tylko że w tym momencie Instytut już nie jest azylem, jest raczej jego przeciwieństwem; jest pułapką. Nie możemy wyjść z Instytutu, bo nie działa stara winda z drewnianymi, dwuskrzydłowymi drzwiami. Naciskanie guzika nic nie daje. Gdy wychodzi się od nas, po prawej ręce znajdują się drzwi do mieszkania naszej sąsiadki, pani Finkiel; winda jest na wprost; a trochę na lewo od windy są schody w dół, które oddziela od klatki masywna, przedwojenna krata, z poskręcanymi w secesyjne supły, gęsto osadzonymi prętami. Ta krata, gdy się tu wprowadziłam, zawsze była otwarta; teraz jest zatrzaśnięta na oba zamki.

Nie działają nam komórki. Nie ma Internetu. To nie jest żadna awaria, wypadek, zrządzenie losu. Zostaliśmy celowo uwięzieni. Na ludzi, którzy nas zamknęli, mówimy: "Oni". W pewnym sensie, tak się przedstawili. Kilka godzin temu znaleźliśmy porzuconą na wycieraczce wydartą z zeszytu kartkę w kratkę, na której ktoś nabazgrał krwistoczerwonym mazakiem: TO NASZE MIESZKANIE.

Nie wiemy, kim są Oni. Nie potrafi my nawet się domyślać. Na razie są tylko efektami swoich działań - zatrzaśniętymi drzwiami, słyszanymi przez chwilę pośpiesznymi krokami na klatce, stuknięciami, zgrzytami, echem. Mogą być naszymi sąsiadami. Mogą być byłymi znajomymi, których kiedyś niechcący skrzywdziliśmy, byłymi dziewczynami, chłopakami, mężami, rodziną. Mogą być psychopatami w rodzaju tych, którzy wybierają na chybił trafił numer komórki i pastwią się nad tobą przez miesiąc, wydzwaniając o trzeciej nad ranem i grożąc, że spalą ci dom. Mogą być administracją budynku. Mogą być policją. Właścicielami warzywniaka naprzeciwko. Dziwną grupą ubranych w znoszone garnitury ludzi trzymających skórzane nesesery i widocznie zużyte papierowe teczki, którą minęliśmy na ulicy parę dni temu. Nie mamy zielonego pojęcia.

Poczucie zamknięcia

W tej sytuacji możemy tylko czekać, siedząc albo kursując pomiędzy czterema pokojami, kuchnią i łazienką. Jest nas tutaj siedmioro - Weronika, Iga, Ja, Sebastian, Jacek, plus dwoje znajomych

Weroniki, przypadkowych więźniów - Robert i Anka. Przemieszczamy się z pokoju do pokoju, aby odrobinę rozrzedzić poczucie uwięzienia, jednak ono zamiast niknąć, potężnieje z każdą sekundą, wchodzi w każdy zakamarek naszych ciał, w każdą strunę każdego mięśnia, jak rosnący w ekspresowym tempie nowotwór. Czujemy je najmocniej w tych momentach, gdy na sekundę stajemy w miejscu, zatrzymani przez dochodzący z zewnątrz szmer, dźwięk, stuknięcie, pisk parkującego pod oknem samochodu. Czekamy kilkanaście sekund, wyglądamy na klatkę, patrzymy przez okno na ulicę. Jednak żaden z tych dźwięków, jak na razie, nie ma dalszego ciągu. Jest tylko pojedynczym klekotem, stuknięciem, piskiem hamujących opon. Jedyne, co nam zostaje, to ruszać z powrotem, siadać i wstawać, zapalać papierosy i je gasić, gotować wodę na kolejne herbaty, odkręcać wodę i ją zakręcać, zdejmować i wkładać ubrania, w kółko, w kółko, w kółko.

Dzień, którego nikt nie pamięta

Zorientowaliśmy się, że jesteśmy zamknięci, w niedzielę około dwudziestej drugiej. Być może byliśmy zamknięci już od popołudnia, ale nikt nie był w stanie tego stwierdzić ze względu na specyfikę dnia. Niedziela to w Instytucie dzień człapania z wysiłkiem do łazienki, wyganiania ostatnich niedobitków po sobocie, a wieczorem wspólnego spożywania pizzy i oglądania całego pasma upośledzonych programów o tańczących, śpiewających i stających na rękach aktorach z polskich seriali i polskich piosenkarkach. Niedziela to dzień, w którym trzeba przez pół godziny akumulować w sobie energię, aby napuścić wody do wanny, nie mówiąc już o wyjściu z domu. Niedziela to dzień, którego z reguły się nie pamięta. Zwłaszcza ta niedziela. Poprzedniego dnia ja i Iga stałyśmy za barem w Brzydkim Kocie. Papa, właściciel, wypuścił nas wpół do dziesiątej rano; jeszcze o ósmej trwały cokolwiek patologiczne resztki sobotniego wieczoru. Na barze, do puszczanej w kółko Lambady, tańczyły nieprzytomne czterdziestoletnie kobiety o wyglądzie dewizowych prostytutek z polskiego filmu z lat osiemdziesiątych.

Sebastian z Yogim i Papą zbierali leżących na stolikach z twarzami w popielniczkach serwetkowych poetów, malarzy teoretyków oraz nieprzytomnych studentów, wszystkich tych, którym nie udało się pozabierać do domu roześmianych studentek ASP i kierunków filologicznych. Podłogę przykrywała chrzęszcząca i śliska kołdra błota, szkła, szlamu i niedopałków. Wyszliśmy we trójkę - ja, Iga, i Sebastian. Pamiętam, że ze zmęczenia przytrzymywaliśmy się ścian. Papa w nagrodę za żołnierską postawę wręczył nam dwa kartony papierosów. Gdyby nie grudzień i poranny, dziesięciostopniowy mróz, zasnęlibyśmy na ławce na Plantach. Gdy w końcu udało nam się dojść do domu, wlokąc się Karmelicką jak procesja na relanium, po prostu padliśmy na nasze łóżka, tracąc przytomność.

Gdy ją traciliśmy, w pokoju u Rumuna trwało jeszcze coś w rodzaju wizyty znajomych; Jacek głośno rozmawiał z jakąś bełkoczącą parą, z którą planowali jakąś sensowną, inteligentną rozrywkę w rodzaju wybiegnięcia nago na ulicę i rzucania jogurtami w radiowozy.

"Stało się coś dziwnego"

O dwudziestej drugiej wszyscy, oprócz Weroniki, jeszcze spaliśmy. U Weroniki byli znajomi, jak się okazało, ci, którzy byli u nas również w poprzednią niedzielę, Robert i Anka; to właśnie oni, chcąc wyjść z Instytutu, odkryli, że nie można go opuścić. Akurat wstawałam, gdy Weronika weszła do mojego pokoju. - Agnieszka, stało się coś dziwnego - powiedziała.

Zrzuciłam z siebie kołdrę i oba koty, podniosłam się i podreptałam do drzwi. Wnętrze moich ust było jak po zjedzeniu dwóch szklanek piasku. Półmrok mnie oślepiał. Jakieś niezidentyfikowane,

tępe narzędzie rytmicznie łomotało o wewnętrzną stronę mojej czaszki. Weronika pokazała mi kartkę z zeszytu. Wzięłam ją do rąk i przysunęłam blisko do nosa, jak staruszka rozszyfrowująca rachunek za telefon.

- Leżało na wycieraczce. - Wskazała palcem przestrzeń rozpościerającą się za otwartymi drzwiami do mieszkania. - Chodź. Może wiesz, o co chodzi.

- To nasze mieszkanie - przeczytałam kilka razy w myślach i raz na głos.

Rzeczywistość dochodziła do mnie tępymi, szarpiącymi falami. Wysilałam się jak sterydziarz na siłowni, aby traktować stojącą przede mną Weronikę i jej słowa jako rzeczywiste.

Tu, w Krakowie, zajmuję się różnymi rzeczami, robię makijaże dla telewizji, dekoruję ludziom mieszkania, ale głównie jestem barmanką. Jak każdy barman i każda barmanka, piję w pracy. Barman pracuje średnio dwanaście godzin, w międzyczasie popijając małe piwa i okazjonalne wódki ze znajomymi, po to, aby na koniec schlać się z okazji fajrantu. Skoncentrowanie się następnego dnia na prostych, wypowiadanych do ciebie zdaniach to wysiłek porównywalny z przenoszeniem w zębach wiader z cementem.

"To nasze mieszkanie"

Do tego mam trzydzieści pięć lat. Niektórym przechylonym przez bar facetom zdarza się mnie odmładzać. To dlatego, że mam krótko ścięte czarne włosy, odpowiednio ostry i maskujący makijaż, że każda, dowolna kombinacja moich butów, spodni, sukienek i bluz przypomina katalog farb akrylowych, a do tego przed wyjściem z domu okutuję się w pięćdziesiąt chust. I przede wszystkim - pracuję w miejscu o ograniczonym oświetleniu. Fakty są faktami. Mam trzydzieści pięć lat. W swoim mniemaniu zaczynam być starą babą; możliwości mojego ciała maleją z dnia na dzień. A każdy barman z pięcioletnim stażem jest alkoholikiem.

W każdym razie tamtego wieczoru musiałam się bardzo skupiać, aby zrozumieć to, co mówi i pokazuje Weronika.

- Ktoś się pomylił, Weronika - powiedziałam po jakiejś minucie głosem umierającego bluesmana. - To jest moje mieszkanie.

- Chodź ze mną na korytarz - Weronika machnęła ręką. Na korytarzu stali jej znajomi, szczupły, wysoki i skrzywiony chłopak, którego zdjęcie można byłoby zamieścić w encyklopedii przy haśle student - sztruksowa kurtka z podpinką, szary sweter, rogowe okulary, włosy myte raz na trzy dni - i drobna blondynka okutana w indyjską chustę, o twarzy i dłoniach koloru starej porcelany, w przewiązanej pod biustem ciążowej sukience w kwiaty.

- No dobrze, ale poza kartką o co chodzi, Weronika? - zapytałam, dalej robiąc uniki przed świadomością, przed tymi taranującymi falami głosów, wydarzeń, sytuacji i osób. Z powrotem do łóżka, myślałam jeszcze wtedy. Nakryć się kołdrą. Spać.

- Nie można wyjść - odparła Weronika. - Winda nie działa. Krata jest zamknięta. Oni nas tutaj zamknęli.

- Jacy oni? - zapytałam, Weronika jeszcze raz pokazała mi kartkę, a ja jeszcze raz przeczytałam: "To nasze mieszkanie".

(...)

*Fragment najnowszej książki Jakuba Żulczyka pt. "Instytut", która dziś trafiła do księgarń nakładem wydawnictwa Znak. Patronem medialnym "Instytutu" jest INTERIA.PL.

Jakub Żulczyk (ur. 1983) w 2006 roku zadebiutował powieścią "Zrób mi jakąś krzywdę", w 2008 wydał "Radio Armagedon", które zostało okrzyknięte "najbrutalniejszą i najuczciwszą polską powieścią młodzieżową". Uznawany za polskiego Stephena Kinga. Magazyn "MaleMen" umieścił go na liście trzydziestu facetów przed trzydziestką, którzy będą rządzić krajem.

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Kraków | winda | mieszkanie | instytut
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy