Dziwne sekrety Titanica

Żadna z morskich katastrof nie wzbudza takich emocji, jak ta z kwietnia 1912 roku, gdy zatonął Titanic. Bo też i historie niewielu pełne są zbiegów okoliczności, do dziś czekających na racjonalne wyjaśnienie...

Gdy na księgarskie półki trafiła w 1898 roku nowela "The Wreck of the Titan or Futility", napisana przez Morgana Robertsona, nikt wówczas nie zwrócił na nią specjalnej uwagi. Opisywała ona unicestwienie gigantycznego, luksusowego, niezatapialnego statku pasażerskiego. Odbywający dziewiczy rejs olbrzym zatonął po zderzeniu z górą lodową. Wraz z nim poszło na dno 1531 osób. Gdy po 14 latach, 14 kwietnia 1912 roku, cały świat obiegła wieść o katastrofie Titanica, przypomniano sobie o proroczej, jak się okazało, lekturze. Porównanie faktów z literacką fikcją wprawiło w zdumienie nawet najbardziej zatwardziałych zdroworozsądkowców...

Reklama

Mierny (?) wizjoner

Zdumiało podobieństwo nazw statków, ale nie tylko. Wyporność swojego giganta Robertson określił na 75000 BRT, gdy wyporność oryginału wynosiła 66000 BRT. Fikcyjna długość liczyła sobie 0.8 tys. stóp, ta prawdziwa niewiele więcej. Ilość łodzi ratunkowych będących w wyposażeniu Titana - 24, Titanica zaś - 22. Titan przewoził 3 tys. pasażerów, Titanic 2224. Prędkość przy zderzeniu określona przez pisarza - 25 węzłów, rzeczywista Titanica - 23. Oba morskie wehikuły zderzyły się z górą lodową. Wraz z ich zatonięciem życie straciło podobna ilość pasażerów.

O Roberstonie i jego osobliwej lekturze napisano już chyba wszystko. Jedni do dziś przypisują to wizjonerskim zdolnościom miernego, jak oceniano, autora. Sceptycy jednogłośnie orzekli, że odrobina wyobraźni i wiedza o morskiej inżynierii pozwalały na takie właśnie, a nie inne, określenie konstrukcji pływającego bohatera.

Wizytówki śmierci

Zdaniem tropicieli niewyjaśnionych zjawisk, dramat, jaki miał się rozegrać w morskiej scenerii, przepowiadały również inne zdarzenia. Senne koszmary czy niewytłumaczalny niepokój dopadły ponoć wielu przyszłych pasażerów transoceanicznego super-wehikułu. Zwrócone bilety czy cofnięte rezerwacje miały stać się dowodem, że wibracje z przyszłości ostrzegały dość skutecznie. Colin MacDonald, pracujący morskiej branży, trzykrotnie odmówił pracy na Titanicu w charakterze drugiego inżyniera. Jego córka dopiero w 1964 roku podała przyczynę niezrozumiałej wówczas dla nikogo decyzji:

- Ojciec nie opuszczało przekonanie, że nad statkiem tym wisi jakieś zło. Przeczucie to było tak silne, że wolał zrezygnować z intratnego stanowiska i pokaźnych zarobków - twierdziła podczas spotkania w amerykańskim Towarzystwie Badań Parapsychicznych.

Nocne koszmarny

Na liście cudem uratowanych znalazł się też Amerykanin J. Connon Middleton. Na dziesięć dni przed podróżą zobaczył we śnie statek-gigant dryfujący po morzu do góry dnem. Wokół niego w wodzie miotali się przerażeni, coraz bardziej słabnący ludzie. Nocne koszmary z zatopionym morskim gigantem w roli głównej powtarzały się dzień po dniu. Dziwny, nieuzasadniony niczym niepokój i miażdżące przygnębienie dopełniły reszty. Na trzy dni przed wyruszeniem w drogę nadeszła zbawienna wiadomość - konferencja biznesmenów w Nowym Jorku, której obowiązkowym uczestnikiem miał być nasz bohater, została przełożona. Middletton błyskawicznie odwołał rezerwacje.

Sny to za mało

Zdecydowanie większym sceptykiem był brytyjski dziennikarz W.T. Stead Jeszcze na dwa lata przed wejściem na pokład Titanica zafundował sobie wizytę u znanych z trafnych wyroczni jasnowidzów. Obaj kategorycznie odradzali mu morskie eskapady. Jeden z nich precyzyjnie opisał mu finał oceanicznej przygody:

- Jest pan wśród tysiąca osób desperacko, lecz bezskutecznie walczących z wchłaniających pana wodą - brzmiała wyrocznia.

Stead potraktował owe spotkania jako doskonałą pożywkę do prasowych artykułów. Ostatnią z publikacji londyńczyka było dokładne opisanie własnego snu. Zobaczył w nim siebie na pokładzie tonącego statku.

Dziennikarz zignorował prorocze sny. Znalazł się wśród setek pozbawionych jakichkolwiek szans na ocalenie...

Wyroki z ułaskawieniem

Kiedy jedna z mieszkanek Nowego Jorku zobaczyła w sennym letargu pochłanianych przez wodę ludzi, nie sądziła, że są one makabryczną realnością. Nocny koszmar powrócił wraz z radiowym komunikatem o zatonięciu "niezatapialnego". Na liście pasażerów rejsu stulecia znalazła się matka nękanej koszmarami Amerykanki. W jednej z nielicznych łodzi ratunkowych zdołała umknąć przed ostatecznością. Nie tylko ta historia doczekała się happy endu.

Dwa miesiące po kwietniowej tragedii osobliwe sygnały dały o sobie znać powtórnie. Atlantycki rejs Titianiana przerwały niespodziewane krzyki pełniącego wachtę marynarza. Nagły impuls przypomniał o dobrze jeszcze pamiętanej tragedii. Wszechobecna mgła, identyczny nieomal kurs, wreszcie - uderzające podobieństwo nazwy statku stały się ostrzeżeniem przed mroczną powtórką. Kilka minut po przymusowym postoju zgromadzona na pokładzie załoga zobaczyła wyłaniającą się z oparów górę lodową.

Dziwaczne emisje

Kiedy świat powoli zapominał o statku-legendzie, morski kolos ożył ponownie. W czerwcu i lipcu 1936 roku radioamator z Londynu odebrał dziwne, dobrze słyszalne sygnały. Nadawane alfabetem Morse'a radiotelegramy wyemitowano z tonącego statku. "16 łodzi ratunkowych spuszczono na wodę. Na pokładzie pozostało jeszcze tysiąc ludzi" - brzmiał jeden z nich. "Wystrzelono ostatnie rakiety sygnalizacyjne. Z obawy przed eksplozją wypuszczana jest para z kotłów" - oto kolejny. "Jesteśmy w odległości 70 mil morskich. Płyniemy z możliwie największą szybkością" - odpowiedział tonącemu płynący mu na pomoc statek... "Carpathia".

Odbiorca dziwnych komunikatów informuje o swych rewelacjach pracowników admiralicji. Ci biorą to jedynie za niezbyt udany żart.

Fale poza nasz wymiar

Pozycje komunikujących się między sobą statków oraz scenariusz rozgrywającej się na morzu tragedii, to nic innego, jak historia sprzed 24 lat z Titanikiem w roli głównej. Informujący o wyemitowanych rewelacjach Londyńczyk wzięty został za fałszerza, niedługo potem za niepoczytalnego wariata. Dopiero prasowi opiniodawcy potwierdzili autentyczność emisji. Dwóm z nich udało się osobiście przechwycić i rozszyfrować makabryczne przekazy. Wieści o dziwnych odkryciach błyskawicznie i na długo trafiły na pierwsze strony gazet. Na w miarę racjonalne wytłumaczenie przyszło jednak trochę poczekać. Dopiero dokładne badania fal elektromagnetycznych stały się kluczem do radiowej zagadki. Ich badacze stwierdzili, iż w sprzyjających warunkach atmosferycznych radiowe emisje przedostają się poza wymiar naszego czasu. Ożyją ponownie, zaatakowane konkretnym impulsem.

mw

MWMedia
Dowiedz się więcej na temat: sekret
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy