Dwudziestolatków portret własny

Ale sugestia jest słuszna: chodzi o to, że opisanie jakiegoś zjawiska tylko liczbami zawsze daje jego wypaczony obraz, nawet jeśli wszystkie liczby są prawdziwe. A z drugiej strony - jak przedstawić jakiś proces społeczny, zjawisko, czy tendencję, bez używania liczb? Zwłaszcza w pracy naukowej, nawet jeśli jest to tylko praca magisterska. A to właśnie robi Krzysztof: pisze pracę o starcie młodych Ślązaków w dorosłe życie. Z socjologii, a socjologia jest nauką statystyczną: stan zamożności, poziom bezrobocia, poglądy polityczne i nastroje psychiczne - wszystko ujmuje procentowo.

Reklama

Całe światy gdzieś pośrodku

- Z setek przeprowadzonych badań ankietowych wyłania mi się pewien opis rzeczywistości, który tę rzeczywistość już na wstępnie zakłamuje - mówi Krzysztof. - I wcale nie dlatego, że ludzi w ankietach kłamią lub koloryzują, ale dlatego, że rzeczywistość zrobiła się zbyt złożona. Już nie da się poklasyfikować młodych ludzi według dawnych, jasnych i konkretnych kryteriów: robotnicy, studenci, narkomani, alkoholicy, karierowicze, przykładni ojcowie rodzin... Mało kto jest tak jednoznaczny, ludzi należą do wielu środowisk naraz, bardzo się czasem można pomylić, znając tylko jedną z czyichś twarzy. Nie jest już tak, że są ci przebojowi, zdolni i zdecydowani, co to mają jasny cel i życie zaplanowane na dwadzieścia lat do przodu, i są ci na których się mówi "margines", którzy się stoczyli, i są sami sobie winni. Nadal są elitarne licea, których absolwenci studiują wyłącznie na uczelniach zagranicznych, i są środowiska, gdzie matura jest ostatnią rzeczą na której komukolwiek zależy. Ale są całe światy gdzieś pośrodku: ludzi na pozór przystosowanych, którzy popełniają samobójstwa, bo życie ich przerasta, i ludzi na oko zupełnie zagubionych, którzy świetnie funkcjonują w każdych warunkach.

Normalny chłopak z normalnego domu

A zatem kilka tropów z ankiet Krzysztofa. Różne środowiska, różne zawody, zbliżony wiek, dwudziestokilkulatkowie. Jak żyją, co myślą, jacy są dziś młodzi Ślązacy. - Ale musisz zacząć od, nazwijmy go, Jerzego - decyduje Krzysztof. - Bez Jerzego nic nie zrozumiesz.

"Jerzy" zaprasza mnie "do siebie". Podaje adres, w peryferyjnej dzielnicy Katowic; trochę dziwny; wydawało mi się, że w tym rejonie nie ma domów mieszkalnych. Ale Krzysztof kazał jechać koniecznie.

I oto jest - noclegownia. Prowadzony przez Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej dom dla bezdomnych mężczyzn. I "Jerzy". Wyraźnie tu nie pasuje. Jest magistrem historii, kiedyś miał świetną pracę i rodzinę. A jednak naprawdę tu mieszka; od sześciu lat.

- Byłem normalnym chłopakiem z normalnego domu - mówi. - Studiowałem historię, nawet chciałem belfrować, ale akurat był czas młodego polskiego kapitalizmu, wszyscy zakładali jakieś firmy, załapałem się do jednej z nich. Ożeniłem się z dziewczyną z wydziału, zaczęliśmy się dorabiać, wszystko szło świetnie.

Ktoś ze znajomych się ulitował

- Urodziła się córka, było piękne mieszkanie, samochód, przyjaciele, wczasy w Chorwacji - kontynuuje "Jerzy". - Pojawiła się szansa na kontrakt za granicą, ustaliliśmy że pojadę. Potem wszystko potoczyło się szybko: żona odeszła nagle, zabierając absolutnie wszystko. Wyczyściła mi życie idealnie: konto zlikwidowała, mieszkanie sprzedała, wyjechała, zniknęła bez śladu. Nigdy nie sądziłem, że człowiek może tak po prostu przepaść. Nic ode mnie nie chciała, żadnych alimentów, nic. Długo szukałem jakiegoś śladu, w końcu ktoś ze znajomych się ulitował, opowiedział mi o jakimś facecie z którym uciekła, poradził żebym jej nie szukał. Ale nawet gdybym chciał, to nie miałbym siły. Dziś gdy myślę o tamtym czasie, to uświadamiam sobie, że właściwie nic nie pamiętam. Tkwiłem w jakimś odrętwieniu; nie miałem dokąd pójść, nie miałem żadnej bliskiej rodziny, żadnego innego domu, nic. Najpierw trochę przechowywali mnie znajomi, ale się wkurzali, że nic nie robię, nie potrafię wziąć się w garść, tylko leżę i gapię się w sufit. Więc sobie poszedłem.

Człowiek bez tożsamości

Tak "Jerzy" trafił na katowicki dworzec kolejowy, centralny punkt zborny okolicznych bezdomnych. Z "noclegownią PKP", jak nazywa się dworzec w mieście, nie radzą sobie już kolejne władze Katowic; bezdomni tu śpią, prowadzą własne życie towarzyskie, żebrzą. Czasem organizacje charytatywne przywożą im jedzenie. Czasem zabierają ich do prawdziwych miejskich noclegowni, by mogli się umyć. Jeden z takich wolontariuszy wypatrzył kiedyś "Jerzego" - wtedy jeszcze bardziej nie pasował do tamtej reszty. Umieścili go w noclegowni na dłużej, chcieli pomóc. - I wtedy okazało się, że tacy ludzie jak ja nie istnieją - mówi "Jerzy". - Nie byłem nigdzie zameldowany, a człowiek bez meldunku nie ma żadnych praw. Nie może pójść po zasiłek, do lekarza, a co najważniejsze - do pracy. Miałem podstawowe dokumenty, dowód osobisty i paszport. Ale paszport stracił ważność, a adres z dowodu osobistego już nie istniał. Byłem człowiekiem bez tożsamości, nie było mnie.

"Jerzy" został w noclegowni na stałe, to dało się załatwić. Ale każdy kolejny rok oddala go od normalnego świata. Zresztą, on wcale nie chce do niego wracać. Twierdzi, że nikomu już by nie uwierzył, w nic.

"Jerzy" nie potrafi odnaleźć się w świecie, czemu trudno się dziwić, bo trafił do świata zupełnie nie swojego. Ale nie odnajdują się także ludzie, którzy wcale nie zostali wypchnięci poza nawias aż takim splotem nieszczęśliwych okoliczności.

Nawet upić się w klubie nie można

Taki na przykład Maciek; imię prawdziwe, ale nazwiska nie poda, bo nie chce by się o jego planach dowiedzieli wszyscy wokół. A plany Maciek ma jasne: wyjechać. - Za chlebem? - parska śmiechem na tak postawione pytanie. - Za chlebem to się emigrowało przed wojną. Chleb to ja mam tutaj, nawet z masełkiem. Teraz się emigruje za normalnością. Żeby nie słuchać codziennie, kto kogo znów przekręcił, kto kogo wyrolował, kto i na ile oszukał skarb państwa, a kogo i na ile naciął urząd skarbowy. Żeby zwiać od tych wszystkich Rywinów, afer dokładnie na każdym kroku i na każdy temat. Przecież dziś już nawet nie da się "emigrować wewnętrznie", kontestować, jak w stanie wojennym. Nawet wtedy dało się odciąć od polityki i mieć ją gdzieś, bo z grubsza było wiadomo, co to jest ta "polityka". A teraz ona jest wszędzie, wpieprza się do biznesu, do szpitali, na autostrady, nawet ludziom do łóżka. Co, za ostry jestem? To mi pokaż granicę, za którą się mogę wycofać, żeby się odciąć od polityki. Nawet upić się w klubie nie można, bo zaraz wszyscy zaczynają o Kaczyńskim i Lepperze. Owszem, mam pracę, i nawet nieźle zarabiam, co podobno w dzisiejszych realiach już robi ze mnie "człowieka sukcesu" i nie powinienem mieć żadnych pretensji. Ale ja się tu duszę, w tej atmosferze. Oduczyłem się czytać gazety, bo teraz nawet te porządne codziennie opisują nowe afery. Gdybym nie miał pracy i miał nóż na gardle, to już by mnie tu nie było. Ale coś do stracenia jednak mam, jakiś poziom życia tu osiągnąłem, więc do byle jakiej zachodniej knajpy nie wyjadę. Muszę sobie nagrać pracę na poziomie; ale wtedy to się spakuję w pół minuty. I zrobię to, słowo honoru. Ale na razie zero gwałtownych ruchów; w firmie mam szkolenia, inwestują we mnie. Gdyby się rozeszło, że chcę prysnąć, wywalą mnie na pewno.

Trzymają się katedr aż do emerytury

Agnieszka z Jackiem też chcą wyjechać, i też najlepiej natychmiast. Ale na argumenty Maćka reagują śmiechem. Pięknoduch. To są rozterki człowieka sytego. Gdyby nie miał co do garnka włożyć, to by miał inne problemy niż popularność Leppera. Tak uważa Jacek. Który na razie też ma pracę, jeszcze. Ale hurtownia, w której pracuje łączy się z inną, połowę załogi zwolnią. Nie wiadomo jeszcze kogo, ale Jacek ma złe przeczucia. A Agnieszka nie ma pracy; nigdy nie miała, chociaż to ona w tym małżeństwie jest magistrem. Dwa lata temu skończyła polonistykę, myślała, że łatwo dostanie się do szkoły. - Bardzo się pomyliłam. Stare belferki trzymają się katedr aż do emerytury. Na mnie dyrektorzy patrzą krzywo, bo boją się, że zajdę w ciążę. A co filolog polski może wykombinować na własną rękę? Nawet korepetycji nie może dawać, bo na co komu korki z polskiego?

Co się stało z naszą klasą

Agnieszka jest sfrustrowana, bo na studiach była z tych najlepszych; świetna praca magisterska, propozycja pozostania na uczelni i pisania doktoratu. Ale ona naprawdę chciała do szkoły; czuła powołanie do nauczania. Mieszkają z Jackiem w Katowicach, ale zgodziłaby się na dojazdy do jakiejś mniejszej miejscowości. Tyle że nigdzie nie przyjmują nauczycieli. A jak już gdzieś zwalnia się etat, to zawsze ktoś z grona pedagogicznego ma do polecenia znajomą polonistkę. I tu, ewentualnie, Agnieszka jest skłonna zgodzić się z Maćkiem: to też jest jakaś forma "polityki", która "się wpieprza" w życie zwykłych ludzi.

- Jest taka piosenka Jacka Kaczmarskiego "Co się stało z naszą klasą" - mówi Jacek. - "Kaśka z Piotrkiem są w Kanadzie, bo tam mają perspektywy, Maciek w Stanach sobie radzi, Paweł do Paryża przywykł, Gośka z Przemkiem ledwie przędą, w maju będzie trzeci bachor, próżno skarżą się urzędom, że też chcieliby na Zachód...". Dalej jest jeszcze o Magdzie, co w Madrycie wychodzi za Hiszpana, itd., itp. Tylko że Kaczmarski to napisał w latach 80., po stanie wojennym. Myśmy wtedy mieli po kilka lat. I co? Nic się nie zmieniło. Kupa naszych znajomych albo już jest gdzieś na Zachodzie, albo kombinuje, jak wyjechać. No, może zmieni się tyle, że gdy już będziemy w Unii, to nie będą tam już tak całkiem na czarno. Ale to, że tu nie ma perspektyw - to jest dokładnie jak te 20 lat temu. Przecież my sobie nawet nie możemy urodzić dziecka. Z mojej jednej pensji? Którą zresztą pewnie i tak stracę?

Układy - tylko i wyłącznie

Gdy trafiam do Ewy, zaczynam podejrzewać, że Krzysztof podał mi namiary "ciekawych młodych ludzi" według jednego klucza: "wyjechać". Bo oto znowu: marzenie o Zachodzie. Chociaż z zupełnie innego powodu. Ewa ma kompletnie inny pomysł na życie. Rodzina? Może kiedyś. Dobra pensja? O nie, byle nie stała praca od-do, byle nie jakiś szef. Ewa maluje. A także rysuje piórkiem, robi litografie, fotografuje. Podobno nieźle. Ma dyplom ASP, równie dobry jak Agnieszka z uniwersytetu. I równie silnie jak Agnieszka jest sfrustrowana. - Dałam się nabrać na bajeczkę, że talent i praca wystarczą, żeby się przebić - mówi Ewa. - Przez cztery lata na Akademii nie wychodziłam z pracowni, uczyłam się jak głupia. Dopiero na ostatnim roku otworzyły mi się oczy; zobaczyłam kto robi wystawy, czyje prace typuje się do różnych konkursów czy przeglądów. Układy i znajomości, znajomości i układy, tylko i wyłącznie. Jak wszędzie, a nawet gorzej niż wszędzie - bo w sztuce. Zawsze mi się wydawało, że sztuka jest obiektywna - obraz jest artystycznie dobry, albo nie jest dobry. Proste. Tymczasem to jest kryterium drugorzędne, o ile nie trzeciorzędne. Ja się za późno zorientowałam, że trzeba podwiesić się pod "mecenasa". Różne rzeczy można pod tym rozumieć, ale zawsze trzeba mieć kogoś, kto cię będzie popierać i przepychać. Ja kiedyś myślałam, że mi wystarczy talent - i teraz jestem artystką bezrobotną.

Takie polskie piekiełko

Portfolio Ewy robi wrażenie; kilka wystaw w dobrych miejscach (jednak), trochę niezłych recenzji. Ale to za mało na pozostanie w zawodzie artystycznym, nie mówiąc już o prawdziwej karierze. Dlatego Ewa marzy o Zachodzie. Gdzie nieważne jest, czyim protegowanym jest artysta z Polski, tylko jakie obrazy ma do pokazania. Gdy kogoś zachwyci - będzie mieć wystawę. Bez przynależności do Związku Artystów Plastyków, członków wprowadzających, składek, i środowiskowych sympatii. - Gdy się przebijesz na Zachodzie, sami będą cię prosić, żebyś raczyła się wystawić w kraju. To jest właśnie takie polskie piekiełko: snobuje się na coś, co zauważyła zagranica. Gdy dostaje identycznie to samo, ale bez metki "via Paryż" czy "via Londyn", nie masz szans. Dlatego ja spróbuję zdobyć tę metkę. Ale jeśli mi się uda, na pewno nie przywiozę jej do Polski z powrotem.

Z Polakami będzie coraz gorzej

A jednak nie tylko "syndrom wyjazdowy" charakteryzuje dziś młodych Polaków. Darek nie wyjechałby za żadne skarby świata. A raczej "pan Dariusz"; bo choć od swoich klientów jest ledwie o kilka lat starszy, uważa że dzieli go od nich prawdziwa przepaść - dojrzałości życiowej, zaradności, samorealizacji. Tak właśnie mówi - "klienci" - bo tak nakazuje polityczna poprawność; ale tak naprawdę to pacjenci. Pan Dariusz jest bowiem psychologiem. - Z wykształcenia. Ale z wykonywanego zawodu psychoterapeutą, a to nie to samo - zastrzega. - Zrobiłem wszystkie możliwe kursy zawodowe i uprawnienia, żeby prowadzić profesjonalną psychoterapię. Pierwszy lepszy psycholog nie ma kwalifikacji na dzisiejsze czasy. Ale gdy się takie kwalifikacje zdobędzie, to dzisiejsza Polska stwarza możliwości wręcz nieograniczone. Ja tu mam taki rynek, że w życiu bym się stąd nie ruszył. Ludzie polskiej rzeczywistości nie wytrzymują; dostają świra, i jestem naprawdę spokojny o swoją pracę, jeszcze na wiele lat. Z Polakami będzie coraz gorzej. I nie tylko ja to czuję, to widać po naborze na studia psychologiczne. Gdy ja zdawałem na uczelnię, psychologia była takim wydumanym kierunkiem dla egzaltowanych panienek, które nie miały innego pomysłu na życie. A dziś - 14 osób na jedno miejsce, pięć razy więcej niż na prawo. Ludzie świetnie czują, na co będzie koniunktura.

20-latkowie zarabiają milionowe fortuny

Doktora Dariusza obowiązuje oczywiście tajemnica lekarska, ale może ogólnie scharakteryzować swoich podopiecznych. Dzieli ich na dwie grupy: pacjentów, którzy naprawdę wymagają leczenia, oraz klientów, którym póki co wystarczy terapeutyczna rozmowa, lecz są już na prostej drodze do tej pierwszej kategorii. Ale jedni i drudzy to ta sama kategoria młodych ludzi: nieźle sytuowanych, z dobrym wykształceniem, pozornie zadowolonych z życia. - Nie należę do psychoterapeutów tanich, dzięki czemu nie muszę zajmować się pocieszaniem zakochanych nastolatek ani nawiedzonych zazdrosnych żon - mówi bez ogródek pan Dariusz. - Ale czasem, przyznaję, wolałbym takie sprawy. Bo to są przynajmniej normalne, ludzie uczucia. A do mnie trafiają głównie młode wilki biznesu, które mają tylko jedno, wspólne uczucie: chorobliwą ambicję. Być najlepszym, za wszelką cenę. Jedna grupa, na szczęście wciąż jeszcze większa, to ta, która się zorientowała w porę. Chcą utrzymać swój sukces zawodowy, ale jednocześnie nie dać się wpuścić w schemat Doliny Krzemowej albo Wall Street, gdzie 20-latkowie zarabiają milionowe fortuny, a jedynym przyjacielem jest psychiatra. Szukają kogoś, kto im pomoże zachować jakieś proporcje w życiu, i ja im pomagam. Oni zwykle są jeszcze do uratowania. Ale ta druga grupa już do końca życia będzie funkcjonowała na prozacu i tym podobnych podpórkach psychicznych. Porujnowali sobie życie osobiste i rodzinne dla kariery, a teraz ten nieopierzony jeszcze polski kapitalizm ich wypluwa. Nigdy w życiu nie pogodzą się, że nie są najlepsi. Choćby byli dobrzy, świetni, będą nieszczęśliwi. Bo oni muszą być "naj". Ciągle gdzieś czytam lub słyszę, że u nas nie ma klasycznego zachodniego wyścigu szczurów, że nasz rynek pracy jest bardziej humanitarny niż na Zachodzie. To nieprawda; ja mam takich "padłych szczurów" pełny gabinet, przez sześć dni w tygodniu na okrągło. I bardzo by się zdziwili znajomi niektórych z nich; bo to przecież taki człowiek sukcesu...

Władzę ma bramkarz

W Polsce dobrze jest też Bananowi. Będzie szczery i opowie o różnych rzeczach, ale żeby było pod tą ksywką; bo Banan to jego druga skóra, która mu przynosi szczęście. A gdyby szczęście go opuściło, to mógłby go spotkać los kolesi, z których Banan żyje. A Banan nigdy nie chciałby być taki, jak ci kolesie. Bo oni tylko na zewnątrz są tacy git-goście. W środku kupa nieszczęścia; Banan wie, bo widział jak taki klient wygląda, gdy mu postawić szlaban.

Banan jest bramkarzem w klubie. A raczej w clubie. Bo clubing to dziś osobny świat, tylko dla wtajemniczonych. Specjalny strój, specjalny język. Nie każdego wpuszczają; tu władzę ma bramkarz, czyli Banan. Od Banana zależy szczęście gościa. Bo gość nie wpuszczony do klubu to zero, nikt. Wypada poza nawias. - Ja nie jestem nawiedzony, odróżniam robotę od własnego pomysłu na życie - śmieje się Banan. - W pracy jestem strasznie poważny, udaję, że club to naprawdę takie elitarne miejsce, gdzie się wpuszcza tylko "swoich". Ale tak naprawdę to śmieszą mnie ci wszyscy bywalcy klubów, którzy dali sobie wmówić, że stanowią specjalną kastę, do której przeciętny członek społeczeństwa nie ma dostępu. I faktycznie nie ma, tylko że przeciętny członek społeczeństwa clubing ma w d... Ci ludzie, którzy clubingują, to są cholernie niedowartościowane jednostki. Nie wychodzi im w pracy albo w życiu osobistym, więc szukają jakiejś rekompensaty, swojego terytorium, z którego będą mogli wyrzucać innych, głównie takich, których tak naprawdę się boją albo wstydzą. Clubing daje poczucie bycia w grupie, jakiejś solidarności. To jest złuda, ale oni o tym nie wiedzą. A my, którzy z tego biznesu żyjemy, jesteśmy ostatnimi osobami, które ich wyprowadzą z błędu. Ale wiesz, co mnie dziwi? Że tych ludzi co się tu pchają, jest coraz więcej. Na początku myślałem, że clubing to moda, która ludziom szybko przejdzie. Ale to wygląda na jakąś masową chorobę; ludzie tutaj odreagowują swoje frustracje w innych dziedzinach. Ale żeby aż tylu było sfrustrowanych? Nigdy bym nie pomyślał...

Jakiś koszmarny kierat

Na koniec historia z happy endem; historia Ryśka. Rysiek uważa, że odkrył miejsce w które możne uciec, nie uciekając przy tym z Polski. To miejsce znalazł w beskidzkim schronisku, w głębi gór, z dala od popularnych gwarnych szlaków. Tu docierają tylko ci prawdziwi turyści, tacy, z którymi spotkania zawsze są ważne. A cóż może być ważniejszego od szczerych nocnych rozmów przy świecach na oszklonej werandzie, gdy przez okno widać tylko las i gwiazdy?

Na nizinach Ryśkowi jakoś się nie układało; na studia się nie dostał, zdobył więc uczciwy zawód, mechanika samochodowego, i jakoś zaczęło się toczyć. Praca, dom, telewizor, czasem jakaś randka. Nagle zorientował się, że żyje w ten sposób już trzy lata.

- Wpadłem w jakiś koszmarny kierat, w taką rutynę codzienności, która mnie kompletnie przytłoczyła - wspomina Rysiek. - Rano nie chciało mi się wstać z łóżka, bo właściwie po co? Wiedziałem, że nic ciekawego mnie nie czeka. Uświadomiłem sobie, że moje życie nie ma żadnego sensu ani celu. Nie ożeniłem się, bo nie trafiłem na odpowiednią dziewczynę. Nic mnie właściwie nie interesowało, nawet pić piwa z kumplami mi się nie chciało. W końcu przestali mnie zapraszać, byłem coraz większym odludkiem. Którego dnia pomyślałem, że właściwie nie ma sensu tego ciągnąć. Że gdyby tak po prostu zasnąć i się nie obudzić... Nawet mnie ta myśl nie przestraszyła. Dopiero dziś widzę, jaki byłem nieprzystosowany do życia. Nawet pożegnać się z nim nie byłoby mi ciężko.

Jedną noc pod gwiazdami

Kompletny przypadek sprawił, że pierwszy raz wylądował w górach. Ktoś mu zaproponował fuchę - naprawę terenowego auta. Auto było własnością szefa schroniska. Naprawił, szef uznał go za złotą rączkę, i zaproponował parę napraw w schronisku, praca na weekend. Rysiek pojechał - i doznał olśnienia. Tu było zupełnie inne życie; prawdziwe życie. Ludzie, jakich dotąd nie znał, rozmowy, jakich nigdy nie prowadził. Został; szef szybko znalazł etat.

- Gdy ktoś myśli, że życie nie ma sensu, niech przyjedzie w góry i spędzi jedną noc na dworze pod gwiazdami. Wtedy wszystko ustawi mu się na właściwych orbitach - radzi Rysiek.

Ewa Dreń

MWMedia
Dowiedz się więcej na temat: szczęście | portret | kłamstwa | banany
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy