Niewyjaśniona katastrofa lotu PLL LOT 165 na Policy

Do katastrofy doszło 2 kwietnia 1969 roku. 50 lat później nadal nieznane są przyczyny wypadku Antonowa /Wikimedia Commons /domena publiczna
Reklama

Pięćdziesiąt lat temu drugi dzień kwietnia wypadał w środę. W wiosenne popołudnie, punktualnie o 15:20 z warszawskiego Okęcia wystartował w kierunku Krakowa pasażerski samolot An-24.

Nastoletni syn ministra na pokładzie

Szykowano się na rutynowy, krótki lot. Pięćdziesiąt pięć minut później maszyna miała zaplanowane lądowanie w podkrakowskich Balicach.

Na pokładzie samolotu było sześciu członków załogi i 47 pasażerów. Wśród nich znany językoznawca prof. Zenon Klemensiewicz, były minister lasów Stanisław Tkaczow czy 14-letni Stasiu, syn szefa resortu komunikacji Piotra Lewińskiego.

Reklama

Początkowo nic nie zapowiadało tragedii. Tuż po starcie piloci nie zaobserwowali niczego niepokojącego, a samolot zgodnie z planem leciał w stronę Krakowa. To, co wydarzyło się później, wciąż pozostaje owiane tajemnicą.

Kilkadziesiąt minut później An-24 zamiast w rejonie Balic, został zaobserwowany przez mieszkańców Makowa Podhalańskiego, Suchej Beskidzkiej, Zawoi i Skawicy. Maszyna, zapamiętali świadkowie, leciała nisko nad ich domami.

Świadkowie dwukrotnie usłyszeli huk

Z relacji reportera "Dziennika Polskiego" z 4 kwietnia 1969 roku:

"Leciał w kierunku pobliskich szczytów gór położonych w paśmie babiogórskim. W mgnieniu oka (świadkowie)  utracili widoczność samolotu. Na wysokości jego lotu szalała zamieć śnieżna. Po kilku sekundach w okolicy dał się słyszeć dwukrotnie następujący raz po raz huk".

Według mieszkańców zegarki wskazywały godzinę 16:15-16:20.

Tor lotu samolotu śledzili wzrokiem niemal do ostatniej chwili mieszkańcy gajówki w Zawoi-Podpolicach: Maria Dyrcz oraz Franciszek i Władysław Kudzia. Pierwszy z mężczyzn miał powiadomić telefonicznie o katastrofie Komendę Powiatową MO w Suchej Beskidzkiej.

Górski stok usłany zwłokami ofiar

Akcja poszukiwawcza rozpoczęła się niezwłocznie. Alarm ogłoszono w całym województwie, stawiając na równe nogi milicjantów, służby cywilne i wojsko. Zapadał zmrok, warunki pogodowe pogarszały się, a teren poszukiwań był wymagający. To dlatego na nic zdała się pomoc znajdującego się w powietrzu samolotu LI-2. Załoga przeczesała okolicę, ale ze względu na fatalną widoczność, zdecydowała się zawrócić.

Pierwsi ratownicy dotarli na miejsce katastrofy po trzech godzinach od telefonu zdenerwowanego gajowego. Niestety, nie było już kogo ratować. Ogrom tragedii był przytłaczający.

Jerzy Pałosz, dziennikarz "Gazety Krakowskiej" napisze po latach o zmasakrowanych zwłokach, porozrzucanych na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych. Ciała 53 pasażerów i członków załogi zawisły na drzewach lub zostały wbite w kadłub samolotu. Przypięci pasami bezpieczeństwa do foteli, mieli porozrywane jamy brzuszne.

Oskarżenia pod adresem kapitana

Zdruzgotany szef resortu komunikacji wysłał na miejsce komisję, która miała zbadać przyczynę katastrofy. Wytypowani specjaliści mieli odpowiedzieć na pytanie, co spowodowało, że maszyna znalazła się kilkadziesiąt kilometrów od lotniska w Balicach i dlaczego leciała tak nisko w pobliżu wysokich gór.

Oficjalny raport wskazał na błędy załogi, nieprawidłowe działania kontrolerów ruchu lotniczego, naruszenie przepisów kierowania ruchem lotniczym oraz wady systemu kierowania ruchem lotniczym i wady systemu załoga - statek powietrzny.

Wskazano również, że kapitan Czesław Doliński zataił poważne problemy zdrowotne i w trakcie lotu doznał zawału serca, co odwróciło uwagę załogi od czynności związanych z nawigacją, przez co maszyna znalazła się w pobliżu Babiej Góry.

Tezę tę obaliły badania drugiej komisji powołanej przez ministerstwo. Potwierdzono, że kapitan miał problemy kardiologiczne, ale wykluczono zawał na pokładzie samolotu. Uznano, że stan zdrowia pilota nie miał wpływu na przebieg zdarzeń z 2 kwietnia 1969 roku.

Teorie spiskowe i podejrzany wyjazd

Komisja ustaliła natomiast, że piloci kompletnie pogubili się w locie, zdając się w ocenie sytuacji wyłącznie na obsługę naziemną, a ta nie dość, że dopuściła się błędów, to jeszcze korzystała z... niedopuszczonego do użytkowania radaru. Tym samym do katastrofy miała doprowadzić seria błędów i pomyłek.

Władzom PRL zależało na jak najszybszym zamknięciu, wręcz zatuszowaniu sprawy. To oczywiście sprzyjało powstawaniu kolejnych teorii spiskowych. Mówiono między innymi o próbie zamachu terrorystycznego czy niedoszłej uciecze pilotów do Austrii, co w Polsce Ludowej wcale nie było przypadkiem odosobnionym.

Sprawy nie ułatwił również wyjazd radarzysty z Balic do Szwecji. Chociaż operator nie ustrzegł się błędów, służby pozwoliły mu opuścić kraj.

Najważniejsze pytanie nadal bez odpowiedzi

Czterdzieści lat po katastrofie na szczycie Policy postawiono pomnik. Złotymi zgłoskami na ciemnym tle wypisano nazwiska ofiar. O pamięć o nich dba również znajdujący się w pobliżu metalowy krzyż.

A pytanie o oficjalne przyczyny tragedii?  Ta kwestia do dziś pozostaje bez odpowiedzi...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama