Kokpity pełne amfetaminy, czyli przemytnicy z PLL LOT

Zagadka przemytu amfetaminy pozostaje nie rozwiązana po dziś dzień /East News
Reklama

W 1987 roku polscy piloci zatrudnieni w PLL LOT zostali przyłapani w zachodnich Niemczech na przemycie narkotyków! Do tej pory nie wiadomo, kto był organizatorem przestępczego procederu.

W Europie Zachodniej w drugiej połowie lat 80. XX wieku na narkotykowym czarnym rynku święciła triumfy amfetamina. Popyt okazał się tak duży, że nad produkcją chodliwego towaru pracowały nielegalne laboratoria organizowane przez gangi funkcjonujące w wielu krajach. Dzięki działaniom Interpolu w ciągu kilkunastu miesięcy policjantom udało się namierzyć i zlikwidować większość grup zajmujących się wytwarzaniem białego proszku. Jednak w 1987 roku na scenie pojawili się nowi gracze.

Amfa ze Wschodu

Świat w tym czasie dzieliła żelazna kurtyna, która izolowała bogate kraje Zachodu od państw socjalistycznych znajdujących się w strefie wpływów Związku Radzieckiego. Granica między oboma blokami przebiegała m.in. przez Niemcy, które po II wojnie światowej zostały podzielone na Niemiecką Republikę Demokratyczną oraz Republikę Federalną Niemiec. To właśnie w RFN-ie w 1987 roku policjanci zaczęli przechwytywać olbrzymie partie amfy, która okazała się tak czysta, że jej siła działania wielokrotnie przewyższała dotychczas konfiskowane narkotyki. Niemiecki rynek został wręcz zalany nowym towarem, a media donosiły o kolejnych ofiarach przedawkowania.

Reklama

Próbki, które przebadano w laboratoriach kryminalistycznych, nie pozostawiały wątpliwości: skład fety dowodził, iż śmiercionośny proszek pochodzi z któregoś z krajów Europy Wschodniej. Niemieccy śledczy zachodzili w głowę, w jaki sposób narkotyk trafiał do RFN-u, skoro granice ze wschodnimi sąsiadami były tak restrykcyjnie kontrolowane.

Sytuacja wyglądała poważnie - politycy i opinia publiczna naciskali na służby mundurowe, by jak najszybciej rozwiązano narastający problem. W tym celu w Federalnej Policji Kryminalnej zdecydowano o powołaniu specjalnej grupy mającej za zadanie rozpoznać kanały przerzutowe i rozpracować gang, który wprowadził do obrotu kilkaset kilogramów amfetaminy.

Wpadł przez chemikalia

Dochodzenie prowadzono wielotorowo, jednak kryminalni w pierwszej kolejności wzięli pod lupę sklepy chemiczne, w których sprzedano znaczne ilości fenyloacetonu (w skrócie BMK) - półproduktu niezbędnego przy produkcji amfetaminy. Dlaczego zwrócono uwagę akurat na tę substancję? Z prostego powodu: we wszystkich krajach Europy Wschodniej handel tym odczynnikiem był zakazany. Każde laboratorium wytwarzające amfę za żelazną kurtyną musiało pozyskać BMK z Zachodu.

Kolejna grupa śledczych skoncentrowała się na dilerach. Komisariaty w całym kraju zapełniły się handlarzami narkotyków i kapusiami, którzy mogli pomóc kryminalnym w ujawnieniu tożsamości dystrybutora wprowadzającego na rynek tak doskonałą amfetaminę. Policjanci nieraz przekroczyli uprawnienia, żeby wydobyć potrzebne informacje. Brutalne metody doprowadziły jednak do postępów w śledztwie - kilku przesłuchiwanych zeznało, że słyszeli o pewnym hurtowniku, który pochodzi z Europy Wschodniej i posiada niemieckie obywatelstwo. Niestety, nikt nie wiedział, jak się nazywa. Część policjantów wątpiła nawet, czy taka osoba w ogóle istnieje. Mimo to podążono tym tropem.

Aby ustalić personalia tajemniczego mężczyzny, Federalna Policja Kryminalna nawiązała współpracę z urzędem skarbowym. Pracownikom skarbówki zlecono prześwietlenie imigrantów zza wschodniej granicy, których oficjalne dochody okazywały się dużo niższe, niż wskazywałby ich rzeczywisty stan posiadania. Wytypowano kilkunastu mężczyzn spośród blisko setki potencjalnych podejrzanych.

Dzięki materiałom pozyskanym z urzędu ds. migracji gruntownie sprawdzono przeszłość "figurantów". Każdemu przydzielono "opiekunów"; tajniacy obserwowali ich przez całą dobę, z ukrycia zrobiono im zdjęcia. Policjanci pokazali fotografie sprzedawcom ze sklepów chemicznych; czworo wskazało na tego samego mężczyznę. Handlowcy twierdzili, że ów osobnik w ciągu ostatnich 2 lat kupił u nich co najmniej kilkaset litrów BMK.

Rozpoznanym podejrzanym okazał się Bogdan Janeczek. Z papierów dostarczonych przez urząd ds. migracji wynikało, że pochodził z niewielkiej miejscowości na Opolszczyźnie. Przyjechał do RFN w 1981 roku i wkrótce otrzymał niemieckie obywatelstwo; błyskawiczną decyzję urzędników zawdzięczał dokumentom, które potwierdzały jego niemieckie pochodzenie.

W zeznaniach podatkowych za ostatnie lata wykazywał, że posiada dwa samochody oraz 120-metrowy dom w Bassenheim, 3-tysięcznym miasteczku oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od Bonn (ówczesnej stolicy RFN). Jak na człowieka, który utrzymywał się jedynie z prac dorywczych, posiadał zadziwiająco dużo pieniędzy.

Na celowniku tajniaków

To właśnie na Janeczku skoncentrowano śledztwo. Do jego całodobowej obserwacji oddelegowano dodatkowych tajniaków. Dzięki dyskretnemu rozpytaniu sąsiadów ustalono, że mężczyzna bardzo często jeździł do wschodnich landów RFN.

4 stycznia 1988 roku Janeczek udał się do Monachium. Śledzący go gliniarze odnotowali, że tuż po 14 odwiedził sklep chemiczny. Wywiadowcy siedzący w aucie po drugiej stronie ulicy po kryjomu filmowali, jak Polak wytacza z magazynu pokaźną beczkę, pakuje ją do bagażnika swojej półciężarówki i odjeżdża w kierunku dzielnicy fabrycznej.

Tajniacy ruszyli za nim; podejrzany dojechał do obrzeży miasta i zatrzymał się na parkingu obok jakiegoś magazynu. Otworzył wrota składu i wtoczył beczkę do środka. Następnie wsiadł do auta i wrócił do Bassenheim.

Przesłuchanie sprzedawców potwierdziło przypuszczenia gliniarzy: Janeczek kupił BMK. Z nabytych przez niego 150 l substancji można było wyprodukować ponad 50 kg amfetaminy!

Policjanci objęli magazyn stałą obserwacją. Zakładano, że któryś ze wspólników Polaka przejmie dostawę, jednak nikt się nie pojawił. Dopiero po 4 dniach po beczkę przyjechał... sam Janeczek! Załadował BMK do auta i wrócił do swojego domu.

W tym czasie w niemieckiej prasie publikowano liczne artykuły donoszące o następnych osobach, które zmarły wskutek przedawkowania amfy. Być może z tego powodu, pomimo wątłych poszlak, prokurator wydał zgodę na założenie podsłuchu na telefon Janeczka. Dzięki temu od 8 lutego policjanci przez całą dobę monitorowali rozmowy mężczyzny.

Przez ponad tydzień nasłuch nie przyniósł żadnych efektów. Jednak 18 lutego zarejestrowano krótką rozmowę, która potwierdziła przypuszczenia o udziale mężczyzny w gangu rozprowadzającym narkotyki. O 9.30 do Janeczka zadzwonił jakiś znajomy z Polski.

- Cześć, Staszek z tej strony.

- Cześć, co tam?

- W porządku. Masz już?

- Mam.

- Ile?

 - 150.

- Dobra. Przelej 40 do kanistra i czekaj na Łukasza. Jest już w drodze.

 - A ty masz coś dla mnie?

- Tak. Będzie za 5-6 dni, przywiezie 4 albo 5 kilo.

Samolot z towarem

Wieczorem do obserwowanego mężczyzny przyjechał samochodem na polskich numerach szczupły 30-latek. Janeczek wręczył mu kanister, zamienili parę zdań, po czym facet odjechał. Tajniacy zaczęli śledzić kuriera, ale ten pojechał prosto na granicę z NRD i niezwłocznie ją przekroczył. Celnicy spisali jego dane z paszportu; dowiedziano się jedynie, że Łukasz Kapica był zameldowany w Poznaniu i nigdy wcześniej nie wjeżdżał do RFN-u.

Dzień później pod domem Janeczka zjawił się kolejny mężczyzna, lecz tym razem wizyty nie poprzedziła żadna rozmowa telefoniczna. Przybysz odebrał od Polaka 60-litrowy kanister i odjechał. Policjanci i tym razem śledzili kuriera, który podobnie jak jego poprzednik udał się prosto na granicę. Jemu także pozwolono wyjechać z kraju. Tajemniczym znajomym podejrzanego okazał się Jan Kisielewski z Żywca, który pierwszy raz w życiu odwiedził zachodnie Niemcy.

22 lutego o 21.30 Janeczek odebrał kolejny telefon, który zainteresował śledczych. Policjanci zanotowali następującą rozmowę:

- Kiedy dostaniesz coś z Polski? - zapytał mężczyzna, który przedstawił się jako "Kmicic". Ustalono, że dzwonił z budki telefonicznej w Karlsruhe.

- W tym tygodniu. Na razie Stach przysłał do mnie dwóch chłopaków, zabrali 100 l, ale zostało mi jeszcze 50.

- To dobrze, bo Niemiaszki zaczynają się niecierpliwić.

Tydzień później w godzinach wieczornych do Janeczka ponownie zadzwonił Staszek.

- Wszystko dotarło, już to przerabiamy. Przygotuj się na 7 marca, przyjedzie taki jeden z piąteczką.

- W końcu! Gdzie się z nim spotkam?

- Pojedziesz na lotnisko do Hamburga.

- O której?

- Chyba około południa, ale na razie nie wiem. O szczegółach pogadamy pod koniec tygodnia.

Staszek odezwał się 5 marca, tym razem zadzwonił parę minut po wpół do 7 rano. Potwierdził, że Janeczek ma stawić się na lotnisku w Hamburgu za 2 dni. Człowiek z przesyłką miał przylecieć rejsowym samolotem PLL LOT późnym popołudniem.

- Jak go rozpoznam?

- Będzie trzymał w ręku "Życie Warszawy". Gdy hala przylotów trochę się opróżni, podejdź do niego i powiedz, że jesteś od Alka z Warszawy. No i najważniejsza sprawa - dodał na zakończenie Staszek - po wszystkim zadzwoń do mnie i potwierdź, że wszystko poszło zgodnie z planem.

Jak się miało okazać, ów telefon stał się kluczową okolicznością dla całego późniejszego śledztwa.

Akcja na lotnisku

Dwa dni później Janeczek wyruszył o świcie do Hamburga, na miejsce dotarł parę minut po 14. Tajniacy śledzili go przez całą drogę; gdy wszedł do restauracji, żeby coś zjeść, usiedli przy sąsiednim stoliku. O 15.43 opuścił knajpę i pojechał na lotnisko. Kiedy zjawił się w hali przylotów, obserwowało go sześciu funkcjonariuszy w cywilu, w tym jeden wyposażony w ukrytą kamerę, która rejestrowała każdy krok podejrzanego.

Kwadrans po 16 wylądował samolot z Warszawy. W ciągu 10 minut kilkudziesięciu policjantów dyskretnie sprawdziło zawartość walizek podróżnych, lecz nie znaleźli w nich nic podejrzanego. Wyglądało na to, że przesyłka z towarem znajdowała się w bagażu podręcznym któregoś z pasażerów. Jednak także w tym przypadku poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Co więcej, żadna z osób nie miała przy sobie "Życia Warszawy"! Zrezygnowani policjanci bezradnie rozglądali się po hali przylotów, zerkając co chwilę na Janeczka.

Jako ostatni do punktu kontroli podeszli członkowie załogi samolotu - kilka stewardes i dwóch pilotów (już wcześniej sprawdzono ich personalia, za sterami maszyny siedzieli kapitanowie Adam Mazur i Dariusz Przesiecki). Mazur taszczył zaplombowany worek z pocztą lotniczą. Celnicy, po pobieżnym sprawdzeniu dokumentów, przepuścili całą grupę, nawet nie zaglądając do torby z korespondencją. Zresztą stanowiło to niemal regułę, pracownikom linii lotniczych prawie nigdy nie sprawdzano bagaży podręcznych i rzadko kiedy otwierano zalakowane przesyłki.

Obaj piloci weszli do hali przylotów. Rozeszli się po pomieszczeniu; Mazur stanął przy drzwiach, po czym wyjął z kieszeni marynarki "Życie Warszawy". Janeczek rozejrzał się dyskretnie po hali i, nie zauważając niczego niepokojącego, podszedł do pilota. Zamienili parę zdań, po czym skierowali się do wyjścia. W ślad za nimi po kilkudziesięciu sekundach podążył Przesiecki.

Na parkingu Janeczek z Mazurem wsiedli do auta. Dopiero kiedy dołączył do nich drugi pilot, uruchomili samochód. Kilka razy objechali plac. Policjanci obserwowali przez lornetki, co się dzieje wewnątrz volkswagena; po drugim okrążeniu Mazur otworzył worek i wyjął z niego cztery paczuszki. Po chwili auto się zatrzymało; obaj przemytnicy wyszli z samochodu i poszli do biura, które PLL LOT wynajmowały na hamburskim lotnisku. W międzyczasie policjanci sprawdzili grafik załogi: piloci mieli wracać do Polski samolotem rejsowym odlatującym o 18.50.

Gliniarze dali ciała

Janeczek wyjechał z parkingu i udał się w stronę autostrady prowadzącej do Kolonii. Kapitan kierujący akcją podjął decyzję o zatrzymaniu mężczyzny. Pułapkę przygotowano przy wyjeździe z tunelu, funkcjonariusze rozłożyli kolczatkę i czekali, aż mężczyzna wpadnie w ich sidła. Samochód Janeczka zatrzymano o 18.30.

Podczas przeszukania auta pod przednim siedzeniem pasażera znaleziono cztery paczuszki z białym proszkiem, na fotelu leżał ten sam egzemplarz "Życia Warszawy", który miał ze sobą Mazur. Przeprowadzony na miejscu narkotest potwierdził, że w zawiniątkach znajdowała się amfetamina.

W tym samym czasie kryminalni zatrzymali na lotnisku polskich pilotów. Postawiono im zarzuty wwiezienia narkotyków na terytorium RFN. Obu mężczyzn przeszukano, lecz policjanci nie znaleźli przy nich żadnych zakazanych substancji. Tymczasem w Bassenheim kolejna grupa śledczych przetrzepała dom Janeczka. Tam również nie znaleziono narkotyków, lecz jako dowód w sprawie zarekwirowano 50 l BMK.

Jeszcze w trakcie przetrząsania domu rozpoczęło się przesłuchanie właściciela. Mężczyzna zarzekał się, że nie wiedział, co znajduje się w zawiniątkach.

- Panowie, ja naprawdę nic nie wiem o żadnej amfetaminie i nie jestem członkiem gangu narkotykowego! - przekonywał.

- A po co kupował pan BMK? - dopytywał śledczy.

- Poprosił mnie o to kolega z Polski. Staszek chciał, żebym mu kupił i przechował 150 l tego cholerstwa, bo planował otworzyć w Warszawie pralnię chemiczną. Powiedział, że te chemikalia będą mu potrzebne do farbowania wełny. Wie pan, w Polsce nie można tego kupić, więc gdyby nie ja, nie mógłby założyć interesu - tłumaczył.

- Czyli nie wiedział pan, że z BMK produkuje się amfetaminę?

- A Boże broń! - Janeczek bił się w piersi.

- A ta amfa, którą pan odebrał od pilotów? Co zamierzał pan z nią zrobić?

- Ten pilot, od którego dostałem paczki, powiedział, że jeszcze dzisiaj odbierze je ode mnie jakiś koleś na dworcu w Kolonii. Facet miał na mnie czekać punkt
o 23 na czwartym peronie.

- Jak zamierzał pana rozpoznać?

- Miałem trzymać w ręku "Życie Warszawy", które dostałem od pilota. On mi obiecał, że za przewiezienie paczek dostanę 500 marek i dodatkowe 200 za koszty podróży.

Policjanci czym prędzej pognali we wskazane przez Janeczka miejsce. O umówionej godzinie jeden z tajniaków, Niemiec o polskich korzeniach, stawił się na wyznaczonym peronie. Przez ponad godzinę przechadzał się tam i z powrotem, wymachując gazetą. Jednak nikt do niego nie podszedł.

Dopiero wtedy śledczy zorientowali się, że w ferworze akcji popełnili niewybaczalny błąd. Przecież w rozmowie zarejestrowanej 5 marca Staszek wyraźnie żądał, by Janeczek po odebraniu przesyłki dał mu znać, że wszystko jest w porządku. Tymczasem w drodze z lotniska mężczyzna nigdzie się nie zatrzymywał!

- Rzeczywiście, miałem zadzwonić - stwierdził Janeczek podczas nocnego przesłuchania. - Chciałem zatelefonować po przyjeździe do Kolonii. Z nerwów zapomniałem wam o tym powiedzieć - mężczyzna zrobił zatroskaną minę.

Przesłuchujący przesunął w jego stronę telefon.

- Proszę wykręcić numer tego Staszka.

Aresztant posłusznie wypełnił polecenie, ale po drugiej stronie nikt nie podniósł słuchawki. Kolejne próby połączenia również nie przyniosły rezultatów. Wyglądało na to, że szajka przemytników zwęszyła wpadkę. Jak się miało okazać, niedopatrzenie policji było brzemienne w skutkach.

Nikt nic nie wie

Tego samego wieczora przesłuchiwano też pilotów. Obaj byli zgodni: nie mieli pojęcia, że przewożą amfetaminę.

- Dobrze wiemy, że to nie jest pana pierwszy kurs - stwierdził śledczy maglujący Mazura.

- No, latałem już z tym cztery razy - przyznał się pilot. Nie miał pojęcia, że funkcjonariusz go podpuścił. - Ale przysięgam na życie mojej córki, nie wiedziałem, co jest w środku. Skąd miałem wiedzieć, że tam są narkotyki? Nawet mi do głowy nie przyszło, że w Polsce produkuje się amfetaminę! Myślałem, że to w Niemczech są z tym kłopoty - przekonywał.

W tym samym czasie w drugim pokoju odbywało się przesłuchanie Przesieckiego.

- Posiadamy dowody, że już wcześniej szmuglowałeś fetę - śledczy próbował sprawdzonego sposobu.

- To jakieś nieporozumienie! Ja nic nie wiem o żadnej amfetaminie!

- Dobrze panu radzę, lepiej się przyznać. Jeśli powiemy prokuratorowi, że pan współpracował, to może dostanie pan niższy wyrok - kusił policjant.

- Ale ja naprawdę nigdy nic nie przemycałem!
Nawet dzisiaj! Adaś mnie poprosił, żebym mu pomógł, bo miał się spotkać z jakimś gościem i coś mu dać. Miałem robić za obstawę, ponieważ nie wiedział, co to za typ - upierał się.

Dopiero na późniejszym procesie okazało się, że Przesiecki mówił prawdę.

Tymczasem w pomieszczeniu obok śledczy nadal przepytywał Mazura. Pilot zeznał, że przy każdym kursie dostawał paczki od innego mężczyzny. Zawsze spotykali się na parkingu warszawskiego lotniska, odbierał tam przesyłkę oraz 1000 marek za fatygę.

- Niech mi pan powie, jak się pan w to wszystko wpakował? - zapytał policjant.

- W styczniu zeszłego roku w Warszawie zaczepił mnie nieznajomy facet, kiedy wychodziłem z hali przylotów. Twierdził, że ma do mnie jakiś interes. Pytałem, o co chodzi, ale on tylko pokręcił głową. Przyjdź wieczorem do restauracji w Bristolu, to ci wszystko wyjaśnię - tak powiedział. Wymigiwałem się, że nie mam czasu, no i nie zwykłem spotykać się z nieznajomymi. Ale on obiecał, że za samo spotkanie dostanę 50 dolarów. W Polsce to naprawdę kupa szmalu, więc się zgodziłem.

- Jak się nazywał ten mężczyzna?

- Miał na imię Piotr, ale nie znam jego nazwiska.

- No dobrze. Więc o czym rozmawialiście w tej restauracji?

- Zaproponował, żebym coś dla niego przewiózł przez granicę. Obiecał, że za każdy taki kurs dostanę 1000 marek. No i się zgodziłem...

- Kiedy doszło do kolejnego spotkania?

- Już nigdy więcej go nie widziałem. Po tygodniu na parkingu podszedł do mnie jakiś mężczyzna w kożuchu i oświadczył, że jest od Piotra. Dał mi paczki i kasę. Powiedział, że na lotnisku w Monachium zgłosi się do mnie facet, który powie, że jest od Alka. Miałem mu dać te zawiniątka. No i później zawsze wyglądało to w ten sam sposób.

Dalsze przesłuchania pilotów nie przyniosły żadnych konkretnych informacji. Tymczasem w laboratorium kryminalistycznym dokładnie zbadano zawartość pakunków. Okazało się, że po drodze tajemniczo wyparowała niewielka ilość narkotyku; w zawiniątkach, zamiast 5 kilo, znajdowało się 4785 g proszku.

Co najdziwniejsze, produkt okazał się podłej jakości - zawierał jedynie 54,4 proc. czystej amfetaminy. Było to znacznie mniej niż w fecie produkowanej we wschodniej Europie, którą dotychczas przechwytywali policjanci.

To była tylko przysługa

Następnego dnia wszystkie niemieckie gazety rozpisywały się o udaremnionym przemycie narkotyków, w który byli zamieszani polscy piloci. Dziennikarze twierdzili, że Polska i inne bratnie kraje obozu socjalistycznego stały się eksporterami białej śmierci na zachód Europy. Niektórzy dziennikarze wręcz twierdzili, że za szmuglem stały służby specjalne państw znajdujących się za żelazną kurtyną.

Zgoła inną interpretację wydarzeń przyjęły reżimowe media w Polsce. Nad Wisłą twierdzono, iż cała akcja jest prowokacją niemieckich imperialistów. Wedle oficjalnej wersji przedstawionej opinii publicznej, polscy piloci byli niewinni, a za aferą stoją zachodnioniemieccy politycy, którzy chcą w ten sposób skompromitować kraj znajdujący się w innym obozie politycznym.

Mimo zakrojonego na szeroką skalę śledztwa podczas procesu, który rozpoczął się 29 września 1988 roku przed Sądem Krajowym w Hamburgu, na ławie oskarżonych zasiadło tylko trzech kurierów. Nie udało się ustalić odbiorców narkotyków w Niemczech, personaliów "Staszka", "Kmicica" i "Piotra" oraz mężczyzn, którzy wręczali Mazurowi narkotyki w Warszawie.

Podczas pierwszej rozprawy Bogdan Janeczek podtrzymał wcześniej przyjętą linię obrony. Zeznał: Zgadzam się z dotychczasowymi ustaleniami dokonanymi w trakcie procesu oraz z opisanym przebiegiem wydarzeń, w których uczestniczyłem. Chciałbym jednak stwierdzić, że nie wiedziałem, że od Polaków mam odebrać amfetaminę. Nie było mi również wiadome, do jakich celów służą przechowywane w mojej piwnicy chemikalia. Chcę powtórzyć, że nie wiedziałem, iż przechowywany u mnie płyn jest materiałem wyjściowym do produkcji groźnego narkotyku, amfetaminy.

Podczas kolejnych rozpraw Janeczek twierdził, że Staszka poznał w Opolu, jeszcze przed swoim wyjazdem do Reichu.

- To było w jakiejś knajpie, ja wtedy pracowałem jako dostawca. Spotkaliśmy się później parę razy na piwie. Ale jak wyjechałem do Niemiec, kontakt się urwał. Gdzieś tak rok temu spotkaliśmy się przypadkiem na ulicy w Hamburgu. Zawsze to radość spotkać rodaka, no to skoczyliśmy na wódeczkę. Dałem mu swój numer, żeby się odezwał, jak znowu przyjedzie. No i on później do mnie zadzwonił, żeby mu kupić BMK.

- Jak Staszek miał na nazwisko? - dopytywał sędzia.

- Nie wiem, jakoś się tak nie złożyło, żeby go o to pytać.

- A czym pana kolega zajmował się w Polsce?

- Coś tam mówił, że pracuje w jakimś państwowym przedsiębiorstwie odzieżowym.

Myślał, że to kawior!

Zeznania Janeczka w pewnym momencie zaczęły przypominać kabaret.

- Wysoki Sądzie, chciałem nieśmiało zauważyć, że podczas nagranych przez policjantów rozmów telefonicznych ani razu nie padły słowa o narkotykach albo o amfetaminie - podkreślał. - Ja naprawdę chciałem tylko wyświadczyć przysługę znajomemu z Polski.

- A co według oskarżonego znajdowało się w paczkach, które otrzymał od Mazura? - zapytał sędzia.

- Byłem przekonany, że w torebkach znajduje się kawior.

- Kawior? - dopytywał sędzia.

- No tak. W Niemczech jest bardzo drogi, a w Polsce sprowadzają go z Rosji, więc jest dużo tańszy.

Na sali sądowej niemal wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem. Sędzia Marcus Fischer uciszył zebranych, opuścił okulary na nos i zapytał oskarżonego:

- Czy oskarżony mógłby wyjaśnić, w jaki sposób wpadł na tak niezwykły pomysł?

- No jak to, przecież, kiedy Staszek do mnie zadzwonił, to powiedział: Jeżeli ci to przyślę, to cena wraz z wysyłką wynosi 8 marek. No więc byłem pewny, że chodzi o kawior, bo o cóż innego? Przecież w niemieckich sklepach o tej porze roku właśnie tyle kosztuje puszka kawioru! Co innego, jakby to było latem, wtedy to jego cena wzrasta do 10, a nawet 12 marek!

Na sali publiczność znowu zaczęła się śmiać.

- Proszę o spokój, bo zaraz wyproszę wszystkich na zewnątrz - ostrzegł Fischer. - Czyli twierdzi pan - zwrócił się do Janeczka - że cały czas był przekonany, iż w środku tych paczek znajduje się kawior?

- O nie, tego nie powiedziałem - sprostował podsądny. - Kiedy wyjechałem z parkingu, coś mnie tknęło, sięgnąłem pod siedzenie i wyjąłem jedną z paczuszek. Zacząłem to macać, ale wydawało mi się to takie bardzo miękkie. To nie mógł być kawior, raczej jakiś proszek.

- I co pan wtedy pomyślał?

- Od razu sobie skojarzyłem, że Staszek wspominał mi kiedyś, iż na Zachodzie bardzo drogo chodzi azotan srebra, a w Polsce można go kupić za grosze. No to pomyślałem, że to właśnie azotan srebra.

Zaskakująco małe wyroki

Do sprawy niczego nowego nie wniosły również zeznania pilotów. Obaj podtrzymali to, o czym mówili wcześniej: nie mieli pojęcia, jaka jest zawartość paczek oraz nie znali nazwisk nadawców i odbiorców pakunków. Mazur oświadczył, iż Przesiecki nigdy wcześniej nie brał udziału w szmuglu, nie otrzymał też ani grosza za pomoc w przemycie narkotyków!

Wyrok ogłoszono 12 grudnia 1988 roku - Janeczek został skazany na 6 lat i 9 miesięcy więzienia, Mazur miał trafić za kraty na 5 lat i 9 miesięcy, natomiast Przesieckiego skazano na 2 lata i 9 miesięcy odsiadki.

W uzasadnieniu werdyktu sędzia Fischer stwierdził: Na korzyść trzech oskarżonych przemawia to, że narkotyk był przeciętnej jakości. Za siedzącymi na ławie oskarżonych przemawia również i to, że wszyscy trzej znali bardzo słabo język niemiecki, a zatem możliwość ich śledzenia i aresztowania była o wiele łatwiejsza niż w przypadku przestępcy niemieckiego.

Poza tym sędzia uzasadniał, iż oskarżonych pilotów - poza wyrokiem więzienia - spotkają także inne przykre konsekwencje; ze względu na odległość i trudności w przekraczaniu granicy najbliżsi pilotów będą mieli bardzo ograniczone możliwości odwiedzania ich w więzieniu. Oprócz tego uznał, że: Na korzyść Janeczka, Mazura i Przesieckiego sąd wziął pod uwagę fakt, że osiągnięty przez nich zysk z pośredniczenia przy przemycie amfetaminy był niewielki.

Sędzia nie dał wiary wyjaśnieniom Janeczka, jakoby nie wiedział o rzeczywistej zawartości paczek przesłanych z Polski oraz do czego miały posłużyć chemikalia, które kupował. Mimo to znalazł kolejną okoliczność łagodzącą: Sąd stwierdza na korzyść oskarżonego Janeczka, że wprawdzie wiedział on, że w przypadku amfetaminy chodzi o narkotyk, za którego rozprowadzanie grozi kara, to jednak nie znał w szczegółach niebezpieczeństwa związanego z jego zażywaniem.

Niemiecka prasa nie zostawiła na policji suchej nitki. Stwierdzono, że akcja zakrojona na tak szeroką skalę zakończyła się kompletnym fiaskiem, a z powodu błędów popełnionych podczas śledztwa za kraty trafiły jedynie płotki. Wciąż nieznani pozostawali producenci amfetaminy i główni dystrybutorzy tego narkotyku na terenie RFN.

Natomiast w Polsce całą sprawę wyciszono, w prasie nie ukazały się żadne informacje o skazaniu polskich pilotów. Po odsiedzeniu wyroku Mazur i Przesiecki zostali deportowani do ojczyzny. Nie wiadomo, jakie konsekwencje spotkały obu mężczyzn po powrocie do kraju.

Bogdan Janeczek po opuszczeniu więzienia wrócił do Bassenheim i zatrudnił się w firmie remontowej. Nigdy więcej nie wszedł w konflikt z prawem.

Miłosz  A. Gerlich

Niektóre personalia oraz okoliczności zdarzeń zostały zmienione. 

Źródło:

P. Szlachetko, "Najwięksi polscy zbrodniarze. Wstąpił we mnie demon", MUZA SA,

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: Polskie Linie Lotnicze LOT | amfetamina | przemyt
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy