Najbardziej spektakularne napady w dziejach PRL-u

Informacje o kolejnych napaściach wstrząsnęły opinią publiczną ówczesnej Polski. Bandyci nie wahali się użyć broni, z ich ręki zginęło czworo niewinnych ludzi. Chociaż przeprowadzono wówczas zakrojone na szeroką skalę śledztwo, wciąż brakuje dowodów, że połączonym siłom Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa udało się ustalić sprawców zbrodni.

Strzały na budowie

Krystyna Wawerek była najbardziej zaufaną pracownicą sklepu obuwniczego Chełmek, który mieścił się w Warszawie przy ul. Wyzwolenia 13/15. 4 grudnia 1957 roku jak co środę zlecono jej odniesienie tygodniowego utargu do banku przy ul. Bagateli. Niosła niemałą kwotę - 118 tys. 100 zł. Ubezpieczał ją Zenon Wolski, postawny sprzedawca, który zawsze towarzyszył kobiecie podczas transportu większych sum pieniędzy.

Reklama

Ok. 17 weszli na ul. Marszałkowską. Panował siarczysty mróz, więc mimo egipskich ciemności postanowili pójść na skróty. Wawerek, tak na wszelki wypadek, przekazała swojemu towarzyszowi torbę z gotówką. Przecięli nieogrodzony plac budowy, na którym powstawało właśnie kino Luna.

Nagle zza jednego z baraków wyłoniło się dwóch mężczyzn. Niewysoki blondyn wyciągnął z kieszeni płaszcza pistolet i wycelował lufę w klatkę piersiową Wolskiego.

- Dawaj forsę! - powiedział stanowczo.

Pracownicy sklepu w pierwszej chwili po prostu zamarli.

- No już, szybko! - ponaglił napastnik i próbował wyrwać sprzedawcy torbę z pieniędzmi. Jednak mężczyzna mocno zacisnął palce na cennym pakunku.

- Ludzie, pomocy! Napadli na nas! - zaczęła krzyczeć Wawerek.

Na twarzach bandytów nie drgnął nawet jeden mięsień. Padł strzał, kula świsnęła tuż obok lewego ucha Wolskiego. Sprzedawca z wrażenia wypuścił torbę z rąk. Przestępca błyskawicznie sięgnął po łup, po czym wraz z kompanem umknął w stronę pobliskiego podwórka.

Hałas zaalarmował przechodniów. Kilku podbiegło do ofiar napadu. Kiedy zorientowali się, że nikomu nic się nie stało, zaczęli się w pośpiechu oddalać.

- Zostaw mnie pan, ja nie chcę mieć kłopotów - odparł starszy mężczyzna, kiedy Wolski próbował go zatrzymać. Gdy na miejsce przyjechała milicja, zastało tylko dwoje pracowników sklepu.

Mundurowi zabezpieczyli miejsce zdarzenia. Niedaleko baraku znaleźli łuskę po pocisku wystrzelonym z pistoletu wojskowego wzór 33. Pracowników Chełmka przewieziono do komisariatu, tam śledczy zanotowali ich zeznania. Niestety, ani Wawerek, ani Wolski nie potrafili szczegółowo opisać wyglądu rabusiów - w momencie napadu było już ciemno, a bandyci stali tyłem do latarni. Ich twarze spowijał mrok.

Łuska z popularnej tetetki stała się jedynym dowodem w sprawie. Choć do rozwiązania zagadki tajemniczego napadu zaangażowano niemałe siły milicyjne, sprawców nie udało się znaleźć. Przynajmniej oficjalnie.

Kula dla plutonowego

Zygmunt Kiełczkowski, plutonowy Milicji Obywatelskiej, klął na czym świat stoi. Był 7 kwietnia 1959 roku, dochodziła 21, a on nie mógł znaleźć paska od munduru.

Jasna cholera, jak nic spóźnię się do roboty - przeklinał w duchu. - Przecież nie mogę iść na nocną zmianę w niekompletnym mundurze! Kapitan Solorz na pewno dałby mi popalić! On tylko czeka, żebym znowu mu podpadł.

W końcu znalazł brakujący element garderoby. Czym prędzej włożył pas i wybiegł z domu przy ul. Bednarskiej 23. Szybkim krokiem szedł w stronę przystanku przy tunelu Trasy W-Z. Był tak bardzo zaaferowany, że nie zauważył dwóch mężczyzn, którzy podążali za nim krok w krok od momentu, kiedy opuścił mieszkanie.

O 22.14 wściekłość kapitana Solorza osiągnęła punkt krytyczny. Plutonowy Kiełczkowski już niemal kwadrans spóźniał się na dyżur, który miał pełnić w komisariacie przy pl. Dzierżyńskiego (obecnie pl. Bankowy). Oficer zaczął układać w myślach ostrą reprymendę, jakiej udzieli niekompetentnemu podwładnemu. W tej samej chwili na jego biurku zabrzęczał telefon. Podniósł słuchawkę.

- Co tam znowu? - warknął.

- Obywatelu kapitanie, właśnie dostałem zgłoszenie, że przechodnie znaleźli Zygę Kiełczkowskiego. To znaczy jego ciało, ktoś go zabił! Leży na wysokości pałacu Kazanowskich - zameldował podwładny stłumionym z emocji głosem.

Świadek, który znalazł ciało, zeznał, że widział dwóch mężczyzn oddalających się z miejsca zbrodni: niskiego i bardzo wysokiego. Nic więcej nie umiał powiedzieć.

Zwłoki milicjanta przewieziono do zakładu medycyny sądowej. Patolog stwierdził, że plutonowego dwukrotnie dźgnięto nożem w plecy i raz w klatkę piersiową. Jednak lekarz nie miał wątpliwości - funkcjonariusz zginął w wyniku postrzału w głowę. Kula przebiła czaszkę 32-latka na wylot.

Technicy kryminalistyczni orzekli, że zabójca posługiwał się tetetką. Ekspertyza balistyczna jednoznacznie stwierdzała, że Kiełczkowski zginął od pocisku wystrzelonego z tej samej broni, której użyli bandyci podczas rabunku utargu ze sklepu obuwniczego. Wydawało się mało prawdopodobne, by tym samym pistoletem posłużyli się inni przestępcy. Z tego powodu dochodzeniowcy przyjęli, że za zabójstwem milicjanta stoją ci sami mężczyźni, którzy napadli na Wawerek i Wolskiego.

Dlaczego zginął plutonowy? Na pewno zdarzenie nie wyglądało na typowy rabunek, bo mordercy nie zabrali portfela ofiary. Zniknęła jednak służbowa broń Kiełczkowskiego - pistolet TT i dwa magazynki z 16 nabojami. Milicjanci za najbardziej prawdopodobną hipotezę uznali, że celem zabójców było zdobycie tetetki. Czyżby przygotowywali się do większego skoku i potrzebowali dodatkowej broni?

Wyjaśnienie zabójstwa kolegi stało się dla stołecznych funkcjonariuszy sprawą honoru. Ale śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Napad na furgon

Niecałe 2 miesiące później doszło do kolejnego tragicznego zdarzenia. Także tym razem zginął niewinny człowiek.

1 czerwca 1959 roku pracownicy przedsiębiorstwa transportowego Łączność otrzymali zlecenie odebrania pieniędzy z warszawskiego urzędu pocztowego nr 57, który mieścił się w Warszawie przy al. Armii Ludowej. Za kierownicą furgonetki siedział Henryk Orlicz, ubezpieczał go konwojent Łukasz Czeczuń. Mężczyźni dotarli do celu o 21.50. Czeczuń wysiadł z auta i po chwili wszedł do budynku. Po kilkunastu minutach wyszedł z workiem pieniędzy, ubezpieczał go strażnik pocztowy Stanisław Furmańczyk. Ochroniarz bacznie rozglądał się dokoła, oczywiście słyszał o morderstwie sprzed 2 miesięcy. Mocno zacisnął dłonie na przewieszonej przez ramię pepeszy.

Nagle jak spod ziemi wyrośli przed nimi dwaj faceci. Bez słowa wyciągnęli pistolety i oddali w stronę mężczyzn strzały. Strażnik oberwał w twarz i bezwładnie osunął się na ziemię. Konwojent został ranny w bark. Upadł, ale próbował się podnieść. Jeden z napastników podniósł pistolet maszynowy, magazynek i worek z forsą. Następnie podszedł do rannego mężczyzny i wystrzelił kolejny raz. Pocisk trafił Czeczunia w głowę. Bandyci zniknęli, zabierając 666 tys. 600 zł.

Wkrótce na miejsce zdarzenia dotarł milicyjny radiowóz i karetka pogotowia. Okazało się, że konwojent zginął na miejscu. Furmańczyk przeżył, kula tylko musnęła prawą skroń. Rana krwawiła bardzo obficie, strażnik zemdlał i prawdopodobnie dzięki temu ocalał. Zabójcy myśleli, że nie żyje.

Następnego dnia w "Ekspresie Wieczornym" opublikowano artykuł, w którym reporter popołudniówki zrelacjonował tragiczne wydarzenia. Napad stał się tematem numeru, na stronie tytułowej opublikowano zdjęcie Furmańczyka, który leżał w szpitalnej sali.

Strażnik dokładnie opisał morderców, było ich dwóch. Ten niższy miał ok. 165 cm wzrostu, Furmańczyk nie widział koloru jego włosów, bo bandyta miał na głowie beret. Ubrany był w jasny płaszcz. To on dobił Łukasza Czeczunia. Drugi bandzior mierzył co najmniej 190 cm, miał ciemną karnację i czarne włosy. Jego płaszcz był brązowy. Według relacji ofiary, bandyci oddali do nich strzały bez ostrzeżenia - pisał dziennikarz.

Stołeczni śledczy szybko powiązali sprawy. Opis przestępców i modus operandi wskazywały, że byli to prawdopodobnie ci sami bandyci, którzy dokonali poprzednich napadów. Przypuszczenia śledczych uwiarygadniała ekspertyza balistyczna: także tym razem pociski wystrzelono z broni, której użyto podczas poprzednich rabunków.

Furmańczyk spędził w szpitalu tylko dobę. Zszyto mu ranę i wypuszczono do domu. Z powodu traumatycznych przeżyć lekarz wystawił mu 3-miesięczne zwolnienie. 9 czerwca konwojent odebrał z poczty przesyłkę. W kopercie, którą wysłano do niego 4 dni wcześniej z Katowic, znajdował się nabój z magazynku pepeszy. Strażnik natychmiast przekazał go milicji. Technicy kryminalistyczni nie znaleźli jednak żadnych odcisków palców.

Prowadzący dochodzenie wpadli w konsternację. Ewidentnie wyglądało to na ostrzeżenie. Ale dlaczego? Przecież Furmańczyk ze szczegółami opisał zdarzenia. Czyżby zataił przed organami ścigania jakieś znaczące fakty? Na to pytanie nie znaleziono odpowiedzi.

Do wykrycia sprawców brutalnych napadów zaangażowano najlepszych śledczych. Podczas narady podsumowano to, co wiedziano o mordercach.

 - Oni są niezwykle zuchwali - komentował szef grupy prowadzącej śledztwo. - Co najdziwniejsze, nie boją się zdemaskowania. Ani razu nie próbowali zasłonić sobie twarzy. Zostawili przy życiu świadków. Nie wahają się użyć broni, doskonale strzelają. No i są wysportowani.

Powstało kilka hipotez dotyczących tożsamości bandytów. Wiele mogła przynieść odpowiedź na jedno pytanie: gdzie nauczyli się strzelać? Przyjęto, że może chodzić o milicjantów, funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa lub byłych wojskowych. Brano również pod uwagę, że przestępcy należeli do organizacji podziemnych i po zakończeniu wojny nie złożyli broni, nadal walcząc z nowym systemem. Jednak mimo intensywnego śledztwa organom ścigania nie udało się rozwikłać sprawy.

Z zimną krwią

Kolejna zbrodnia, której prawdopodobnie dokonali sprawcy poprzednich napaści, miała miejsce dopiero 22 grudnia 1964 roku. Czy w ciągu 5 lat od ostatniego "występu" dwaj mężczyźni dopuścili się innych rabunków? Niestety, tego nie wiemy.

Tym razem bandyci zaatakowali konwojentów pod VIII Oddziałem Narodowego Banku Polskiego, który mieścił się w Warszawie u zbiegu ul. Jasnej i Hibnera (obecnie ul. Zgoda). Przestępcy po raz kolejny wykazali się nie lada brawurą. Bank znajdował się w samym centrum stolicy, naprzeciw Pałacu Kultury.

Parę minut przed 18.30 samochód marki Warszawa zatrzymał się kilkanaście metrów od wejścia do banku. Z auta pierwsza wysiadła główna kasjerka Centralnego Domu Towarowego, Jadwiga Michałowska. Zaraz za nią opuściło pojazd dwóch konwojentów: Zdzisław Skoczek oraz Stanisław Piętka. Ten ostatni niósł worek z popołudniowym utargiem CDT. Gotówka ważyła blisko 8 kg! W samochodzie z włączonym silnikiem czekał na nich kierowca, Władysław Bogdalski.

Piętka uważnie rozejrzał się po całej ulicy. Wokół panował półmrok, Polska wciąż nie podźwignęła się z wojennej pożogi, więc oszczędzano prąd - świeciła tylko co druga latarnia. Konwojent badawczo przyglądał się przechodniom mijającym budynek NBP. Tego dnia ludzi było znacznie więcej niż zwykle, zaaferowani przedświątecznymi zakupami w pośpiechu przemykali chodnikiem. Krok za nim szedł Skoczek, który, zgodnie z regulaminem, trzymał rękę na kaburze pistoletu.

Cała trójka zmierzała w stronę Domu pod Orłami - to właśnie w tym modernistycznym budynku wzniesionym na początku stulecia mieściła się siedziba banku. Piętkę dzieliły już niecałe 2 m od wejścia. Nagle jakiś niski przechodzień w grubym brązowym płaszczu przypadkowo się z nim zderzył. A przynajmniej na przypadek to wyglądało, bo ułamek sekundy później mężczyzna wyciągnął pistolet i z bliskiej odległości strzelił w klatkę piersiową zdezorientowanego konwojenta. Kiedy funkcjonariusz upadł na ziemię, bandyta złapał worek i pobiegł w stronę ul. Hibnera. Widząc, co się dzieje, Bogdalski natychmiast nacisnął klakson.

W tym samym momencie jak spod ziemi wyrósł drugi bandyta. Bez słowa dwukrotnie strzelił w głowę zszokowanego Zdzisława Skoczka. Następnie podszedł do leżącego na ziemi Piętki i oddał kolejny strzał. Mężczyzna zginął na miejscu.

Tę krótką chwilę wykorzystała kasjerka i rzuciła się do ucieczki. Przebiegła parę metrów i ukryła się za samochodem, którym przyjechała. Wyższy z bandytów wystrzelił jeszcze kilka razy w stronę auta. Bogdalski wykazał się wówczas nie lada refleksem: widząc wycelowaną w siebie broń, w ułamku sekundy schował głowę pod kierownicą. Błyskawiczna reakcja uratowała mu życie, dwie kule trafiły w zagłówek fotela. Zabójca umknął w ślad za swoim kompanem i zniknął w ul. Hibnera.

W tym czasie Skoczek doczołgał się do drzwi banku. Chwilę później skonał.

Świadkowie zdarzenia relacjonowali później, że przez kilka pierwszych minut po strzelaninie na ulicy panowała kompletna cisza. Ludzie znieruchomieli i w milczeniu rozglądali się wokół siebie. Dopiero potem przechodnie wpadli w panikę. W okolicy Domu pod Orłami zapanował totalny chaos.

Mała apokalipsa

W aktach sprawy zanotowano:

W dniu 22 grudnia 1964 roku o godzinie 18.32 oficer dyżurny Komendy MO m. st. Warszawy mjr Tobolski przyjął telefoniczny meldunek od redaktora gazety "Kurier Polski" ob. Olszewskiego o tym, że przed bankiem na ulicy Jasnej słychać było strzały, w wyniku czego są ranni lub zabici i prawdopodobnie dokonano napadu na bank lub samochód z konwojem pieniężnym.

Dlaczego właśnie dziennikarz jako pierwszy powiadomił o tych zdarzeniach? Otóż traf chciał, że dokładnie naprzeciwko banku mieściła się redakcja popołudniówki, w której pracował Olszewski.

Tobolski natychmiast wysłał kilka radiowozów pod siedzibę NBP. Pierwszy patrol dotarł na miejsce po 6 minutach, jednak milicjantów uprzedzili żurnaliści, którzy natychmiast wybiegli, aby na gorąco zebrać relacje od naocznych świadków napadu. Jak najszybciej zorganizowano blokadę wyjazdowych dróg z miasta.

Na placu w pobliżu banku rozpętało się piekło. Zewsząd dochodziły krzyki, kobiety płakały, kierowcy samochodów przytrzymywali klaksony. Część osób w popłochu uciekała, matki z dziecięcymi wózkami biegły jak najdalej od miejsca zdarzenia. Inni próbowali z kolei dopchać się pod drzwi banku, żeby zobaczyć, co się stało. Kilkanaście osób otoczyło leżącego na chodniku strażnika, dwóch mężczyzn bezskutecznie próbowało go reanimować. Tuż przy warszawie roztrzęsiony Bogdalski tulił zawodzącą kasjerkę.

Najgłośniejszy napad w powojennej historii Warszawy stał się faktem. Bandyci zrabowali milion 355 tys. 500 zł. Na owe czasy była to oszałamiająca suma, dość powiedzieć, że pieniądze wystarczyłyby na zakup nawet 11 domków jednorodzinnych! Dla milicjantów wydarzenia, które przypominały fabułę rodem z amerykańskich filmów gangsterskich, okazały się całkowitym szokiem! Po latach wspominali, że w pierwszej chwili czuli się kompletnie bezradni.

Kiedy się otrząsnęli, natychmiast ogrodzili teren i nie dopuszczali do miejsca zdarzenia żadnych gapiów. Funkcjonariusze musieli jakoś opanować chaos, ale próby uspokojenia tłumu ciekawskich, którzy zebrali się przy budynku banku, długo nie przynosiły efektów. Przechodnie przekrzykiwali się, co drugi chciał zdać relację z tragicznych wydarzeń. Dopiero po kolejnych 10 minutach stróżom prawa udało się zaprowadzić jako taki porządek.

Dokąd uciekli bandyci? Ustalono dwie wersje.

Większość świadków twierdziła, iż przestępcy pomknęli ul. Hibnera, przecinając na skos ul. Sienkiewicza. Wąskim przejściem między domami przedostali się następnie na ul. Moniuszki. Według dwóch świadków, bandyci przekazali tam pieniądze trzeciemu mężczyźnie, który wrzucił worek z gotówką do bagażnika stojącej na chodniku szaroniebieskiej warszawy. Człowiek ten miał w pośpiechu wsiąść do auta i natychmiast odjechać.

Tymczasem rabusie podobno od razu pobiegli do ul. Marszałkowskiej, a później kierowali się w stronę Świętokrzyskiej. Tam, z piskiem opon, na środku ulicy zatrzymała się szaroniebieska warszawa, do której wsiedli obaj przestępcy. Samochód ruszył w dół ulicy i... wszelki ślad po nim zaginął.

Według innej relacji, przestępcy mieli uciec w stronę ówczesnej ul. Kniewskiego (obecnie Złotej) i później umknąć pośród budowanego właśnie kompleksu mieszkalnego, tzw. Ściany Wschodniej.

 Polowanie z nagonką

Akcji nadano kryptonim "P-64". Milicjanci stworzyli tymczasowy sztab śledczy w jednym z pokoi redakcji "Kuriera Polskiego". Kilkudziesięciu funkcjonariuszy próbowało zebrać zapamiętane przez świadków informacje. Przesłuchano wszystkie osoby, które w czasie napadu znajdowały się w budynku mieszącym gazetę. Oprócz spisywania zeznań milicjanci sporządzali również portrety pamięciowe przestępców. Zadanie wydawało się proste, bo zdarzenie widziało wiele osób, a obaj bandyci nie mieli zasłoniętych twarzy. Jednak wkrótce okazało się, że relacje dotyczące rysopisów początkowo bardzo się od siebie różniły.

W tym samym czasie w stolicy prowadzono obławę. Akcja trwała nieprzerwanie noc i następny dzień. Mundurowi sprawdzali każdą szaroniebieską warszawę. Na wszelki wypadek milicyjne patrole kontrolowały także szosy w całym woj. mazowieckim. Zakrojona na szeroką skalę akcja poszukiwawcza nie przyniosła rezultatów. Bandyci umknęli.

W laboratorium zbadano osiem łusek, które znaleziono na miejscu rabunku. Okazało się, że część z nich wystrzelono z tej samej broni, której użyto w trzech poprzednich napadach! Pozostałe pochodziły z lufy broni, którą skradziono Kiełczkowskiemu! Na podstawie rysopisów podanych przez świadków specjalna sekcja techniczna MO stworzyła z papier mâché manekiny odpowiadające wyglądem postaciom bandytów.

Kukły ubrano w identyczną odzież jak ta, którą opisali świadkowie. Idealnie dopasowano również kolor włosów poszukiwanych. Figury ustawiono w komisariacie i pokazywano świadkom wydarzeń. Do okazania wezwano m.in. Bogdalskiego i Michałkowską. Kiedy kobieta weszła do pomieszczenia i zobaczyła manekiny, z wrażenia zemdlała. Podobieństwo okazało się uderzające!

Jednak perfekcyjne odwzorowanie postaci nie posunęło śledztwa ani o krok. Choć kolejne komunikaty podawane w mediach informowały, że milicja jest coraz bliżej schwytania sprawców, to nigdy nie powiadomiono opinii publicznej o ich ujęciu.

Lecz co się z nimi stało?

Anonimowy donos po latach

Sprawa napadu na oddział NBP przedawniła się w 1989 roku. Z czasem zresztą zapomniano o tajemniczych wydarzeniach, przez wiele lat media nie wracały do tej historii. Dopiero w 1997 roku dziennikarze miesięcznika "Kulisy" opisali nieznane fakty dotyczące niewyjaśnionej zagadki serii rabunków. Reporterzy gazety dotarli bowiem do akt śledztwa, które nigdy wcześniej nie zostały przedstawione opinii publicznej.

Kilka tygodni po opublikowaniu artykułu do redakcji magazynu dostarczono zagadkową przesyłkę. Pieczątka na kopercie wskazywała, że nadawca wysłał list z Jaworzna. Jego autor posługiwał się językiem charakterystycznym dla pracownika służb mundurowych; sformułowania, których użył w korespondencji, przypominały raport milicyjny. Anonimowy mężczyzna donosił, iż sprawcy serii brutalnych napadów zostali zdemaskowani i zatrzymano ich już kilka miesięcy po rabunku z grudnia 1964 roku! Na tym jednak nie koniec szokujących informacji.

Za napadami mieli stać dwaj oficerowie Służby Bezpieczeństwa, jeden w stopniu kapitana, a drugi majora. Według informatora, na najwyższych szczeblach władzy podjęto wówczas decyzję, aby całej aferze ukręcić łeb. W realiach Polski Ludowej za niedopuszczalne uznawano ujawnianie faktów, które mogłyby godzić w dobre imię służb mundurowych, podpory systemu komunistycznego. Zadbano więc o to, by opinia publiczna nigdy nie poznała prawdy. Zdaniem rządzących, niewykrycie sprawców w mniejszym stopniu uderzy w autorytet SB niż przyznanie, że wśród pracowników resortu znalazły się czarne owce.

Według nadawcy listu, w serię napadów było zamieszanych kilka osób. Jednak anonimowy mężczyzna poinformował o losie jedynie dwóch głównych sprawców. Obaj przestępcy, którzy bezpośrednio uczestniczyli w rabunkach, mieli zostać potajemnie zgładzeni. Informator nie wyjaśnił, kto dokonał egzekucji ani na czyj rozkaz to zrobił.

Redaktorzy magazynu opublikowali treść listu na swoich łamach. Jednocześnie zamieścili ogłoszenie, w którym prosili informatora o kontakt. Niestety, na tym korespondencja się skończyła.

Czy osoba, która wysłała list do "Kulis", napisała prawdę, czy była to zwykła konfabulacja? Tego nadal nie udało się ustalić. Jednak kilka lat temu dopisano kolejny rozdział do zagadkowej historii serii brutalnych napadów. Redaktorzy telewizji publicznej, którzy zbierali materiały do filmu o sprawie "P-64", odnaleźli w Instytucie Pamięci Narodowej dokument, który poniekąd potwierdza wersję podaną przez anonimowego mężczyznę.

Otóż 17 marca 1966 roku w Wydziale Ogólnym Departamentu III Ministerstwa Spraw Wewnętrznych sporządzono pewną notatkę. Jej adresatami byli funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa Garnizonu Warszawskiego.

Kim byli "Zdzisiek" i "Lutek"

Odnaleziona przez dziennikarzy relacja dotyczyła wydarzeń z dnia poprzedzającego napad na konwojentów Centralnego Domu Towarowego:

 Na podstawie informacji uzyskanej w sprawie "P-64" przesłuchano w charakterze świadka Ewę G., która zeznała, że w dniu 21 XII 1964 roku około godziny 18 lub 18.15, idąc ul. Jasną w kierunku CDT, spotkała na odcinku między ul. Świętokrzyską i Moniuszki znanego sobie z widzenia mężczyznę o imieniu Zdzisław, który szedł tą samą ulicą od strony banku w kierunku ul. Świętokrzyskiej. Ze spotkanym mężczyzną Ewa G. rozmawiała około 7 do 8 minut. Z zachowania spotkanego mężczyzny podczas rozmowy z Ewą G. wynikało, że bardzo mu się spieszy oraz że zależy mu na tym, aby nie szła ona dalej ul. Jasną w kierunku banku. Na skutek zachowania się spotkanego mężczyzny Ewa G. wróciła do ul. Świętokrzyskiej, on natomiast udał się w kierunku ul. Moniuszki, a więc z powrotem.

Kobieta przypomniała sobie, w jakich okolicznościach poznała tajemniczego osobnika: Ewa G. twierdzi, że wspomnianego mężczyznę o imieniu Zdzisław poznała w latach 1950-1952 na zabawach tanecznych odbywających się w klubie sportowym Kolejarz (obecnie Polonia) przy ul. Foksal, gdzie bywał on w towarzystwie swego kolegi imieniem Lutek. Tegoż Lutka Ewa G. widziała w miesiącach letnich 1955 roku, jak wychodził z gmachu Komendy Głównej MO przy ul. Karowej. W czasie rozmowy przy ul. Jasnej w dniu 21 XII 64 roku Zdzisław powiedział do G. m.in., że widział ją na akademii w Klubie MSW przy al. Wyzwolenia. Ewa G. istotnie 19 lipca 1964 roku była tam na centralnej akademii dla MO i SB Garnizonu Warszawskiego.

Dla śledczych była to kluczowa informacja. Wnioski wydawały się jednoznaczne: Biorąc powyższe okoliczności pod uwagę, należy przypuszczać, że poszukiwany Zdzisław oraz Lutek, który powinien bliżej znać Zdzisława, są lub byli funkcjonariuszami organów MSW, względnie obracali się wśród znajomych bądź krewnych tych funkcjonariuszy. W związku z tym, że identyfikacja mężczyzny spotkanego przez Ewę G. w dniu 21 XII 1964 roku przy ul. Jasnej, a więc na dzień przed dokonaniem napadu na konwój CDT, może doprowadzić do ustalenia sprawców tej zbrodni, prosi się funkcjonariuszy MO i Służby Bezpieczeństwa o zgłoszenie swoim przełożonym lub bezpośrednio Kierownictwu Grupy "P-64" ewentualnych informacji, które mogą posłużyć do identyfikacji poszukiwanych osób. [...] Kierownictwo Grupy "P-64" sądzi, że za pośrednictwem niniejszego komunikatu uda się zidentyfikować poszukiwanych osobników w znacznie krótszym czasie niż w drodze normalnych czynności operacyjno-dochodzeniowych.

W przypadku znalezionej notatki przynajmniej dwie kwestie są bardzo zastanawiające. Po pierwsze, dokument sporządzono w III Departamencie MSW, który zajmował się działalnością antypaństwową w sferze kultury, nauki i ideologii. Dlaczego funkcjonariusze akurat tej jednostki zajmowali się tajemniczą sprawą? Poza tym równie intrygujące jest to, że ustalenia tożsamości "Zdzisława" i "Lutka" nie podjęto poprzez działania operacyjne. Co więcej, przesłanie notatki do wiadomości funkcjonariuszy MO i SB w Warszawie w gruncie rzeczy prowadziło do ostrzeżenia potencjalnych bandytów przed pościgiem. Dlaczego popełniono tak niewybaczalny błąd?

Mimo szczegółowej kwerendy w archiwach IPN-u nie natrafiono na żadne inne dokumenty, które przyczyniłyby się do wyjaśnienia sprawy o kryptonimie "P-64". Nie było lub nie zachowały się żadne informacje na temat rezultatów poszukiwań "Zdziśka" i "Lutka".

Jeśli autor listu przesłanego do "Kulis" pisał prawdę, to z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że osoby, które mogą coś wiedzieć o tajemnicy sprzed lat, wciąż żyją. Anonimowy informator donosił bowiem, że o całej sprawie wiedziało wielu pracowników resortu. Czy ktoś z nich kiedyś jeszcze ujawni kolejne fakty dotyczące najbardziej spektakularnych napadów w dziejach PRL? 

Miłosz A. Gerlich

Personalia oraz niektóre okoliczności zdarzeń zmieniono.

Źródła:

Treść notatki z archiwum IPN-u zaczerpnięto z artykułu Andrzeja Gassa, Sprawa dla Borewicza, "Focus Historia", 4.01.2010.

Wykorzystano również następujące materiały:

A. Gass, Ciemno na Jasnej, "Focus Historia", 17.04.2008.

T. Cegielski, Bandyci ze służb PRL, "Newsweek", 22.12.2013.

Film dokumentalny Zagadki z tamtych lat, odc. 2, Kto obrabował bank na Jasnej?, scenariusz i realizacja: Szymon Krawczyk,

Telewizja Polska S.A., 2008.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Polska Rzeczpospolita Ludowa | zbrodnie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy