Leśniczy z Morskiego Oka: Turyści zabierają teren przyrodzie

Grzegorz Bryniarski, leśniczy Obwodu Ochronnego Morskie Oko /materiały prasowe
Reklama

- Od kilku lat przyjeżdżają w większej liczbie turyści, którzy trochę funtów i euro zarobili w świecie i wydaje im się, że pana Boga złapali za nogi i wszystko im wolno. Młodzi, bogaci, nie za bardzo wiedzą, jak się zachować. A u nas wszystko urządza przyroda. Jak wiatr drzewo wywali, to ma leżeć, a do słuchania są śpiewy ptaków, nie wrzaski - o tym, jak zmienili się goście odwiedzający Morskie Oko, dlaczego strażnicy nie mogą karać za spożywanie alkoholu oraz złudnej wierze w moc smartfona w górach opowiada w rozmowie z Interią Grzegorz Bryniarski, leśniczy z Morskiego Oka.

Pracę Grzegorza Bryniarskiego i innych pracowników Tatrzańskiego Parku Narodowego można śledzić w drugim sezonie serialu dokumentalnego "Patrol Tatry", emitowanym w telewizji FOKUS TV w każdą niedzielę o godzinie 15:25.

Dariusz Jaroń, Interia: Czym się pan zajmuje?

Grzegorz Bryniarski, TPN: - Jestem leśniczym Obwodu Ochronnego Morskie Oko. To jedno z dziesięciu leśnictw w Tatrzańskim Parku Narodowym, najbardziej wysunięte na wschód. Bardzo ciekawy teren: 1500 metrów przewyższenia, 2700 hektarów powierzchni, siedem stawów tatrzańskich - Morskie Oko, Czarny Staw pod Rysami i w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Na stałe pracuje tu czterech ludzi: leśniczy, dwóch podleśniczych i starszy strażnik. 

Reklama

Jak wygląda codzienność leśniczego z Morskiego Oka?

- Z samego rana, jak to szef, rozdzielam obowiązki. Często świadczą u nas usługi firmy zewnętrzne: drwale usuwają powalone drzewa, robotnicy naprawiają zniszczone szlaki, są też firmy sprzątające. Nasi pracownicy doglądają prac, żeby wszystko zgadzało się z umową. Na mojej głowie jest też papierologia, a strażnicy patrolują szlaki, kontrolują ruch turystyczny, sprawdzają bilety, furmanów jeżdżących do Morskiego Oka. 

W jaki sposób kontrolujecie furmanów?

- Sprawdzamy czy mają opłaconą licencję, odpowiedni strój, wiaderka na odchody, miotłę i łopatę. Furmanów obowiązuje szczegółowy regulamin świadczenia usług przewozowych, sprawdzamy czy go przestrzegają.

Pandemia wpłynęła na waszą codzienność?

- Wiosną na pewno. To była zupełnie nowa sytuacja. Najpierw park był otwarty wyłącznie dla osób z powiatu tatrzańskiego. Dzięki temu wielu mieszkańców naszego regionu wreszcie wybrało się w Tatry. Rozmawiałem z jedną pięćdziesięcioletnią panią z Dzianisza, pierwszy raz była nad Morskim Okiem! Prowadzi pensjonat, dotąd nie miała czasu, zawsze dom był pełen gości. Później TPN zamknięto całkowicie, co akurat było korzystne dla przyrody, szczególnie dla kozic i świstaków. W poprzednich latach zdarzało się, że musieliśmy zamykać określone tereny w Dolinie Pięciu Stawów czy Dolince za Mnichem przed skiturowcami, teraz było spokojnie i cicho. Zwierzynę było widać, jelenie koło drogi chodziły, konie nie hałasowały.

A potem wrócili turyści...

- Tak, ale stopniowo. Nie było tłumów od początku, konie też wróciły nieco później. Przełom maja i czerwca, a potem września i października to czas, kiedy mamy najwięcej szkolnych wycieczek. W tym roku nie było ani jednej. Mówimy o niemałych liczbach, czasami na parkingu w Palenicy Białczańskiej jest pół setki autokarów, a na szlaku - nawet dwa tysiące uczniów. Zamiast dzieci mieliśmy turystów indywidualnych, pary, seniorów. Ruch na dobre rozkręcił się dopiero w lipcu, a w sierpniu nie różnił się od tego z lat ubiegłych. We wrześniu i październiku, szczególnie w bezdeszczowe weekendy, też było gęsto. Teraz jest pusto, chociaż 1 listopada, kiedy zamknięte były cmentarze, parkingi były niemal pełne. Nawet ludzie maseczek nie nosili, pojedyncze osoby tylko, jakby tej pandemii u nas nie było.

Przygląda się pan turystom zmierzającym nad Morskie Oko od 1993 roku. Bardzo się zmienili?

- Jak zacząłem pracę, sporo było jeszcze turystów w starych ubraniach, pionierkach i kangurkach harcerskich. Każdy maszerował z kanapkami i torebkami herbaty w chlebaku, w schronisku kupował tylko wrzątek. Takich turystów już się nie spotyka. No i dzieci były tysiące.

Dużo więcej niż obecnie?

- Drugie tyle.

Z czego to wynika?

- Wzrosły ceny wycieczek, nauczyciele też tacy chętni do wyjazdów nie są, bo to jest odpowiedzialność. Dzieci są dziś bardziej rozwydrzone, każde ma smartfona, zawraca rodzicom głowę byle sprawą. Kiedyś uczeń jechał na wycieczkę, wracał po trzech dniach zmęczony i zadowolony. Na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych nie było z kolei klasy średniej - przyjeżdżali albo bardzo biedni turyści, do schroniska nawet nie zaglądali, albo bardzo bogaci.

A dziś? Morskie Oko jest jednym z najpopularniejszych kierunków tatrzańskich...

- W związku z czym mamy tu cały przekrój społeczeństwa. Natomiast od kilku lat przyjeżdżają w większej liczbie turyści, którzy trochę funtów i euro zarobili w świecie i wydaje im się, że pana Boga złapali za nogi i wszystko im wolno. Paradują z piwkiem, zachowują się głośno, nieodpowiedzialnie. Mamy trochę problemów z pijaństwem, zdarza się policję wzywać, żeby uspokoić delikwenta lub zwyczajnie - wystawić mu mandat za zakłócanie porządku publicznego. My takich uprawnień nie mamy. Młodzi, bogaci... Nie za bardzo wiedzą chyba, gdzie są, jak się zachować. U nas wszystko urządza przyroda. Jak wiatr drzewo wywali, to ma leżeć, a do słuchania są śpiewy ptaków, nie wrzaski.

Strażnik nie może wlepić mandatu za pijaństwo?

- Ustawodawca nie dał nam takiej możliwości.

A za co możecie karać?

- Na przykład za palenie papierosów, hałasowanie, zejście ze szlaku, zrywanie roślin, nocowanie w namiocie na terenie parku, rozpalanie ognia, wprowadzanie psa, niszczenie przyrody, używanie drona czy płoszenie zwierzyny. 

Są też wątki erotyczne. Na patrolu wpadł pan kiedyś na gołą parę w jeziorze...

- To akurat dotyczy obcokrajowców. Polacy owszem, zamoczą nogi, ale rzadko pozwalają sobie na kąpiel, chyba że ktoś się poślizgnie, to wpadnie do wody. Natomiast poważniejsze przypadki zażywania kąpieli dotyczą głównie Skandynawów i Niemców. Dla nas zakaz pływania w jeziorach i stawach tatrzańskich jest oczywisty, dla nich nie, ponieważ przepisy ochrony przyrody mają inne. Kilka sezonów temu ustawiliśmy piktogramy z zakazem kąpieli, co niemal załatwiło sprawę. O ile jednak goście ze Skandynawii przepraszają i ze zrozumieniem wychodzą na brzeg, pijani turyści ze Wschodu dziwią się, że skoro u siebie mogą, to dlaczego nam tak przeszkadza, że zejdą ze szlaku i się wykąpią? Problem w tym, że taką wydeptaną ścieżkę zaraz znajdą kolejni turyści i skala zjawiska się zwiększy.

Rozmawiamy o zachowaniach niepożądanych, których, mając na uwadze ogrom ludzi zmierzających nad Morskie Oko, nie sposób uniknąć. Jak na przestrzeni lat zmienia się stan leśnictwa, w którym pan pracuje? Napływ turystów ma wpływ na przyrodę?

- Jeżeli chodzi o zwierzynę, to jej stan utrzymuje się na zbliżonym poziomie. Może trochę mniej jest jeleniowatych, ale to ma związek z tym, że ubywa lasu z powodu działania kornika drukarza i silnego wiatru, wywracającego drzewa, a jeleń w takich wiatrołomach czy wiatrowałach nie czuje się zbyt dobrze - ma większe trudności z przemieszczaniem. Mamy za to rysie, wilki i niedźwiedzie.

- Orzechówki dają w kość, żebrząc o jedzenie przy schronisku, czasem też jeleń zbytnio przyzwyczai się do turystów, ale ogólnie rzecz biorąc tatrzańska zwierzyna ma się dobrze. Jeśli chodzi o florę, to poza lasem, który ze wspomnianych względów się rozpada, nie mamy problemów, za wyjątkiem roślin rosnących przy często uczęszczanych szlakach, chociażby w Dolinie Pięciu Stawów.

Ludzie niszczą?

- Ale nie mają takiego zamysłu. Nie mieszczą się, więc zabierają przyrodzie coraz więcej terenu. Musimy do tego po ludzku podchodzić, nie możemy każdego gonić, tylko dlatego, że usiądzie z kanapką kilka metrów za szlakiem. 

Tłumy są też nad Morskim Okiem. Nie ma zagrożenie dla przyrody?

- Zdarza się, że jednego dnia na Łysej Polanie wejściówki na teren parku kupuje 12 tysięcy turystów, ale pamiętajmy, że z parkingu w Palenicy Białczańskiej do schroniska jest dziewięć kilometrów. Część osób korzysta z fasiągów, ale ten dystans stanowi naturalną zaporę. 

Celem przytłaczającej większości wycieczek jest schronisko.

- Otóż to. Coraz więcej gości odbija przy Wodogrzmotach w stronę Doliny Pięciu Stawów, bo ten kierunek staje się w ostatnich latach bardzo popularny, reszta idzie właśnie do schroniska. Liczby są spore, ale tylko skromny ułamek turystów dociera nad Czarny Staw pod Rysami, a wyżej przeważnie ruszają ci najbardziej sprawni i optymalnie przygotowani. Nie znaczy to oczywiście, że nie dochodzi do wypadków, w tym roku tylko na Rysach mieliśmy kilka śmiertelnych, ale generalnie im wyżej, tym bardziej świadomi turyści. A że zdarzają się tragedie? Są wpisane w ryzyko chodzenia po górach. Nie da się ogrodzić wszystkich jezior w Polsce, żeby się ludzie nie topili, nie da się też dopilnować każdego turysty przyjeżdżającego w Tatry, chociaż robimy co możemy, ostatnio również w mediach społecznościowych, żeby edukować społeczeństwo.

Stan wiedzy turystów się poprawia?

- Problem w tym, że za bardzo wierzą w moc internetu. Niektórzy nie korzystają z map, tylko idą za głosem z telefonu, a potem okazuje się, że nie ma sieci i jest problem, bo nie wiedzą, gdzie iść. Wycieczki dochodzą nad Morskie Oko i dzieciaki wołają: "Jest! Mam Wi-Fi!". Nawet nie spoglądają w kierunku jeziora... Takie czasy, zasięg najważniejszy, chociaż nad Morskim Okiem nigdy na pustki i ciszę nie narzekaliśmy. 

Pan tutaj pracuje od początku swojej służby w parku. Czysty przypadek czy szczególne uczucie?

- Raczej to pierwsze. Złożyłem podanie po ukończeniu technikum leśnego, akurat w Morskim Oku był wolny etat. Pierwszy dzień pracy wypadł 1 lipca 1993 roku. I tak 27 lat minęło, z przerwą na służbę wojskową. Byłem strażnikiem, starszym strażnikiem, podleśniczym, a od czterech lat jestem leśniczym.

Myślał pan kiedyś o tym, żeby się przenieść?

- Jakby dyrekcja widziała taką potrzebę, to bym nie miał nic do powiedzenia, ale warto zaznaczyć, że każde leśnictwo ma swoją specyfikę. Morskie Oko jest typowo turystyczne, trudno znaleźć drugie takie samo, są co najwyżej podobne - na przykład w Dolinie Gąsienicowej. Niekoniecznie bym się gdzieś indziej sprawdził, bo to kompletnie odmienne zajęcie. Nie chciałbym na starość uczyć się wszystkiego od nowa.

Po Patrolu Tatry stał się pan rozpoznawalnym człowiekiem?

- Wciąż się do tego przyzwyczajam. 

Turyści zaczepiają na szlaku?

- Ale w miły sposób. Zresztą nie tylko mnie, tylko wszystkie koleżanki i kolegów, którzy wzięli udział w programie. Proszą o zdjęcia, do kilkuset już zapozowałem, zdarzają się autografy. Pytają o nowe odcinki, chwilę rozmawiamy. Czymś nowym są dla nas też same dni zdjęciowe. Żadni z nas aktorzy, staramy się zachowywać naturalnie, ale często potrzebujemy dubli. Nie wychodzi to najgorzej. Fajnie, że przeważają pozytywne reakcje. Komu bliskie są Tatry, może się w nie na tych kilkadziesiąt minut programu przenieść.

A głosy negatywne?

- Nieprzyjemne sytuacje też były. Padały oskarżenia, że zarabiamy pieniądze, ludzie dopytują, ile za te nagrania wzięliśmy? A my to w godzinach pracy robimy, bez dodatkowego wynagrodzenia. Mam satysfakcję, bo jak już nas nie będzie na świecie, zostanie pamiątka. Po nas, naszych czasach i pracy. To jest w tym wszystkim najważniejsze. Chcieliśmy pokazać, że nie tylko biegamy po szlakach i wystawiamy turystom mandaty, ale robimy coś ważnego.

"Patrol Tatry" sezon 2. Serial o strażnikach gór. Oglądaj co tydzień w niedzielę o godz. 15:25 w telewizji FOKUS TV. Więcej na temat programu przeczytasz na patroltatry.interia.pl


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dariusz Jaroń | Tatry
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy