Rafał Cichowski: Ziemia dłużej nas nie zniesie

Rafał Cichowski, autor "Pyłu Ziemi" /materiały prasowe
Reklama

Na swoim koncie ma dwie książki science-fiction i nie wróży Ziemi zbyt ciekawej przyszłości. Z Rafałem Cichowskim, pisarzem nominowanym do nagrody Zajdla, rozmawiamy o tym, co było, jest i będzie - niekoniecznie w ujęciu kosmologicznym.

Adam Wieczorek, Interia: Podobno uważasz, że nad polskie morze trzeba jeździć w listopadzie.

- To dlatego, że nie lubię parawanów. A tak naprawdę uroki morza po sezonie odkryłem zupełnie przez przypadek. Szukaliśmy kiedyś z żoną pomysłu na to, jak spędzić jesień i pojechaliśmy zupełnie niestandardowo nad morze. Tak nam się spodobało, że wracamy co roku. Cisza i spokój. W Juracie jest otwarta wtedy jedna knajpa z tubylcami. Można łazić po pustym lesie i biegać z psem po plaży. Mamy dużego Flat Coated Retrievera, który uwielbia wodę. Poza tym nie ciągnie mnie do dużych skupisk ludzkich i unikam ich jak mogę.

Reklama

A mieszkasz i pracujesz w Warszawie.

- Tak, ale na szczęście przy lesie. To też jest miejsce, gdzie da się znaleźć prywatność. Do centrum się nie zapuszczam. Pracę mam z dala od Śródmieścia. Egzystuję sobie na uboczu.

Czytając obie twoje powieści - "2049" i "Pył Ziemi" - zastanawiałem się czy twoje światy muszą być takie smutne i ponure? Nie wróżysz ludzkości dobrze na przyszłość.

- Czy ja wiem, czy są aż tak smutne? Mają jakieś przebłyski światła. Wydaje mi się, że jest w nich dużo pozytywnych rzeczy. To nie są klasyczne dystopie. Nie opisuję miejsc, na które spadły bomby atomowe i ludzie żyją w kanałach, metrze itd. Wolę otwarte przestrzenie.

- Masz jednak rację, że pojawia się tam smutny obraz stanu duchowego współczesnego człowieka. Mamy swoje wady, a w świecie przyszłości są one jeszcze bardziej wyraźne. Ktoś kiedyś powiedział, że fantastyka, jak by nie wybiegała w przyszłość i tak będzie opowiadać o naszych teraźniejszych czasach. Przez opisywaną przyszłość komentuję naszą rzeczywistość, biorąc cechy, które zauważam w ludziach wokół mnie i podkręcając je, aby wywołać w czytelniku refleksję na temat tego, dokąd to wszystko zmierza.

W 2049 mamy zamkniętą enklawę, gdzie jest dobrobyt, wszyscy mają pracę i żyje tam elita. Mamy też całą resztę, gdzie nie jest tak wesoło.

- To są podziały, które tak naprawdę widać obecnie na każdym kroku. Wystarczy przejść się po mieście. Ludzie mieszkają na lepszych i gorszych osiedlach. "2049" zacząłem pisać po przeprowadzce do Warszawy, gdzie zupełnie przypadkowo wylądowałem na strzeżonym osiedlu. Impulsem do napisania tej książki, były chwile spędzone w oknie. Oglądałem ludzi na podwórku wypasionego osiedla, którzy krążyli, jak więźniowie po spacerniaku. Pomyślałem, że z jednej strony mamy tutaj taki dobrobyt, super budynki i drogie samochody, a jednak człowiek jest zamknięty i boi się tego świata, który jest na zewnątrz.

- Zauważyłem, że strzeżone osiedla jeszcze bardziej nakręcają paranoję. Im więcej mamy zamków w drzwiach, tym bardziej boimy się, że ktoś nas okradnie. Wieszając na drzwiach pięć kłódek prowokujemy myśli, że po drugiej stronie muszą być ukryte jakieś skarby. "2049" o tym opowiada. Miasto Ketra jest strzeżonym osiedlem, państwem-miastem-firmą-matką. 

A teraz mamy "Pył ziemi". Najnowsze dzieło. Tu mamy wiek XXXI (rok 3049). Wielkie drzewo pędzące przez kosmos, na którym ucieka ludzkość. A raczej jej część.

- Tak by się mogło wydawać. Nie ujawniając zbyt wiele z fabuły możemy powiedzieć, że jest to statek pokoleniowy, który uciekł z Ziemi przed zagładą. Ludzkość chce przetrwać i szuka dla siebie lepszego miejsca. Ojczystą planetę zdegradowaliśmy do tego stopnia, że nie da się na niej mieszkać. Tak orzekła sztuczna inteligencja. Nie ma na Ziemi dla nas przyszłości i musimy uciekać.

Tego się boisz?

- Stephen Hawking powiedział, że Ziemia ma datę ważności: tysiąc lat. Nie sądzę, aby nasza planeta nas dłużej zniosła. Jest nas coraz więcej i coraz agresywniej ją eksploatujemy. Nie ma chyba innej możliwości niż szukać alternatyw we wszechświecie. Szybko wyrastamy z naszej kołyski.

Nie uważasz, że zamiast szukać miejsca w gwiazdach i tam śmiecić, powinniśmy posprzątać na własnym podwórku?

- Życzyłbym sobie, żeby ludzie się uspokoili i prowadzili zrównoważoną gospodarkę. "Pył Ziemi" opisuje taką nieprawdopodobną sytuację. Ci, którzy zostali na Ziemi zaskakująco wykorzystują tylko to, czego potrzebują. Koniec świata jednak ich czegoś nauczył. Ludzie wreszcie zrozumieli, że mają jedną planetę, są do niej podłączeni i jeśli ona umrze, to będzie też ich koniec. Naprawdę chciałbym, żebyśmy się opamiętali. Póki co, wszystkie znaki wskazują, że tak się nie stanie. 

Jesteś miłośnikiem fantastyki?

- Nie do końca. Czytam bardzo różne rzeczy. W sztuce cenię sobie różnorodność. Dlatego lubię autorów, którzy mieszają konwencje. Lubią zaczerpnąć motywów z wielu miejsc, a potem zrobić coś po swojemu.

- Studiowałem literaturę amerykańską i to głównie ją czytam. Po fantastykę oczywiście sięgam, ale nie tak często, jak inni pisarze, którzy obracają się w tej stylistyce na co dzień. Wybrałem science-fiction pewnie dlatego, że ten setting dobrze służy historii, którą chciałem opowiedzieć. Historii o człowieku i o czasie. Ale przyszłość jest jedynie scenografią. Nie zamierzam się tylko na niej skupiać. W pisaniu chciałbym spróbować różnych gatunków.

Na razie masz na koncie dwie książki science-fiction i jedno opowiadanie, które ukazało się w limitowanym nakładzie. Co dalej?

- Kończę książkę, która opowiada o dzieciakach wychowujących się w latach 90. XX wieku. Dokładnie w 1997, czyli roku wielkiej powodzi w Polsce. To rzecz o dorastaniu i ostatnich dniach analogowego świata. Akcja powieści rozgrywa się wśród bloków i na podwórkach, na których stoją trzepaki. Dzieciaki grają w piłę, mało kto ma komputer i nikt nie posiada telefonu komórkowego. To ten magiczny świat, który dla mojego pokolenia jeszcze przed chwilą tu był, ale jak spojrzymy w kalendarz, to minęło 20 lat. Czas nie czeka na nikogo.

To będzie young adult czy coś dla dorosłych, którzy wychowali się w tej epoce?

- Myślę, że najbardziej odnajdą się w tej książce ludzie, którzy żyli w tych czasach i mieli mniej więcej tyle lat, co bohaterowie. Czyli po 13 lat. Ci ludzie są teraz po trzydziestce. Mają rodziny, dzieciaki, ustatkowali się. Będzie to fajny sposób na wrócenie pamięcią do dzieciństwa lat 90. Ta nostalgia jest obecna wszędzie. Widać to nawet po powrotach produktów na rynek - choćby takiego Frugo. Ja tą książką też wracam do magicznego, analogowego świata, który już nie istnieje.

Ale to nie będzie tak ponura powieść, jak np. "Tracę Ciepło" Orbitowskiego?

- Nie. Prawda jest taka, że nie napiszę nigdy książki, która będzie jednowymiarowo wesoła albo smutna. Lubię mieszać nastroje, jak w życiu. Ale będzie w niej dużo humoru. Nie potrafię też pisać bez puszczania oka do czytelnika. Czytałem fragmenty nowej powieści mojej żonie i śmiała się na głos.

- Nie wiem natomiast czy polecałbym tę książkę dzieciom, bo językowo będzie, jak zawsze, dosadnie. Nie unikam wulgaryzmów. Stawiam na realizm językowy i moi bohaterowie po prostu bluzgają.

Nie zauważyłem, aby w "Pyle Ziemi", ani "2049" było specjalnie dużo wulgaryzmów. Były neutralne.

- Były umieszczone w strategicznych miejscach, gdy trzeba było coś podkreślić. Pasowały też do wypowiadających je bohaterów. Natomiast widziałem, że sporo osób w recenzjach zarzucało wulgarność języka, bo być może nie byli przyzwyczajeni do dość dosadnych dialogów. Nie mówię, że moje książki muszą się spodobać każdemu.

Teraz pytanie podchwytliwe. Jak ci się pracowało z najlepszą redaktorką na świecie?

- Bez dwóch zdań najlepiej na świecie. Sam w pracy redaguję dużo tekstów, bo tworzę materiały reklamowe. Jestem wyczulony na punkcie języka. Moim zdaniem współpraca z Joanną Miką przebiegła bardzo pomyślnie.

- Na szczęście "Pył Ziemi" nie wymagał dużej ingerencji. Musiałem dopisać pewien wątek, aby wyjaśnić rzecz, która faktycznie nie wybrzmiała. W większości były to kosmetyczne zmiany. Mam nadzieję, że się spotkamy się z Joanną przy kolejnych książkach.

Pracujesz na pełen etat, masz dom i małe dziecko. Kiedy znajdujesz czas na pisanie?

- Są to momenty wycięte strategicznie z całego planu dnia. Tworzę głównie wieczorami i nocami, gdy wszystko inne jest ogarnięte. Faktycznie, ostatnio czasu na pisanie mam mało. Dlatego gdy siadam do klawiatury, muszę być przygotowany. Wykonuję mnóstwo pracy poza kartką. Sporo czasu spędzam jeżdżąc samochodem czy spacerując z psem. Wtedy powstaje fabuła.

- Kiedyś miałem większy luz i pozwalałem sobie na radosne improwizacje. Spędzałem godziny na tworzeniu rozdziałów, które później wylatywały z książki. Teraz nie mam takiego komfortu, więc od razu piszę na czysto. Pisanie zawsze było dla mnie ważne, więc siłą rzeczy jest u mnie na jednym z pierwszych miejsc. Rozpycham inne rzeczy na boki, żeby znaleźć na nie czas.

Chciałbyś pewnego dnia powiedzieć "rzucam pracę na etacie, zostaję pisarzem"?

- I tak, i nie. Moment, gdy zaczynasz utrzymywać się tylko z pisania jest w pewnym sensie ukoronowaniem literackich osiągnięć. Potwierdzeniem tego, że robi się dobrą robotę. Z drugiej strony bałbym się, że fakt utrzymywania mnie i rodziny ze sprzedaży książek, zacznie wpływać na to, co i jak piszę.

- Obecnie rozdzielam pisanie zarobkowe i pisanie dla przyjemności. Nie muszę zarabiać na książkach. Daje mi to wolność, dzięki czemu mogę eksperymentować, mieszać gatunki i nie spełniać oczekiwań moich czytelników. Nie wiem jak będzie w przyszłości. Teraz jestem w komfortowej sytuacji. Utrzymuję się z reklamy, a książki są obok. Z tego co widzę, nieźle sobie radzą. 

Twoja pierwsza powieść była nominowana do prestiżowej nagrody, "Zajdla". Jak to było?

- Na pewno pomogły mi kontrowersje wokół nagrody. Kilku autorów oburzyło się na to, że na listach pomocniczych pojawiły się nazwiska i tytuły z wydawnictw vanity czy self-publishing i innych mniejszych inicjatyw. Zażądali usunięcia tych lub swoich nazwisk z list książek wydanych w 2015 roku. Zrobiła się burza.

- Postanowiłem zabrać głos, bo moim zdaniem, to czytelnicy, a nie autorzy czy wydawnictwa, powinni decydować o tym, co czytają i co im się podoba. Spotkało się to oczywiście z krytyką ze strony pewnych grup. Jednak moje nazwisko zaistniało w świadomości fanów fantastyki. Ponadto, moi czytelnicy nie są może liczni, ale bardzo mnie wspierają, więc zaczęli na mnie głosować i ostatecznie pojawiłem się na liście nominacji do nagrody. Cieszy mnie to bardzo. Mimo wszystkich kontrowersji myślę, że znalazłem się wśród wyróżnionych autorów, bo napisałem po prostu dobrą książkę. 

Myślę, że ona w pełni zasłużyła na tę nominację. Może nie na samego Zajdla, bo konkurencja była wtedy bardzo mocna. Uważam jednak, że "Pył Ziemi" ma szansę powalczyć o ten tytuł.

- "Pył Ziemi" jest bardziej przemyślaną książką. Sam proces twórczy przebiegał łatwiej i miałem większą kontrolę nad tym jak ewoluowała fabuła. "2049" powstało przez cztery lata. Zaczynałem ją trzy razy, a w między czasie napisałem kolejną książkę do szuflady. Zmordowałem się tym tematem. Chciałem ją skończyć po to, żeby sobie udowodnić, że mogę. W przypadku "Pyłu Ziemi" usiadłem i w pół roku, pisząc dzień w dzień opowiedziałem historię tak, jak chciałem.

Mówiłeś o autorach, którzy mieszają. Kogo byś wskazał, jako największą inspirację?

- Bardzo lubię Marka Z. Danielewskiego. Niedawno ukazał się po polsku "Dom z liści", chociaż nie wierzyłem, że to jest przetłumaczalna książka. Czytałem ją na studiach i bardzo mnie oczarowała. House of Leaves jest mieszanką wielu gatunków: horroru, romansu, jest też zabawą z formą, z książką jako medium. Danielewski zaciera granicę między literaturą, a designem. Lubi bawić się konwencjami i stawiać wszystko na głowie. Tworzy nie tylko fabularne, ale też wizualne dzieła. Miał na mnie duży wpływ. Pomyślałem, że skoro ktoś wydaje i czyta takiego autora to być może dla mnie też jest nadzieja. Ja zawsze w pisaniu będę starał się przekraczać granice i szukać nowych rzeczy.

Rozmawiał Adam Wieczorek

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy