Nawiedzony dom na wzgórzu, czyli komiksy Joego Hilla

Niby niedaleko pada jabłko od jabłoni, ale długo Joe Hill nie chciał się przyznać, z którego drzewa genealogicznego się urwał. Lecz co się odwlecze, to nie uciecze. Po latach pisania do szuflady, zbudował istne popkulturowe imperium i przestał być synem swojego ojca.

A tym jest Stephen King, którego gęsty cień niemalże oblepiał Hillowi paluchy. Dlatego jako dwudziestoparolatek marzący o karierze pisarskiej, odciął się od rodowego nazwiska i sklecił sobie nowe, przycinając swoje drugie imię, Hillstrom. Trwając przy tym cokolwiek śmiałym jak na początkującego autora postanowieniu, mozolnie i uparcie przebijał się na rynek literacki przez prawie kolejną dekadę. 

Podczas gdy każdy wydawca na świecie chętnie kupiłby prawa pewnie nawet i do ojcowskiej listy z zakupami, Hill pisał różniste powieści tylko po to, żeby pożółkłe już dzisiaj kartki zbierały kurz. Lecz odnalazł się jako autor krótszych form i jego opowiadania zdobywały sukcesywnie kolejne wyróżnienia i nagrody, czego swoistym ukoronowaniem był ozłocony nagrodą Brama Stokera zbiór "Upiory XX wieku", wydany w 2005 roku. Mniej więcej wtedy media zaczęły interesować się Hillem na tyle, aby węszyć, kim ten facet w ogóle jest.

Reklama

Chyba z perspektywy czasu można bezpiecznie założyć, że decyzja Hilla o wypracowaniu sobie nazwiska należącego tylko i wyłącznie do niego była słuszna, bo zanim przyznał się do rodzinnych koligacji z mistrzem horroru, zdążył sięgnąć po najwyższe branżowe laury. Wydawał zbiory opowiadań ("Dziwna pogoda", "Gaz do dechy") i powieści, z małymi wyjątkami ("Strażak") albo udane ("Rogi", "Pudełko w kształcie serca"), albo bardzo udane ("NOS4A2"), lecz pod koniec pierwszego dziesięciolecia nowego millenium Hill był przede wszystkim scenarzystą komiksowym. 

Żaden to przypadek czy zrządzenie losu, raczej naturalna konsekwencja podejmowanych przez niego artystycznych decyzji. Wychowywany od małego nie tylko na horrorach, ale i na amerykańskim komiksie, jeszcze przed wydaniem swojej pierwszej książki napisał zeszyt przygód "Spider-Mana", choć nie od razu pociągnęło to za sobą kolejne zlecenia.

Dopiero kiedy poznał rysownika Gabriela Rodrigueza i razem rozpoczęli pracę nad autorskim komiksem, "Locke & Key", który tworzyli od 2008 do 2013 roku (kontynuacja nadchodzi) i za który otrzymali ostatecznie nagrodę Eisnera, Hill dał się poznać jako ukształtowany scenarzysta znakomicie rozumiejący to medium. Ba, dość powiedzieć, że rzeczoną serię można śmiało traktować jako jego szczytowe osiągnięcie literackie, wyrosłe nie tylko na młodzieńczych fascynacjach czytelniczych, ale i znakomicie rozpięte gatunkowo między pełnokrwistym i sugestywnym horrorem a istną fantastyką dla młodzieży. 

Zresztą jest to niejako cecha charakterystyczna stylu Hilla, który częstokroć ogrywa gatunkowe schematy na nowo, nadając im oryginalny sznyt i nie stroniąc od istnego remiksowania starego z nowym. Dlatego też nie dziwi, że naturalnym przedłużeniem tej komiksowej przygody jest dlań firmowanie swoim nazwiskiem całego imprintu wydawnictwa DC, czyli publikującego opowieści grozy Hill House Comics.

Pachnące jeszcze farbami drukarskimi dwa pierwsze tomy, wydane niedawno po polsku, to dopiero zapowiedź jak na razie pięcioczęściowej antologii horroru, której wszystkie odsłony mają trafić na księgarniane półki jeszcze w tym roku. Ogłoszeniu przejęcia przez Hilla kurateli nad projektem towarzyszyły pewne obawy, bo to facet nieustannie zajęty, stąd istniało ryzyko, że jego udział ograniczy się jedynie do, za przeproszeniem, świecenia gębą. Ale, na szczęście, tak się nie stało. 

Hill napisał scenariusz do "Kosza pełnego głów", a nad napisaną przez starego wygę Mike’a Careya "Rodziną z domu dla lalek" sprawował, cokolwiek to dokładnie znaczy, artystyczną opiekę. Obojętnie jednak, jaki jego udział by nie był, Hill i DC dostarczyli razem dokładnie to, czego rynkowi komiksowemu chronicznie brakuje, czyli inteligentne, zabawne i zmyślne horrory.

Pierwszy chronologicznie komiks (poszczególnie odcinki nie są powiązane ze sobą fabularnie) z zestawu, "Kosz pełen głów", to istny ukłon w stronę legendarnego już wydawnictwa EC Comics i innych, którzy w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku publikowali makabryczne historyjki przesycone czarnym humorem, ożywione potem przez serial "Opowieści z krypty". 

Rysunki mało znanego na naszym rynku włoskiego artysty Leomacsa, choć unowocześnione, nawiązują bezpośrednio do tamtej tradycji wizualnej, nieobcej zresztą i Hillowi, który przecież jako dziecko błąkał się po planie zdjęciowym napisanego przez ojca filmu "Creepshow", będącego niczym innym jak hołdem oddanym rzeczonemu EC Comics. Historia June, młodej dziewczyny, która przyjeżdża do małej wyspiarskiej mieściny, gdzie jej chłopak kończy wakacyjną pracę jako zastępca miejscowego szeryfa, pełna jest makabrycznego absurdu. 

Po tym, jak jej ukochany zostaje porwany przez uciekinierów z więzienia Shawshank (brzmi znajomo?), dobywa wikiński topór wiszący na ścianie obok innych antyków i obcina głowę napastnikowi. Tyle że magiczna moc owej broni działa zaskakująco: mózg delikwenta nadal pracuje. June, pakując zakrwawioną pamiątkę do wiklinowego koszyka, rusza uratować chłopaka i rozwiązać istną zagadkę kryminalną. Hill zamyka fabułę w zaledwie paru godzinach akcji, zamaszyście kreśląc kolejne zdarzenia umyślnie grubą krechą i sprawnie zazębiając ze sobą policyjną sensację, brutalny horror i histeryczne żarty, a to wszystko buduje na fundamencie bezpretensjonalnego "girl power".

Także i Carey kreśli historię z perspektywy kobiecej, ale na przestrzeni przeszło stulecia. Bo dzieje tytułowego domku dla lalek sięgają dalej niż zdaje sobie sprawę młoda Alice, która na szóste urodziny otrzymuje niecodzienny, staroświecki spadek. Dziewczynka potrafi, po wypowiedzeniu magicznego zaklęcia, przenieść się do środka zabawki i spędzać czas z tamtejszą rodziną. Tyle że ta kryje, jakżeby inaczej, mroczny sekret, tajemniczy Czarny Pokój, który z jakiegoś powodu ma chrapkę na Alice. 

Z rozdziału na rozdział Carey coraz dynamicznej rozpisuje zarówno losy dorastającej dziewczyny, jak i genezę domku, prowadząc dwutorową narrację, której krzyżujące się wątki wzajemnie się uzupełniają, aż przeszłość nareszcie dogoni teraźniejszość. Koszmar przyszykowany na miarę dla dorosłej już Alice to jedno, druga rzecz to intrygujący i szczery wymiar obyczajowy "Rodziny z domku dla lalek", międzypokoleniowej opowieści o rodzinnych grzechach, przewinach i odkupieniu, która równolegle z przewracanymi stronami zaplata się z kosmiczną apokalipsą. Carey dokonał niełatwej sztuki ożenienia horroru z melodramatem.

Do końca serii jeszcze trzy tomy, w tym jeden napisany przez Hilla, dlatego szala może się jeszcze przechylić na jej niekorzyść, ale te dwie jaskółki pozwalają myśleć optymistycznie o następnych albumach. Co dalej z Hill House Comics? Trudno orzec, bo oficjalna podstrona projektu nie była aktualizowana od dawna i nadal widnieją tam zapowiedzi... wydanych już pozycji. Pozostaje mieć nadzieję, że pierwsze koty za płoty i to jeszcze nie koniec owocnej współpracy Hilla z DC.

Bartek Czartoryski


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: komiksy | popkultura | Stephen King
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy