​Call of Duty: Black Ops 4 - Nuketown to najlepszy powód, by wrócić do gry

Nuketown nareszcie trafiło do Call of Duty: Black Ops 4. Nie ma lepszego momentu, by rzucić się w wir mutliplayera! /materiały prasowe
Reklama

Nuketown to seria Call of Duty w pigułce. Kultowa - bez nadużycia! - mapa pojawiła się w Black Ops 4 i po raz kolejny udowadnia, co znaczy "żyć szybko, umierać młodo".

Bieg, próba otwarcia ognia, respawn. Bieg, wślizg, celny strzał, frag, respawn. Bieg, respawn. To chaotyczny, ale celny opis tego, co dzieje się na Nuketown, które w "magiczny", ale co najważniejsze zupełnie darmowy sposób wylądowało na dyskach konsol PS4 posiadaczy Call of Duty: Black Ops 4. 

Dlaczego jest aż tyle zamieszania o darmową mapę? Bo to kawał historii (pod)serii oraz arena, która oddziela potrafiących grać od tych, którym tylko wydaje się, że należą do rzeczonego grona. Na Nuketown - tym razem przystrojonym na radzieckie miasteczko z samego środka zimnej wojny - zawsze się coś dzieje. Strzały padają z dosłownie każdego zakamarka, a bezpiecznych kątów po prostu nie ma. Dwa domy, placyk z "zaparkowanymi" lokomotywą i autobusem i małe podwórka tylko czekają aż rozpocznie się rzeź.

Nuketown stanowi idealny dodatek do tegorocznego Call of Duty, które w całości postawiło na tryb sieciowy. Zamiast starczającej na dwa - góra trzy - wieczory kampanii dostaliśmy tryb battle royale o nazwie Blackout. Zestaw świeżych multiplayerowych map uzupełniono składanką "The best of" świetnie znanych weteranom cyklu pól bitew. Wróciły też zombie, z którymi - najlepiej w kooperacji z innymi graczami - rozprawimy się w trzech rozbudowanych scenariuszach.

Czy wyłącznie multiplayerowy pakiet "3 w 1" jest warty ceny pełnej gry? Z perspektywy gracza, dla którego daniem głównym każdego Call of Duty była kampania dla pojedynczego gracza, uważam, że... tak! Black Ops 4 nawet bez przepustek sezonowych oferuje tyle godzin grania, że sporo kupujących nie zobaczy wszystkiego nawet do premiery przyszłorocznej odsłony serii.

Reklama

Dla wielu grających głównym winowajcą będzie świeżynka w postaci wspomnianego już trybu Blackout. 100 graczy ląduje na wypchanej po brzegi easter eggami nawiązującymi do przeszłości serii mapie i zaczyna się polowanie. Ostatni, który przeżyje zgarnia punkty doświadczenia, chwałę i masę satysfakcji. Formuła battle royale w połączeniu ze świetną mechaniką rozgrywki będącą od zawsze mocną stroną serii zdała egzamin i z miejsca stała się niezwykle popularna wśród fanów. 

W mojej opinii tryb wciąż jest bardzo "zero-jedynkowy". Rozgrywka albo kończy się w kilka(naście) sekund po wylądowaniu albo ciągnie się długie minuty bez konieczności wystrzału. Dla maniaków ultraszybkiego klasycznego multiplayera będzie to nie do przejścia. 

Sam nie wciągnąłem się w wir udowadniania 99 innym osobom, kto jest najlepszy, ale nie mogę zaprzeczyć, że każdy zdobyty w tym trybie frag smakuje jak przynajmniej 20 celnych headshotów w standardowym deathmatchu. 

Będąc już przy tradycyjnej formule sieciowego Call of Duty - w Black Ops 4 rozgrywka trochę się uspokoiła. Po bieganiu po ścianach i jetpackach nie ma już na szczęście ani śladu. Wszystko jest bardziej przyziemne, ale w dalszym ciągu bardzo dynamiczne. 

Z poprzedniej części "czarnej" podserii wróciły klasy specjalistów. Przed każdym meczem wybieramy, czy wolimy zagrać postacią wyposażoną w granat kasetowy, linkę z hakiem, miotacz ognia lub inny gadżet. Urozmaicenie sprawia, że rozgrywka stała się odrobinę bardziej taktyczna, ale w zwykłych meczach zmiana ta jest ledwo odczuwalna. Moim zdaniem to właściwe posunięcie i ci, którzy chcą grać "po staremu" nie będą mieli żadnych powodów do narzekań. 

Black Ops 4 oferuje aż 15 map. 10 z nich to zupełnie nowe areny, pozostałych pięć to odrestaurowane miejscówki, które złotymi zgłoskami zapisały się w pamięci fanów. Firing Range, Jungle, Slums, Summit i od kilku dni także Nuketown powróciły piękniejsze niż kiedykolwiek. Wyjadacze poczują się jak w domu, ale dzięki modyfikacjom w rozgrywce z chęcią odkryją ich możliwości na nowo. Na tak odgrzewanego kotleta nie sposób narzekać.

Zabójczym - i to dosłownie - deserem jest tryb Zombies. Na dobrą sprawę to prawie że samodzielna produkcja, którą z "prawdziwym" Call of Duty łączy silnik, "czucie" broni i płynność rozgrywki. Nastawiony na kooperację tryb ocieka wręcz w szaleństwo i pokłady... dobrej zabawy. 

Warunkiem tej ostatniej jest jednak walka z nieumarłymi u boku sprawdzonej ekipy. Próba uratowania świata przed inwazją zombie z przypadkowymi graczami z sieci kompletnie mija się z celem. Na ratunek przychodzą opcje personalizacji (da się ustawić prawie wszystko!) i kanapowa kooperacja z drugim graczem, która poprawi wrażenia z gry o przynajmniej 200 proc.

Najnowsza gra studia Treyarch nie wymyśla koła na nowo. Jest dopieszczonym w każdym aspekcie zbiorem tego, za co miliony graczy pokochały sieciowe starcia w Call of Duty. Chcesz dołączyć do tej armii? To nie tylko najlepszy czas, ale i najlepsza odsłona na wcale nie obowiązkowy "pobór". Taka służba wojskowa będzie czystą przyjemnością!

Michał Ostasz

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama