Egipt: Teatr dla turystów

Przyjechali następni. Jak co tydzień. Wysypują się każdej soboty z czarterowych samolotów, tłoczą się w podstawianych autokarach, które rozwiozą ich po hotelach w Szarm el-Szejk, dając złudzenie luksusu i bycia kimś - o tym, jak pracownicy egipskich kurortów mówią o turystach pisze Tomek Michniewicz w książce "Świat równoległy".

Trzeba się będzie uśmiechać i odpowiadać na te same pytania co zawsze, bo co turnus wszyscy pytają o to samo. Godziny posiłków, zajęcia na basenie, wycieczki fakultatywne... Trzeba będzie z wyrazami udawanego zaskoczenia słuchać wyrzutów, że whisky jest chrzczona, że basen brudny, że w pokoju dwieście szesnaście farba odłazi ze ściany, a w hallu biegają jakieś prusaki czy inne paskudztwo. Przecież co tydzień biegają, a farba odłazi od zeszłej Wielkanocy.

Co innego może zrobić? Musi się oburzyć razem z klientem, jakby po raz pierwszy słyszała o tej farbie. Nie może mu przecież powiedzieć, że wie, i menadżer też wie, i że nie ma zamiaru nic z tym robić, bo to jest hotel z egipskimi trzema gwiazdkami, a nie europejskmi. Taniocha dla biednych, nikt tu nie będzie nic remontował tylko dlatego, że klient sobie zażyczył. Za tydzień już go nie będzie, zniknie z ich wspólnego życia, nawet jeśli teraz grozi jej reklamacją i interwencjami rzecznika konsumentów, której i tak nigdy nie złoży. Byle ich rozlokować i wrócić do swojego życia, będzie miała kilka dni spokoju.

Reklama

Plac zabaw dla Polaków, Niemców czy Rosjan

Nienawidzi tego miasta, od kiedy przyjechała tu cztery lata temu, jeszcze pełna zapału, tuż po studiach, kierunek turystyka i hotelarstwo. Sztuczny twór na pustyni stworzony przez prezydenta Mubaraka. Puknął palcem w mapę i zarządził, że w tym miejscu ma powstać kurort dla bogatych turystów z północy.

W osiemdziesiątym drugim byli tu głównie Beduini i pobliska baza wojskowa, może trzy hotele na krzyż. Dziś jest ich kilkaset. Prawdziwe miasteczko hoteli, restauracji serwujących steki, pizzę i hamburgery, sklepików z pamiątkami, w których naiwniacy kupują bibeloty kilkadziesiąt razy drożej niż w Kairze i nawet nikt się z nimi nie będzie targował, bo i tak nie mają wyboru. Będzie im można wciskać wycieczki do "niedostępnego Dahabu", następnego miasteczka przy drodze, też pełnego hotelików, ale dla backpackerów z plecakami, które się zręcznie ominie, opowiadając bajki o beduińskiej wiosce z dawnych czasów. Wystarczy mówić z uśmiechem.

Szarm to wielki lunapark, plac zabaw dla Polaków, Niemców czy Rosjan, którzy wyrywają się na tydzień z domów i chcą zaszaleć, bo jak daleko, to się nie liczy. Wystarczająco daleko od normalnego życia, żeby mogli robić, co chcą, i nie wadzić porządnym, bogobojnym Egipcjanom.

Kawał drogi za szaroburą pustynią Synaju, siedemset kilometrów od Kairu, w miejscu, gdzie i tak nikt nie żyje i gdzie jedzie się godzinami gorącą jak piekarnik trasą wśród skał. Niech mają tam swoją piaskownicę z turkusową wodą, leżaki, olejki i tanie alkohole udające drogie. Niech zostawiają euro i dolary, a potem wracają do siebie. Rezerwat. Będą myśleli, że zobaczą kawałek "prawdziwego Egiptu", a to rezerwat dla nich, żeby nie wychodzili na zewnątrz.

Rodziny na wakacjach to ją nawet trochę bawiły tą swoją naiwną nieświadomością, co tu się dzieje dookoła. Dzieciaki się popluskają, mama spróbuje nurkowania, w ciągu paru minut zejdzie z instruktorem na dwanaście metrów, choć powinna tylko na pięć, i będzie miała co opowiadać do końca życia. Tata opali brzuch, pożartuje, naje się do syta na każdej obiadokolacji, nawet coś zabierze po cichu do pokoju. Niech coś ma za te swoje ciężko zarobione pieniądze. Posra się w połowie turnusu od tej obfitości dań z gatunku "przegląd tygodnia", powie mu się, że to "klątwa faraona", dostanie antinal i przejdzie mu po jakimś czasie.

Zresztą też dobra anegdota. Będzie pił kielonek rumu przed snem, święcie wierząc, że alkoholem odkaża się od środka. Bzdura, legenda wymyślona przez Brytyjczyków, żeby podnieść sprzedaż dżinu w koloniach, ale przetrwała do dziś. Wiedziała, że to kłamstwo, ale i tak przekazywała to każdemu turnusowi. Oni tego oczekują, na wakacjach ma być tak, jak sobie wcześniej wyobrażali. Zresztą niech piją, co ją to w sumie obchodzi.

Rosjankom odbija, Polki udają niewiniątka

Przyjechał kolejny kontyngent Rosjan, co tydzień ta sama historia. Szybko, szybko, czym prędzej do pokoi. Parę minut później mężczyźni w niemodnych już slipach będą na plaży żłopać przywiezioną w walizkach ciepłą wódkę. Ich żony w tym czasie zrobią się na bóstwo. Wysoki obcas, zwiewna krótka sukienka, wieczorowy makijaż, choć słońce w zenicie.

Ali wczoraj znowu zaliczył. Taka koło pięćdziesiątki, tlenione włosy, doklejane paznokcie. Wyszła na ulicę, zatrzymała jego taksówkę. Od razu wiedział, co się święci. Wsiadła i mówi: "Zabierz mnie gdzieś na pustynię i przeleć".

- Nie wierzę, daj spokój.

- Tu jest tak co tydzień. Rosjankom pierwszego dnia odwala. Mężowie piją na umór, żony puszczają się na boki. Po to tu przyjeżdżają. Ali ma żonę i troje dzieci. Mieszkają pod Aleksandrią, nie muszą nic wiedzieć. Mężczyzna ma swoje potrzeby. Czasami po wszystkim te Rosjanki zżera poczucie winy. Niektóre płaczą, inne wpadają w szał, jeszcze inne próbują pieniędzmi kupić milczenie, a może tylko zagłuszyć wyrzuty sumienia. Takie są najlepsze. Kupują chłopakom perfumy, zegarki, garnitury, jeden nawet dostał na samochód. Byle się mąż nie dowiedział.

Polki są raczej zabawne. Wszyscy wiedzą, po co tu przyjeżdżają, a te grają niewiniątka. Nie, nie, chcą tylko poczytać i poleżeć w spokoju. Ale jak się przy leżaku pojawi Mohammed, przystrzyżony, wypachniony, z czarującym uśmiechem, to nagle książka i plaża już nie takie ciekawe. Zacznie je czarować tymi swoimi tekstami: "Ty jedna, jedyna, ja wcześniej z nikim, ja tu ciężko pracuję, zarabiam na studia". A one się na to łapią. I tak co tydzień. Niektóre się nawet zakochują, Mohammed ma z nimi potem życie jak w raju. Piszą listy, tęsknią, wysyłają pieniądze, kilku chłopakom nawet wystawiły zaproszenia wizowe. Durne ci*y.

Alkohol, seks, śmieci i szczyny

Alkohol i seks. Po to się jeździ do Szarm el-Szejk. Ale tego nie pokazują wam w folderach biur podróży, prawda? Siedział na trzcinowym stołku i zanurzając stopy w piasku bujał się na nim. Jak wielu przyjeżdżał na kilka miesięcy w roku, na wiosnę i lato wracał do rodzinnego Torunia, lubił patrzeć, jak parki się zielenią.

- Mówię ci, poczekaj do wieczora, to się napatrzysz na cuda. W nocy ciężarówki zabierają śmieci z hoteli i wywożą je na pustynię. Droga z Kairu to droga przez wysypisko. Harmattan, gorący pustynny wiatr, roznosi śmieci w głąb, ale i tak przy samej jezdni wala się fura wysuszonych odpadków. Pustynia jest cierpliwa, wszystko przyjmie. W niektórych hotelach mają do wyboru pokoje z widokiem na morze albo "na ogród", czyli na ulicę i śmietnik. Można podpatrzeć, co się z nimi dzieje. Mieszkam na wylocie z miasta, to wiem.

W Egipcie śmieci to zresztą problem krajowy. Nawet w Kairze walają się hałdami na ulicach, aż ktoś je spali lub rozniesie wiatr. Oczyszczanie miasta to tylko legenda, nikt nigdy nie widział śmieciarek na codziennych objazdach po mieście. Luksor też tonie w odpadkach, w Alei Sfinksów łączącej świątynię w Karnaku ze świątynią Amona śmieci po kostki.

Ten kraj można posprzątać w jeden dzień. Wystarczyłoby, aby imam z meczetu zarządził, że każdy dziś wysprząta swoje podwórko. Ale nie, beżowi wolą siedzieć i patrzeć w niebo, marnować czas. Mogliby się mniej modlić, a więcej pracować. Jak tak na nich patrzę, to chyba siedzenie jest dla nich czynnością samą w sobie, jest już robieniem czegoś. Pewnie myślą: "A, wstanę dzisiaj wcześniej, to posiedzę dłużej". Debile.

W Szarmie jest zresztą większy problem. Szczyny. Ty wiesz, ile te wszystkie hotele spuszczają z wodą? Setki tysięcy litrów. Niektóre mają swoje zbiorniki, naklejki z zielonym listkiem, że niby tak ekologicznie. A potem, jak nikt nie patrzy, w nocy spuszczają wszystko do morza. Od rewolucji wprowadzili wysokie kary, ale ściągalność niska, mało kto się nimi przejmuje. Spójrz na rafę, jaka jest zniszczona, wybielona, jaka martwa. Przecież to od ścieków. Tu nikogo to nie obchodzi, dopóki kasa się zgadza.

Beżowi chłopcy uwielbiają białe dziewczyny

- Beże. Tak na nich mówimy. Durne to to takie, nie uwierzyłbyś. Leniwe, brudne, głupie. Ale jak może cię oskubać, to nawet nie mrugnie okiem. Na czym się da. Na transporcie, ładowaniu butli nurkowych, pozwoleniach, łapówkach, robociźnie, materiałach. Nie spojrzysz beżowi na ręce, już cię ma, już cię skrobie, i tylko się uśmiecha przymilnie.

Cisnął pustą butelkę po stole, aż zabrzęczała. Zaraz wyjmie następną. Dużo pije, od kiedy tu przyjechał, z każdym rokiem coraz więcej. Miał wrócić po dwóch sezonach, ale został. Teraz już nie bardzo ma do czego wracać.

- Przecież tu połowa z nich to nawet nie czyta, proste chłopaki, myślą tylko do "jutra", nie do "za rok". Skubnie cię na pięć dolarów dziennie za transport, na dolara na butli nurkowej i za miesiąc ma tysiąc albo dwa. Że straci klienta? Kogo to obchodzi, tu wszyscy się skubią. Przecież to miejsce jest jak więzienie, i tak nie masz wyboru, nie masz dokąd odejść.

Beże uwielbiają białe dziewczyny. Raz się prześpi z białą, nie będzie więcej chciał Arabki. Patrzą na białe i widzą lafiryndy z telewizji, wypindrzone, półnagie, kręcące tyłkiem. Myślą, że w Europie każda taka jest. Zresztą często dostają, czego chcą. Dziewczynom na wakacjach puszczają hamulce, też na nich patrzą jak na zabawkę, trochę jak na służącego od robienia dobrze. Teraz się pobawią, za tydzień już go nie zobaczą nigdy w życiu, więc robią z nim wszystko, czego się boją robić przy mężu albo co zawsze chciały robić, gdyby miały w ogóle w domu faceta. Wszyscy są zadowoleni. Wszyscy, oprócz Egipcjanek.

Bo wiesz, Egipcjanki nie mogą pracować z turystami w Szarm el-Szejk. Tu pracują sami faceci, kobiety zostają w domu, w miasteczku czy na wsi. Mężowie wysyłają im pieniądze, raz na jakiś czas pojadą na kilka dni do domu. Chronią widać swoje kobiety przed tym rozpasaniem. Jedno muszę powiedzieć o beżach, ci tutaj są pracowici, nie to co w reszcie kraju. Tyrają cały dzień i pół nocy, ale zarabiają fortunę jak na egipskie warunki. Jeżdżą tymi swoimi beżobusami od bladego świtu, nawet modlić się nie mają czasu, a to dużo mówi. Za to ich szanuję.

- Jak możecie tak gardzić wszystkimi dookoła? Przecież to wasi klienci, dzięki nim masz pracę. A w Egipcie jesteś gościem, to nie twój kraj. Beże? Przecież możesz stąd wyjechać, nie musisz tu pracować.

Tylko wzruszył ramionami.

Wielbłądy, karawany, Sahara

W Szarm el-Szejk jest kilka dzielnic, w których mieszka obsługa turystów, wśród nich Hadaba. Rzędy niewielkich domków zamieszkane przez białych pracowników hoteli, agencji turystycznych, baz nurkowych. Senne, nudne przedmieścia na środku pustyni, gdzie nic się nie dzieje. Można tylko pić i gadać. Pójść do kumpla lub ugościć go u siebie. Wieczory to niekończące się deliberacje o Egipcjanach, o tym, co który durnego zrobił, kto jak się dał naciąć, kogo przywiało w aktualnym turnusie. Beż, z beżem, beżobus, moje beże, twoje beże.

Co wieczór to samo, choć w różnych językach. Dla nich Szarm to fabryka, cotygodniowy przemiał tego samego towaru. Są zamknięci w tym sztucznym mieście niczym w klatce. Ni uciec, ni wyskoczyć na chwilę. Przyjeżdżają tu trwać, zarobić bardzo godziwe pieniądze i wrócić po kilku miesiącach do siebie. Taki mają najczęściej plan. Niektórym się udaje, inni wegetują kilka lat mimo szczerej nienawiści do tego miejsca i ludzi, którzy ich tutaj otaczają.

W Hadabie jest tylko kilka knajp do wyboru, menu ograniczone, w sklepach zachodnie produkty drogie. Czasem ktoś z kraju coś przywiezie, wtedy jest święto różnorodności. Na co dzień robota jak każda inna, uśmiech jest służbowy jak uniform, anegdoty powtarzane po raz tysięczny też muszą brzmieć świeżo za każdym razem. Przemyca się slogany biur podróży, te same frazy. Magiczny Egipt! Rajskie plaże nad Morzem Czerwonym! Autentyczna kultura! Beduińskie osady, marhaba i salam alejkum! Wegetariańskie koushari i pilaw z baraniną. Wielbłądy, karawany, Sahara.

Etykieta targowania, powitania, dawne arabskie zwyczaje i herbata z miętą. Czar musi być, to w końcu tydzień w innym świecie. Nikt nie pyta o szczegóły. Że Sahara zaczyna się pięćset kilometrów na zachód, że turbany przywozi się z Chin, że nikt tu się po arabsku targował nie będzie, bo monopol korumpuje i figurynki Kleopatry schodzą choćby z pięćdziesięciokrotnym przebiciem. Egipcjanie nawet nie udają tych typowych arabskich negocjacji trwających godzinami, z opowieściami o rodzinie, zdjęciami, poczęstunkiem. Dostrajają się do europejskiego handlowego prostactwa, sprzedają zadrukowane ręczniki jak buraki.

Pięćdziesiąt euro. Nie, czterdzieści. Czterdzieści pięć. Niech będzie. Klient zadowolony, sprzedawca tylko kręci głową z niedowierzaniem. Ludzie obsługujący turystów w Szarm el-Szejk to kasta. Biali dogadują się z Egipcjanami, którzy prowadzą taksówki, sprzedają w barach. Identyfikują się hasłami, wspólnymi powiedzonkami. Mieszkasz tu, to jesteś swój, dostaniesz ceny lokalne, nie musisz się nawet targować. Wszyscy współtworzą teatr dla turystów.

W końcu trzeba jakoś przetrwać tydzień. W sobotę kolejny turnus, wszystko zacznie się od początku.

Fragment książki Tomka Michniewicza "Świat równoległy". Premiera: 23 września 2015. Wydawnictwo Otwarte.


Tytuł, śródtytuły i gwiazdka pochodzą od redakcji.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy