Tapczanem w samochód, czyli co może spaść na twoje auto

Ludzka głupota nie zna granic... /123RF/PICSEL
Reklama

Bezrefleksyjne podejście do zabawy nie dotyczy wyłącznie młodzieży. Lecz to właśnie młodzi ludzie rzadziej zastanawiają się nad tym, jakie konsekwencje dla kierującego pojazdem niesie zderzenie z ciśniętym w jego stronę przedmiotem. Traktują obrzucenie pędzącego pojazdu ziemią, kamieniem czy śnieżką jako frajdę. Dla nich to świetna zabawa, dla ludzi, którzy stali się celem ataku, to prawdziwa rosyjska ruletka, mogąca się skończyć groźnym wypadkiem.

W drugiej połowie lat 80. w ówczesnej "Gazecie Robotniczej" ukazującej się na terenie Dolnego Śląska zamieszczono wstrząsającą notatkę. Kierowca jadący wraz z żoną autostradą A4 na terenie byłego woj. legnickiego padli ofiarą wybryku znudzonego nastolatka mieszkającego w jednej z okolicznych miejscowości. Chłopak z mostu wiaduktu cisnął płytą chodnikową w przejeżdżający samochód. Płyta przebiła maskę, stłukła szybę i zabiła na miejscu żonę kierowcy.

Reklama

Czy było to celowe morderstwo? Nie, zwykły chuligański wybryk, który zakończył się tragedią. W PRL-u gazety jedynie z obowiązku odnotowywały takie incydenty, w myśl zasady, że w nowoczesnym, socjalistycznym państwie podobne rzeczy się nie zdarzają. Niestety zdarzały się i zdarzać będą. Bezmyślność, brak wyobraźni i nuda to wciąż sprawcy śmierci przypadkowych ludzi. Głośne wydarzenie z Tarnowa sprzed kilku lat jest tego najlepszym przykładem. 

Wiadukt śmierci

Wieczorem 21 lutego 2013 roku 47-letni Grzegorz S., mieszkający w Lublinie właściciel firmy przewozowej, jechał swoją ciężarówką marki Man z Krakowa w kierunku Tarnowa. Zbliżając się do tarnowskiego odcinka autostrady A4, zdążył jeszcze wykonać telefon do rodziny. Wtem coś spadło na samochód, przebiło szybę i uderzyło prosto w mężczyznę.

Przedsiębiorca stracił panowanie nad kierownicą. Ciężarówka zjechała na skraj jezdni, po czym wpadła na bariery energochłonne, na których zatrzymała się po kilkudziesięciu metrach. Grzegorz S., znajdując się w głębokim szoku, o własnych siłach zdołał jeszcze wyjść z kabiny, lecz po chwili stracił przytomność. Usiłowali mu pomóc kierowcy innych samochodów, a po przyjeździe karetki akcję reanimacyjną podjęli zawodowi ratownicy. Na próżno.

Bezpośrednią przyczyną śmierci mężczyzny okazały się wielonarządowe obrażenia klatki piersiowej i brzucha. Pocisk, który wpadł przez przednią szybę, nieomal zmiażdżył go, łamiąc mu wszystkie żebra oraz rozrywając m.in. płuca, jak wykazała sekcja zwłok.

Z pierwszych policyjnych ustaleń okoliczności tragedii wynikało, że tuż po 19, dokładnie w momencie, gdy ciężarówka wjeżdżała pod wiadukt w okolicy miejscowości Biadoliny Radłowskie, na kabinę spadła bryła zamarzniętego śniegu przemieszanego z lodem. Przebiła szybę i uderzyła w kierowcę. Cała szoferka pojazdu była zasypana kawałkami lodu.

- W sumie mogły one ważyć nawet 10 kilogramów. Ciężar śnieżnej bryły w połączeniu z prędkością jadącego samochodu przełożyły się na wielką siłę uderzenia lodu w kierowcę - mówiła mediom prokurator Elżbieta Potoczek-Bara.

W rzeczywistości śniegu było o wiele więcej. Funkcjonariusze policji zebrali go do kilku worków. Chcieli w ten sposób sprawdzić wagę pocisku. Zważyli całość w supermarkecie. Wyszło im niemal 16 kg!

Stało się oczywiste, że nie mógł to być przypadek. Na wiadukcie nie zaobserwowano nawisów lodowych, które, obrywając się, mogły doprowadzić do tragedii. Z zeznań świadków wynikało, że najprawdopodobniej za zdarzenie odpowiada kilku nastolatków. Natychmiast zarządzono poszukiwanie chłopców, sprowadzono w tym celu psa tropiącego.

Zwierzę zaprowadziło funkcjonariuszy do budynku, w którym mieszkał jeden ze sprawców. Niedługo potem zatrzymano dwóch pozostałych. Za wstrząsającym wypadkiem stało trzech młodych mieszkańców powiatu brzeskiego: liczący sobie po 16 lat Artur M. i Bartłomiej H. oraz ich o rok starszy kolega, Grzegorz S. 16-latkowie już wcześniej dali się poznać organom ścigania, ponadto jeden z nich przebywał na przepustce z ośrodka wychowawczego.

- Zatrzymani nie zaprzeczają, że byli na wiadukcie - cytowały media prokurator Elżbietę Potoczek-Barę. - W wyjaśnieniach każdy przedstawił jednak własną wersję wydarzeń. W ocenie prokuratora działali z zamiarem ewentualnym pozbawienia życia osób znajdujących się w samochodzie.

Młodzi ludzie usłyszeli zarzut zabójstwa, za co grozi kara od 8 do 25 lat więzienia. Zastosowano wobec nich areszt tymczasowy.  

Ostrzał jak na wojnie

Na cmentarzu przy ul. Lipowej w Lublinie 26 lutego 2013 roku odbył się pogrzeb kierowcy. Zostawił żonę i dwójkę dorosłych dzieci. Tymczasem dziennikarze "Gazety Wyborczej" skrupulatnie ustalili, że policja już wcześniej posiadała informację o obrzucaniu śniegiem i lodem samochodów z wiaduktu w Biadolinach. Zgodnie z tymi ustaleniami, bombardowanie śnieżkami na odcinku autostrady A4 między Brzeskiem a Tarnowem zaczęło się jeszcze przed świętami w 2012 roku. Katalog incydentów wygląda przerażająco:

22 grudnia - Radosław R. na wysokości wiaduktu zwolnił, widząc rozsypany na jezdni śnieg. W tym momencie w jego samochód trafiła zbita śnieżna bryła. Uderzyła w maskę, odbiła się od niej, potem od szyby. Skończyło się na szkodach, których naprawienie kosztowało 2 tys. zł.

23 grudnia - kobieta kierująca Volkswagenem Vento, przejeżdżając na wysokości Biadolin, usłyszała w pewnej chwili huk nad głową, wywołany upadkiem na dach pojazdu kamienia bądź lodu.

23 grudnia - Nagle usłyszałem uderzenie w przód samochodu, a przez maskę przeleciały mi odłamki zamarzniętych brył śniegu i lodu - zrelacjonował policjantom właściciel samochodu Seat Leon, który oberwał w okolicach wiaduktu. W efekcie upadku śnieżnej kuli w samochodzie uszkodzony został przedni zderzak. 

24 grudnia - kawał lodu z pełnym impetem ugodził w auto małżeństwa wracającego do Tarnowa z kolacji wigilijnej u rodziców. Jak opowiadał policjantom kierowca, ułamki sekundy dzieliły ich od tragedii. Tyle bowiem zabrakło, by pocisk wpadł przez szybę od strony pasażera, najprawdopodobniej zabijając jego żonę. O sile uderzenia świadczył fakt, że klapa maski auta przestała się domykać.

1 stycznia 2013 - wracający z żoną z sylwestra w Krakowie mężczyzna w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że eksplodował mu silnik. Okazało się jednak, że był to worek po cemencie wypełniony kamieniami! Pociski przebiły przednią szybę i wyleciały boczną, rozbijając ją w drobny mak, a jego samego raniąc w szczękę.

17 lutego - chwilę po tym, gdy na wysokości Biadolin coś uderzyło w przednią szybę Hondy Civic, kierowca zauważył na wiadukcie dwóch nastolatków.

20 lutego - na dzień przed tragedią - pechowym odcinkiem przejeżdżał kierowca mercedesa. Na wiadukcie ujrzał trzech nastolatków. W ostatniej chwili zauważył, że coś na niego zrzucili. Na szczęście chybili i wielka bryła lodu roztrzaskała się za autem. Mężczyzna zapamiętał, że nie uciekli, lecz patrzyli, gdzie spadnie rzucony przez nich pocisk. Nie mając przy sobie telefonu, nie zadzwonił na policję. Uczynił to dopiero dzień później i wówczas dowiedział się o śmierci Grzegorza S.

Co zrobili stróże prawa?

Dziennikarze "Gazety Wyborczej" dotarli do akt sprawy, gdzie jasno stoi, że od grudnia 2012 policja otrzymywała sygnały o obrzucaniu śniegiem i lodem samochodów na autostradzie. Na komendę dzwonili poszkodowani kierowcy, niektórzy od razu po incydencie, w kilku przypadkach była wprost mowa o wiadukcie. Działania policji ograniczały się do przyjazdu patrolu, oględzinach uszkodzonego pojazdu i spisaniu notatki. W zaledwie jednym przypadku sporządzono wniosek o wykroczenie, które zresztą umorzono z powodu niewykrycia sprawcy.

Po śmierci Grzegorza S. policja wróciła do otrzymanych wcześniej zgłoszeń. Nie tylko odsłuchano nagrane rozmowy telefoniczne z poszkodowanymi, ale i zaapelowano w mediach, by zgłaszali się na komendy. Szybko jednak okazało się, że zatrzymani nastolatkowie nie odpowiadali za te wybryki. Jak wyjaśniała rzeczniczka tarnowskiej policji, Olga Lesińska-Żabińska, odnotowane cztery przypadki uszkodzeń samochodów nie miały ze sobą nic wspólnego:

- Nie łączyła ich funkcja czasu, miejsca i tożsamych okoliczności - zapewniała na łamach "Gazety Wyborczej". Zdaniem policji, w kilku przypadkach nastąpiły nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, a winny uszkodzeń był lód, który obrywał się z wiaduktów. Jednak próba obarczenia odpowiedzialnością Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad nie powiodła się, bo okazało się, że nikt nie poinformował operatora autostrady o wystąpieniu zjawiska oblodzenia konstrukcji i odłupywaniu się lodu spadającego na przejeżdżające poniżej auta.

Dziennikarze "GW" zadali więc pytanie, czy policja nie zbagatelizowała problemu. Jak się okazało, ani funkcjonariusze, ani prokuratura nie stwierdzili, by w działaniach stróżów prawa wystąpiły jakiekolwiek nieprawidłowości. 

Zabawa w wypadek

Pod koniec lutego 2015 roku przed Sądem Okręgowym w Tarnowie ruszył trzeci już proces w sprawie śmierci Grzegorza S. Oskarżeni odpowiadali z wolnej stopy. Areszt opuścili pod koniec marca 2014 roku i od tamtego czasu przebywali pod dozorem policyjnym.

Na pierwszej rozprawie zapadły dość łagodne wyroki. Sąd rejonowy, argumentując, że cała trójka z pewnością nie zdawała sobie sprawy z tragicznych skutków "zabawy" ze śniegiem i lodem, skazał ich w 2013 roku na 4, 5 i 6 lat więzienia. Jednak zdaniem sądu okręgowego, sprawcy musieli przewidywać, iż zrzucając z wysokości taki ciężar, mogą zabić człowieka. Stąd wyrok 8 lat pozbawienia wolności. Jednakże w opinii sądu apelacyjnego zamiar ten nie został udowodniony w sposób wystarczający i w rezultacie ruszył ponowny proces.

Oskarżonym nie pomogło ciągłe zmienianie zeznań. Bartłomiej H. oświadczył jeszcze przed wydaniem wyroku, że nie było go na wiadukcie. Potwierdził to Grzegorz Ś. Jednak sąd nie uwierzył w te deklaracje, argumentując, że jest to już ósma z kolei wersja wzajemnie wykluczających się zdarzeń. Oparł się na twardych dowodach, m.in. śladach butów na moście, wyraźnie wskazujących na obecność trzech osób.

21 października 2015 roku Sąd Apelacyjny w Krakowie uznał, że trzej młodzi ludzie, którzy zrzucili na kierowcę bryłę lodu o wadze 29 kilogramów, dopuścili się zabójstwa.

Na mocy wyroku Grzegorz S. ma spędzić za kratkami 8 lat, natomiast jego dwaj młodsi koledzy: Artur M. i Bartłomiej H. po 7 lat. Pierwszy z oskarżonych miał 17 lat w chwili zdarzenia, dwaj pozostali po 16 lat. Każdy ma też do zapłaty po 150 tys. zł rodzinie zabitego kierowcy. Sędzia Polański nie miał wątpliwości, że oskarżeni, rzucając z wiaduktu bryłę lodu, godzili się na śmierć kierowcy. Jednemu z nich, gdy rzucali kawał lodu, wyrwało się triumfalne: Masz, k...wa, ch... nieszczęście, że jedziesz.

Bo się nudzą

Sprawa z Biadolin nie jest odosobnionym przypadkiem. W całej Polsce dzieciaki igrają z życiem kierowców, nie zastanawiając się nad tym, co robią.

W połowie listopada 2010 roku we Wrocławiu grad kamieni posypał się na samochody z rąk dwóch nudzących się 14-latków. Z wiaduktu przy al. Karkonoskiej obrzucali przejeżdżające poniżej pojazdy. Kilku kierowcom udało się przemknąć bez żadnych konsekwencji, tyle szczęścia nie miał jednak 30-letni mieszkaniec Lubina. Gdy wjeżdżał pod wiadukt, usłyszał głośne uderzenie w dach swojego Fiata Bravo. Zatrzymał się, wysiadł z auta i zobaczył uszkodzenia, po czym natychmiast zawiadomił policję.

Chłopcy uciekli, jednak szybko wpadli w ręce stróżów prawa. Nastoletni bezmózgowcy za swój czyn trafili przed oblicze sądu rodzinnego. Do kary z pewnością doliczono im koszt naprawy auta, wynoszący 600 zł.

Niemal identyczna sytuacja miała miejsce w Poznaniu na początku kwietnia 2009 roku. Pewnego popołudnia kilku 13-latków, z braku lepszego pomysłu na spędzenie wolnego czasu, postanowiło pójść na wiadukt kolejowy, biegnący nad ul. Hetmańską. Gdy dotarli na miejsce, jeden z nich wymyślił, żeby w przejeżdżające pod konstrukcją pojazdy rzucać kamieniami. Cisnął jednym w seata kierowanego przez mieszkańca pobliskiego Swarzędza. Gdy na szybie auta wykwitła pajęczyna pęknięć, miał głośno zakomunikować to kompanom.

Miny im jednak zrzedły na widok mężczyzny, który chwilę po zdarzeniu wspiął się po skarpie, a widząc nastolatków, chwycił za telefon. Był to kierowca uszkodzonego wozu. Policja szybko złapała "dowcipnisiów". Cała grupa trafiła na komisariat, gdzie podczas przesłuchania ustalono, kto konkretnie odpowiada za uszkodzenie samochodu, wycenione na 1200 zł.

Pewnego majowego wieczoru w 2013 roku 29-letnia kobieta jechała autostradą A1 od strony Mszany. Dojeżdżając do wiaduktu w Skrzyszowie, zobaczyła na nim kilku chłopców. Jeden z nich posłał w jej kierunku puszkę po coca-coli. Przerażona kobieta natychmiast zmieniła pas ruchu, jednocześnie gwałtownie hamując. Z samochodu wybiegł towarzyszący jej 34-letni mąż, który nie czekając na przyjazd policji, wbiegł na wiadukt i samodzielnie ujął usiłującego uciec 14-letniego chuligana. Po przewiezieniu na komendę nastolatek przeprosił małżeństwo za swoje zachowanie.

Miejsce zdarzenia: wiadukt nad ruchliwą al. Jana Pawła II w Gdańsku. Czas: wieczór sylwestrowy 2014 roku. Sprawcy: kilku chłopców, rzekomo pochodzących z dobrych domów. Choć cała Polska znała już tragiczną historię spod Tarnowa, niemal jej powtórkę zafundowała kilku kierowcom grupa młodych gdańszczan. Rzucali zmarzniętym śniegiem w przejeżdżające pod wiaduktem auta. Na jeden z samochodów spadła lodowa bryła zrzucona przez 15-latka. Rozbiła się o przednią szybę pojazdu, w którym podróżowało pięć osób. Pomimo roztrzaskania szyby nikt nie odniósł obrażeń. Kierowca sam zatrzymał sprawcę i przekazał go w ręce policji.

Jak tłumaczyli się nastolatkowie? Dla nich była to zabawa, nie myśleli o konsekwencjach. Na początku sami obrzucali się śnieżkami, potem wpadli na "genialny" pomysł, by ciskać bryłami w przejeżdżające pojazdy. Okazało się, że z wiaduktu zrzucili aż 10 lodowych pocisków! Tylko raz udało im się trafić w samochód.

Chłopakami zajął się sąd rodzinny. Za to, że narazili na niebezpieczeństwo osoby podróżujące w pojeździe, stwarzając tym samym niebezpieczeństwo sprowadzenia katastrofy w ruchu lądowym, groziłoby im - gdyby byli pełnoletni - nawet do 8 lat pozbawienia wolności. 

Kamieniem i czym się da

Nie wyjaśniono motywu, dla którego grupa młodych ludzi w maju 2007 roku, w środku dnia, z mostu Chrobrego w Poznaniu zrzuciła wypełniony ziemią worek na pokład turystycznego statku kursującego po Warcie. Ważący blisko 5 kg pocisk roztrzaskał się na nieosłoniętym niczym górnym pokładzie, tuż obok cieszących się rejsem ok. 20 pasażerów i wózka, w którym spało niemowlę. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Młodzi ludzie dali nogi za pas, a na łamach miejscowych mediów kapitan statku zapowiadał zgłoszenie sprawy policji.

Nie odnaleziono również "żartownisiów", którzy pewnej nocy pod koniec lipca 2011 roku w Bytomiu zrzucili z wiaduktu nad al. Jana Pawła II mebel. 28-letnia kobieta jechała późną porą Volkswagenem Passatem. Gdy mijała most nad ul. Chorzowską, ujrzała lecący na nią z góry ogromny przedmiot. Nie zdążyła w porę zahamować i rozpędzone auto uderzyło w - jak się po chwili okazało - zdezelowany tapczan. Przód pojazdu uległ uszkodzeniu, kierująca nie odniosła żadnych obrażeń. Natychmiast powiadomiła policję, ale nie ustalono sprawców zdarzenia. Czy mieli świadomość, że za samo narażenie na niebezpieczeństwo innej osoby groziły im 3 lata za kratami?

1 września 2012 roku nieoczekiwana przeszkoda na drodze, zrzucona wcześniej z dużej wysokości, wystąpiła też na obwodnicy Mińska Mazowieckiego. Nocą oficer dyżurny tamtejszej komendy otrzymał sygnał, że na drodze w pobliżu Starej Niedziałki kilka samochodów wjechało w leżące na jezdni pozostałości betonowej płyty. W efekcie aż trzy auta uszkodziły układy jezdne oraz zawieszenia kół. Szczęście w nieszczęściu, że skończyło się tylko na tym.

Skąd betonowa płyta roztrzaskana na obwodnicy? Ktoś musiał ją zrzucić z pobliskiego wiaduktu w Starej Niedziałce. Poszukiwania policji szybko przyniosły konkretny efekt: zatrzymano 15-letniego sprawcę, mieszkańca jednej z okolicznych miejscowości. Wzięty na przesłuchanie szybko przyznał się do bezmyślnego czynu.

- Traktował to jako zabawę z okazji rozpoczęcia nowego roku szkolnego. Po zbadaniu alkomatem okazało się, że nastolatek ma 0,25 promila alkoholu w organizmie. Młody człowiek wyjaśnił, że z domowej lodówki wziął piwo i po jego wypiciu zrzucił betonową płytę - mówił dziennikarzom Daniel Niezdropa, oficer prasowy policji w Mińsku Mazowieckim, dodając, że sprawcą wkrótce zajmie się sąd rodzinny. 

Stary, a głupi

Trudno jednak wyjaśnić szczeniacki wybryk w wykonaniu dorosłego mężczyzny. Tak właśnie było w przypadku osobnika zatrzymanego w maju 2015 roku przez elbląską policję, który z wiaduktu nad drogą S7 na wysokości miejscowości Marzewo (gm. Pasłęk) rzucił kamieniami w jadącą poniżej ciężarówkę.

Kierowca natychmiast powiadomił policję. Funkcjonariusze patrolu zatrzymali maszerującego poboczem drogi mężczyznę. Okazało się, że to 42-letni Robert G. z Warszawy, osoba bezdomna. Wędrował na piechotę przez Polskę, kierując się nad morze. Od razu przyznał się do winy, nie potrafił jednak wytłumaczyć swojego postępowania. Straty, jakie wyrządził, wyceniono na 1500 zł. Usłyszał zarzut zniszczenia mienia oraz narażenia życia i zdrowia kierowcy.

Wiele wskazuje na to, że jego wędrówka dobiegła końca, a najbliższe 5 lat może spędzić w odosobnionym miejscu.

Czasem winny jest alkohol. Tak było w przypadku 30-letniego mieszkańca Brwinowa, który zrzucił kawał zbrylonej ziemi na samochód strażacki. Do zdarzenia doszło w pierwszej połowie maja 2014 roku. W sobotni wieczór brwinowscy strażacy wyjeżdżali do pożaru. Dochodziła 20.50, gdy z wiaduktu, pod którym właśnie przejeżdżali, na ich auto spadła bryła ziemi. Impet pocisku rozbił szybę, jednak kierowcy ani innym osobom w kabinie nic się nie stało. 

2-tygodniowe śledztwo prowadzone w miejscowej komendzie doprowadziło do zatrzymania sprawcy. 30-latek niemal od razu przyznał się do winy, dodał też, iż tamtego dnia znajdował się pod wpływem alkoholu. Widać odczuwał wyrzuty sumienia, skoro wyraził gotowość dobrowolnego poddania się karze. Zgodził się na zaproponowane przez prokuraturę warunki: 6 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata oraz 4 tys. zł tytułem naprawienia szkody i pokrycia kosztów sądowych. 

Na durnych nie ma siły

Kierowcy znają czyhające na nich z góry niebezpieczeństwo. Tak jak Borys, warszawski taksówkarz z 20-letnim stażem.

- Jeszcze nie przytrafiło mi się, by ktoś rzucił w mój samochód czymkolwiek, jednak wiem, że koledzy z pracy obrywali i to nieraz - mówi. - Dlatego na widok dzieciaków na moście czy wiadukcie nad ulicą odruchowo zwalniam, moi koledzy z pracy również. Wiem, że dzięki temu impet rzuconego kamienia nie będzie tak duży.

 Podczas jazdy autostradą Amber One do Trójmiasta na tegoroczny urlop widział dzieci stojące na wiaduktach nad autostradą.

- One kiwają rękoma do kierowców, ale to jest tak, że jeden zamacha, a drugi może rzucić czymkolwiek. Dlatego uważam, że te wiadukty powinny być w jakiś sposób zasłonięte, gdzieniegdzie już tak jest, ale nie wszędzie. Nieważne, kamień, reklamówka czy puszka - cokolwiek, co spadnie z góry na samochód, nie tylko zdekoncentruje kierowcę, ale i może być dla niego niebezpieczne - twierdzi z przekonaniem.

Czy niemożność zrzucenia pocisku na pojazd jadący poniżej odebrałaby chuliganom chęć bombardowania drogi, a kierowcom zaoszczędziła stresu? Z pewnością tak. Znając jednak kreatywność znudzonych nastolatków, realizowaliby się zapewne w czymś innym, z równie opłakanym, o ile nie tragicznym skutkiem.

Jacek Kos

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: wypadek samochodowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy