Pieniądze albo palce

Był wtorek, 12 listopada 2002 roku. Około godziny 17. Anna P. skończyła pracę, zamknęła prowadzoną przez siebie kancelarię, wsiadła do samochodu i ruszyła w stronę centrum. Jak zwykle o tej porze Wrocław był kompletnie zakorkowany. Pomyślała, że przeczeka komunikacyjny szczyt w galerii handlowej mieszczącej się przy jednym z głównych placów miasta. Gorzko miała pożałować tej decyzji.

Prawniczka spędziła na zakupach przeszło godzinę. Kiedy szła w kierunku auta stojącego na piętrowym parkingu galerii, doskoczyło do niej dwóch mężczyzn. Krzyczeli coś w języku podobnym do rosyjskiego. W jednej chwili napastnicy zakneblowali jej usta, skuli ręce kajdankami, a na głowę założyli worek. Brutalnie wrzucili kobietę do bagażnika swojego pojazdu.

Reklama

- Usłyszałam odgłos silnika i auto ruszyło - opowiadała później w sądzie. - Wszystko działo się tak błyskawicznie, że nawet nie zdążyłam zauważyć twarzy tych ludzi ani marki ich samochodu. Widziałam jedynie, że jest ich dwóch.

Filmowa inspiracja

Porywaczami byli obywatele Ukrainy, ojciec i syn: 42-letni Siergiej M. i 19-letni Aleksander M. Pół roku wcześniej przyjechali do Polski. Nie mieli zatargów z prawem, chcieli uczciwie zarobić pieniądze i wrócić na Ukrainę. Znajomi, którzy pracowali wcześniej we Wrocławiu, zachwalali miasto jako miejsce, gdzie można znaleźć zatrudnienie na budowie, nawet bez oficjalnego zezwolenia.

I rzeczywiście, Siergiej i Aleksander już w pierwszym tygodniu pobytu w stolicy Dolnego Śląska złapali robotę. Harowali po kilkanaście godzin dziennie, ich zarobki w porównaniu do ukraińskich płac były o niebo lepsze, nie na tyle jednak duże, by w krótkim czasie móc odłożyć większą sumę. Mężczyźni coraz bardziej tęsknili do pozostawionej w kraju rodziny, nie chcieli jednak wracać z niczym.

Na pomysł uprowadzenia dla okupu wpadli po obejrzeniu w polskiej telewizji filmu sensacyjnego. Postanowili zaryzykować. Ich celem stała się Anna P., znajoma dewelopera, u którego pracowali. Widzieli ją kiedyś - gdy przyjechała na budowę najnowszym modelem mercedesa. Uznali, że skoro stać ją na taki samochód, musi być osobą majętną. Od swego szefa wyciągnęli niezbędne informacje. Dowiedzieli się, że kobieta jest niezamężna i ma własną kancelarię w centrum miasta. Wystarczyło już tylko kilka dni spędzonych pod siedzibą firmy, by poznać rozkład dnia Anny P. i ustalić plan porwania - jeśli za plan można uznać czekanie na dogodną okazję.

A ta nadarzyła się już po tygodniu obserwacji. Gdy prawniczka zostawiła auto w najdalszej, niemal pustej i pozbawionej kamer części parkingu, stwierdzili, że to idealny moment. Rozdzielili się: Aleksander M. ruszył w ślad za kobietą, ojciec czekał w samochodzie zaparkowanym tuż obok jej srebrnego mercedesa.

Wszystko poszło sprawnie i szybko. Nie podejrzewali, by ktoś zauważył zajście, ale dla pewności chwilę kluczyli po mieście, upewniając się, że nikt ich nie śledzi. Uspokojeni brakiem "ogona" ruszyli w stronę domu na przedmieściach, w którym mieszkali.

Nie ma kasy, trzeba zabić

Podróż trwała kilkadziesiąt minut. Mężczyźni niewiele rozmawiali. Po godzinie 19. samochód Ukraińców podjechał przed wynajmowany dom. Budynek był stary i wymagał gruntownego remontu. Porywacze zawlekli Annę P. do przygotowanej wcześniej łazienki. Tam przykuli ją kajdankami do kaloryfera, łańcuchem skrępowali nogi. Z głowy zdjęli kobiecie worek i wyjęli knebel. Prawniczka wykorzystała okazję i zaczęła krzyczeć o pomoc. Siergiej M. zakrył jej usta dłonią.

- Zagroził, że jeżeli nie przestanę, zrobią mi krzywdę - relacjonowała później w sądzie. - Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w ich dłoniach broń. Byłam przerażona i oszołomiona, nie miałam pojęcia, co się dzieje. Młodszy z mężczyzn łamaną polszczyzną powiedział, że odzyskam wolność, jeśli dostaną pieniądze. Zrozumiałam, że zostałam porwana dla okupu.

Przez godzinę usiłowała przekonać prześladowców, że jako osoba niezamężna i bezdzietna nie ma rodziny, do której mogłaby się zwrócić o pomoc. Mężczyźni tracili cierpliwość, w końcu z pewną rezygnacją w głosie oświadczyli, że skoro nikt nie zapłaci za jej życie, to dla nich też jest bezwartościowe. A to oznacza, że muszą się jej pozbyć.

- Nie wyglądało to na blef, a raczej chłodną zapowiedź tego, co zamierzają zrobić. Zrozumiałam, że zaraz zginę. Przyznałam się, że mam siostrę mieszkającą w Niemczech, która będzie w stanie mi pomóc. I podałam jej numer telefonu.

Porywacze wyszli naradzić się do innego pomieszczenia. Postanowili kuć żelazo póki gorące i jeszcze tego samego wieczoru skontaktować się z Urszulą P. Im szybciej przekażą swoje warunki, tym szybciej dostaną pieniądze.

Po kilku minutach wrócili do łazienki. Aleksander M. wybrał podany przez prawniczkę numer. Rozmowa trwała krótko, nie tylko z uwagi na słabą znajomość języka polskiego, ale także, by zniechęcić rozmówczynię do negocjacji. W paru słowach porywacz przedstawił trudne położenie, w jakim znalazła się siostra z Polski.

- W pierwszym momencie byłam pewna, że ktoś robi sobie głupie żarty. Ale kiedy usłyszałam w słuchawce krzyk Ani, uśmiech zamarł mi na ustach. Od razu uwierzyłam temu mężczyźnie - zeznała potem Urszula. - Powiedział, że jeżeli nie zapłacę 50 tysięcy euro, to zabiją mi siostrę. Jeśli powiadomię policję, również zginie. Zacznę coś kombinować, a nigdy już jej nie zobaczę żywej. Na koniec poinformował, że mam do rana czas do namysłu i podjęcia decyzji. Wtedy zadzwoni ponownie. I rozłączył się - choć minęło sporo czasu od tamtego wieczoru, mówiła roztrzęsiona na sali sądowej.

To może na części?

Przez całą noc siedząca w ciemności Anna nie zmrużyła oka. A co, jeśli siostra nie będzie chciała zapłacić albo pójdzie na policję, a porywacze się o tym dowiedzą?

W sądzie tak wspominała tamten koszmar:

- Przykuli mnie do kaloryfera, związali nogi, nie mogłam się ruszyć. Trzęsłam się z zimna, byłam zesztywniała od przebywania w jednej pozycji, czułam coraz większy ból. Nie dostałam nic do jedzenia i picia. Wariowałam ze strachu. Powoli zaczęłam godzić się z myślą, że prawdopodobnie nie wyjdę z tego żywa.

O świcie bandyci wpadli do łazienki i wymachując bronią wykrzyczeli, że jeśli nie dostaną pieniędzy za żywą osobę, to zarobią na martwej. Obetną kobiecie palce, a ukraiński weterynarz wytnie wątrobę i nerki. Narządy sprzedadzą na czarnym rynku i wyjdą na swoje.

Widząc przerażenie na twarzy Anny, uznali, że groźby odniosły pożądany skutek, uspokojony Aleksander zadzwonił do Niemiec. Urszula zażądała rozmowy z siostrą. Ta jednak była tak przerażona, że nie mogła złożyć nawet jednego zdania. Spazmatycznie płacząc, zdołała jedynie poprosić o ratowanie życia. Siergiej M. poinformował obie kobiety, że w razie próby powiadomienia organów ścigania lub niezapłacenia okupu palce Anny wyśle jej siostrze pocztą.

Potem porywacze pojechali do pracy, zostawiając prawniczkę samą w domu. Krzyczała, ale budynek stał na uboczu i nikt nie usłyszał jej nawoływań. Wieczorem mężczyźni wrócili. Zadzwonili do Urszuli i ponownie zagrozili okaleczeniem porwanej. W tej rozmowie ustalili, że okup przekazany zostanie następnego dnia przed południem. Urszula P. miała wyrzucić torbę z pieniędzmi z pociągu przejeżdżającego przez wiadukt na obrzeżach Wrocławia. Ukraińcy obiecali, że jeśli kwota okupu będzie się zgadzać, uwolnią prawniczkę.

Słuszna decyzja

Porywacze byli przekonani, że skutecznie przestraszyli Urszulę P. i wszystko idzie zgodnie z planem. Tymczasem zaraz po drugiej, porannej rozmowie telefonicznej siostra uwięzionej powiadomiła polską policję. Kilka godzin później kobieta zjawiła się w Komendzie Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu i opowiadała funkcjonariuszom wydziału kryminalnego o kontaktach z porywaczami.

Policjanci zdecydowali, że jeśli mają ująć przestępców, ci muszą dostać okup. Tyle że zamiast siostry porwanej, do pociągu wsiądzie policjantka. W torbie znajdować się będą prawdziwe pieniądze, oznaczone specjalną, widoczną w świetle ultrafioletowym, substancją oraz nadajnik-lokalizator.

Urszula P. siedziała w komendzie, czekając na kolejny telefon od porywaczy. Policjanci liczyli, że uda się namierzyć sygnał. Komórka Urszuli P. zadzwoniła kilka minut po 21. Zgodnie z zaleceniem agentów siostra porwanej przedłużała jak mogła rozmowę. Niestety, po niespełna czterech minutach przestępca przerwał połączenie. To wystarczyło policyjnym technikom określić w przybliżeniu teren, z którego dzwoniono.

Annę czekała druga noc w niewoli. Siergiej zapewniał zrozpaczoną kobietę, że nie zrobią jej krzywdy, jeśli siostra dotrzyma umowy i zapłaci. Wygadał się przy tym, że ich broń nie jest ostra, to zwykłe pistolety hukowe.

- Jego zachowanie się zmieniło, starał się być miły. Przyniósł wodę i jedzenie. Przekonywał, że jutro o tej porze będę już w domu - wspominała w sądzie Anna P.

Przed akcją

Noc była ciężka również dla Urszuli, która nerwowo krążyła po pokoju jednego z wrocławskich hoteli. Wiedziała, że mimo zmęczenia sen i tak nie przyjdzie. Po raz setny zastanawiała się, czy słusznie postąpiła, zawiadamiając policję. Może jednak powinna dać bandytom pieniądze i nie ryzykować życia Anny? Jeżeli porywacze zorientują się, że są obserwowani... wolała o tym nie myśleć.

Nie spali policjanci wyznaczeni do akcji, dopracowując szczegóły i różne możliwe warianty obrotu wydarzeń. Przynajmniej mieli spokój ze strony mediów, których zainteresowanie w takich sprawach potrafi poważnie utrudnić działania.

Teren został obstawiony przez kilkanaście cywilnych radiowozów. W pobliżu wiaduktu rozstawiono policjantów, którzy mieli obserwować, kto zabierze torbę z okupem i jakim porusza się samochodem. Dodatkowo do udziału w akcji przeznaczono dwa śmigłowce.

Druga grupa agentów sprawdzała teren, z którego dzwonili porywacze. Była to niewielka przestrzeń. Okazało się, że stoją tam tylko cztery budynki. Bandyci mogli przebywać w jednym z nich. Domy znajdowały się na odsłoniętej przestrzeni, nie dało się więc podejść do nich niepostrzeżenie. Policja nie wiedziała, ilu jest porywaczy, ale zakładała, że są uzbrojeni i nieobliczalni. Naczelnik wydziału kryminalnego w porozumieniu z dowódcą Samodzielnego Pododdziału Antyterrorystycznego zdecydował o przygotowaniu czterech grup policyjnych komandosów, którzy w tym samym momencie wejdą do każdego z budynków.

"Wchodzimy!?quot;

O godz. 11.05 policjantka udająca siostrę porwanej wsiadła do pociągu relacji Wrocław - Poznań. W ręku miała torbę, w której znajdowało się 50 tys. euro. Ostatecznie zrezygnowano z umieszczenia w niej lokalizatora. Istniało zbyt duże ryzyko - przestępcy mogli od razu przesypać banknoty do innego worka, a jeśli przy okazji znaleźliby nadajnik, zorientowaliby się, że to zasadzka.

Agentkę ubezpieczało aż pięciu funkcjonariuszy ubranych po cywilnemu. Droga do wiaduktu miała potrwać kilkanaście minut. Tymczasem w komendzie wojewódzkiej trwało nerwowe wyczekiwanie. O 11.15 zadzwonił należący do Urszuli telefon. Odebrała.

- Za dwie minuty wyrzuć torbę przez okno z lewej strony składu. Zrób to dokładnie w momencie, kiedy pociąg będzie zjeżdżał z wiaduktu. Mam nadzieję, że to jasne - usłyszała w słuchawce.

Informację natychmiast przekazano policjantce w pociągu, która miała postępować zgodnie ze wskazówkami porywaczy.

Policjanci obstawiający wiadukt byli w pełnej gotowości. Dwóch funkcjonariuszy udawało wędkarzy, agent z agentką - zakochaną parę, kolejni - rowerzystów. Parę minut po 11 niedaleko filaru mostu zatrzymał się samochód, z którego wysiadł mężczyzna, nerwowo spoglądając w stronę torów. O 11.17 wypchana torba głucho uderzyła o ziemię, dosłownie parę metrów od niego. Szybko ją zabrał, wskoczył za kierownicę i ruszył z piskiem opon.

Policjanci meldowali już przez radiostację numer rejestracyjny granatowego poloneza. Samochód śledzony był z dużej odległości przez trzy cywilne radiowozy. W powietrzu krążył śmigłowiec. W pewnym momencie prowadzone przez podejrzanego auto wjechało do podziemnego garażu centrum handlowego na Psim Polu.

"Czekamy!? - padł rozkaz. Pół godziny później zaniepokojeni policjanci ruszyli na parking. Dość szybko znaleźli poszukiwany samochód. Nie było w nim już ani kierowcy, ani torby. Zgubili trop! Nie było czasu do stracenia, dowodzący akcją wydał antyterrorystom rozkaz wejścia do budynków. Akcja trwała zaledwie kilkadziesiąt sekund. Jedna z grup szturmowych zaskoczyła śpiącego mężczyznę, przy jego łóżku leżał pistolet. W trakcie przeszukania w łazience odnaleziono przykutą do kaloryfera kobietę.

Parking, gdzie zgubiono drugiego z porywaczy, był monitorowany. Policjanci razem z pracownikami firmy ochroniarskiej przeglądali zapisy z kamer przemysłowych. W końcu, jest! Śledczy zobaczyli moment, w którym poszukiwany mężczyzna wysiada z poloneza i przesiada się do starego volkswagena golfa. Potem nagraniem musieli zająć się specjaliści od obróbki graficznej. W laboratorium udało się odczytać numery rejestracyjne samochodu.

Informacje o poszukiwanym aucie natychmiast trafiły do wszystkich patroli w mieście. Godzinę później golf wpadł na policyjną blokadę w pobliżu willi, gdzie przetrzymywano uprowadzoną prawniczkę. Kierowcą okazał się Aleksander M. Policjanci znaleźli przy nim torbę z okupem. Ojca i syna przewieziono do komendy wojewódzkiej we Wrocławiu.

Szalony wynalazca

Obaj mężczyźni już w trakcie pierwszego przesłuchania przyznali się do uprowadzenia prawniczki. Jednak przez całe kilkumiesięczne śledztwo nie chcieli składać wyjaśnień. Sprawa znalazła finał w Sądzie Okręgowym we Wrocławiu. Był to pierwszy na Dolnym Śląsku proces dotyczący porwania. Siergiej M. dopiero podczas rozprawy zaczął zeznawać. Zapytany o powód uprowadzenia Anny P. opowiedział niewiarygodną historię. Oznajmił, że jest wynalazcą. Na Ukrainie skonstruował urządzenie... chroniące ludzi przed porwaniami. Uprowadzenie prawniczki miało być jedynie testem i formą "promocji" jego wynalazku. Wcześniej nikt nie zainteresował się aparatem Siergieja, dlatego zdecydował się na tak desperacki krok. Wziął całą winę na siebie. Syn tylko wykonywał jego polecenia.

Aleksander potwierdził te nieprawdopodobne zeznania.

- Na Ukrainie nikt nie zwrócił uwagi na wynalazek ojca - tłumaczył Aleksander M. - A to naprawdę dobre i przydatne urządzenie. Chcieliśmy je tylko przetestować. Tato liczył, że uda mu się opatentować je w Polsce. Jeśli próba wypadłaby korzystnie, mieliśmy szukać polskiego kontrahenta do produkcji aparatu.

Sąd nie dał wiary opowieściom mężczyzn. Zwłaszcza że pytani o wynalazek i użytą do jego konstrukcji technologię, zasłaniali się tajemnicą, której do czasu opatentowania nie mogli zdradzić. Nie znalazł się nikt, kto potwierdziłby istnienie opisywanego przez Siergieja M. przyrządu.

Prokurator Piotr Dutkowski zarzucił oskarżonym "porwanie i przetrzymywanie Anny P. w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, za co grozi do 10 lat więzienia. W pierwszym procesie Ukraińcy skazani zostali na kary po 8 lat pozbawienia wolności. Sprawa trafiła jednak do wrocławskiego sądu apelacyjnego. Ostatecznie Aleksandrowi M. wyrok obniżono do 4 lat więzienia, Siergiejowi M. do 7 lat.

- Kara wymierzona synowi jest zbyt łagodna, ale z braku apelacji prokuratora nie możemy jej zmienić - stwierdził sędzia Tadeusz Wieczorek.

Aleksander M. odsiedział karę i wyszedł już z więzienia. Wyjechał na Ukrainę. Jego ojciec stara się obecnie o przedterminowe zwolnienie z Zakładu Karnego we Wrocławiu.

Monika Wawryka

Personalia oraz niektóre okoliczności zdarzeń zmieniono.

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: nerki | euro | dłonie | 50+ | porwanie | kryminał
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy