Jak ludzie uczyli się latać

Samolot ma nieco ponad 100 lat. To niby nie tak dużo - żyją przecież starsi od niego ludzie. Ale z drugiej strony, w ciągu tego wieku przeszedł wiele przeobrażeń, które z ryzykownej zabawki dla odważnych, jaką był początkowo, uczyniły zeń powszechny i najbezpieczniejszy środek transportu.

Wielu z nas przed lotem wciąż jeszcze ulega emocjom, ale wynika to raczej z faktu, iż natura nie przewidziała, że będziemy mogli latać, niż z racjonalnych przesłanek. Dane statystyczne wskazują, że bardziej powinniśmy obawiać się jazdy samochodem. Nieporównanie więcej lotników amerykańskich dokonujących w czasie wojny wietnamskiej nalotów na Hanoi - najlepiej w historii dotychczasowych wojen bronione przeciwlotniczo miasto świata - zginęło nie w akcjach bojowych, tylko podczas urlopu w USA na autostradach.

Balony nie spełniały nadziei

Samolot jest dzieckiem XX wieku. Narodził się w grudniu 1903 r. dzięki dwóm braciom, skromnym mechanikom-entuzjastom, prowadzącym warsztat rowerowy w Dayton w stanie Ohio. Byli to Wilbur i Orvile Wrightowie, synowie pastora. Inspiracją dla nich stały się wyczyny Ottona Lilienthala, który w latach 1891-96 dokonał około 1 tys. lotów na stale ulepszanych lotniach własnej konstrukcji. Sterował nimi ruchami ciała, przesuwając środek ciężkości przez zmianę położenia nóg. Podczas lotów ze wzgórz, w których osiągał odległości do 350 m, nauczył się wiele o aerodynamice. Miał właśnie zastosować napęd do szybowca, gdy zginął w katastrofie.

Lilienthal był tylko jednym z wielu entuzjastów usiłujących udostępnić ludzkości przestworza. Balony, znane od 1783 r., nie spełniły pokładanych w nich nadziei i miały ograniczone zastosowanie, głównie dlatego, że zdane były na łaskę wiatrów. Z 68 balonów wypuszczonych z oblężonego w latach 1870-71 przez Prusaków Paryża tylko 36 doleciało na nieokupowane tereny Francji - 18 wpadło w ręce wroga, pięć dotarło do Belgii, cztery do Holandii, dwa do Prus, dwa utonęły w morzu, a jeden zawędrował aż do Norwegii.

Reklama

Niewiele lepiej spisywały się wczesne sterówce, głównie z uwagi na słabe silniki. Wprawdzie Anglik sir George Cayley już w 1799 r. opracował teoretycznie poprawną koncepcję samolotu o nieruchomych skrzydłach, wyposażonego w stateczniki, stery, podwozie, napęd i mechanizm sterowania, a szczegółowy projekt takiej maszyny latającej cięższej od powietrza sporządził w 1843 r. jego rodak William Henson, ale w powszedniej opinii uczonych i inżynierów owej epoki zbudowanie jej było niemożliwe. Toteż ani wojsko, ani wielki biznes nie były zainteresowane sponsorowaniem tego rodzaju badań.

Zbudowali własny tunel

Samolot był zabawką entuzjastów, których możliwości były ograniczone. Część z nich brnęła w ślepą uliczkę, próbując naśladować ptaki i skonstruować maszynę o ruchomych skrzydłach (ornitopter). Choć pozornie sprawa polegała "tylko" na odpowiednim skompletowaniu w jedną całość istniejących już elementów (jakościowego udoskonalenia wymagał jedynie napęd), trzeba było pomysłowości i uporu braci Wright, żeby doszło do jej urzeczywistnienia.

Systematyczni Amerykanie zaczęli od naśladowania Lilierithala. Od lata 1900 r. eksperymentowali z szybowcami własnej konstrukcji. Na miejsce doświadczeń wybrali górzyste pustkowie Kill Devil Hills w pobliżu miejscowości Kitty Hawk w Północnej Karolinie. Mieszkali w namiocie, maszyny budowali w szopie, liznąwszy "żeglarski" sposób Lilienthala polegający na balansowaniu ciałem za zbyt prymitywny i zakłócający stateczność lotu, wypracowali system sterowania za pomocą ruchomych, umieszczonych na obrzeżach skrzydeł lotek. W warsztacie w Dayton zbudowali tunel aerodynamiczny, w którym od 1901 r. mierzyli siłę nośną swych konstrukcji i opór, jaki stawiają powietrzu. Przebadali w nim ponad 200 modeli.

Wiedzę swą wykorzystali, konstruując kolejny szybowiec, na którym we wrześniu 1902 r. odbyli blisko tysiąc lotów, dochodząc w sterowaniu nim do prawdziwego mistrzostwa. Był on już wyposażony m.in. w pionowy ster kierunku oraz klapy, które można było odpowiednio ustawać.

Ku chwale pod wiatr

Po tych sukcesach bracia Wright uznali, że nadszedł czas na samolot z napędem mechanicznym. Ponieważ nie istniał jeszcze dostatecznie lekki silnik o odpowiedniej mocy, sami zaprojektowali i zbudowali silnik spalinowy o mocy 12 KM. 14 grudnia 1903 r. w Kill Devil Hills konstruktorzy postanowili wypróbować swój pierwszy samolot - dwupłat Flyer o rozpiętości skrzydeł wynoszącej l 2,3 m i ciężarze nieco ponad 274 kg. Pewni sukcesu zaprosili na świadków okolicznych mieszkańców. Pilotowany przez Wilbura Flyer po przebyciu w ciągu trzech i pół sekundy 32 m skapotował jednak na skutek przedwczesnej próby wyrównania lotu maszyny.

Na sukces trzeba było poczekać trzy dni. 17 grudnia silny północny wiatr odstraszył większość widzów - zjawiło się ich tylko pięciu. Bracia odbyli cztery udane loty. W pierwszym Orville przebywał w powietrzu 12 sekund, pokonując około 150 m, w ostatnim, najbardziej udanym, Wilbur leciał przez 59 sekund, pokonując 260 m.

W następnych latach Wrightowie budowali coraz doskonalsze maszyny i uzyskiwali coraz lepsze wyniki. W 1904 roku Flyer II pokonał odległość 4,5 km w czasie 5 min i 4 s, a rok później Flyer III mógł już przebywać w powietrzu ponad pół godziny i pokonywał dystans 30 km. Rywalom braci Wright udało się utrzymać w powietrzu ponad 20 s dopiero pod koniec 1906 r., a ponad minutę - w 1907 r. Wrightowie opatentowali samolot w 1906 r. i zaoferowali swój wynalazek ministerstwu wojny Stanów Zjednoczonych, które dopiero w 1908 r. złożyło im odpowiednie zamówienie. Umieli już wtedy przebywać w powietrzu ponad godzinę. W 1908 r. Wilbur udał się do Europy, by odbyć pokazowe loty w związku z negocjacjami w sprawie sprzedaży praw patentowych na Francję. Uczynił to w Le Mans i w Pau, a potem w Rzymie, wzbudzając sensację.

Sława - tak, pieniądze - nie

Już w pięć lat po pierwszym udanym locie bracia Wright postanowili założyć firmę Wright Company, by zacząć czerpać profity ze zrealizowanych pomysłów i uchronić swe dzieło przed bezprawnym kopiowaniem. Jednak biznes lotniczy w tych czasach dopiero raczkował i pojedyncze zamówienia nie przynosiły im oczekiwanych zysków. Uwikłali się za to w wyczerpujące finansowo procesy z innymi producentami, którzy bezprawnie korzystali z opatentowanych przez nich rozwiązań.

Wright Company próbowała też czerpać zyski z pokazów lotniczych - nagrody pieniężne za ustanawianie kolejnych rekordów dawały całkiem pokaźny dochód. Jednak tłumy oczekiwały coraz mocniejszych wrażeń i pilotom zatrudnianym przez firmę Wright zaczęły przydarzać się wypadki. Szczęście odwróciło się od braci Wright na dobre.

Rząd Stanów Zjednoczonych w odróżnieniu od rządów europejskich nie inwestował w przemysł lotniczy tyle, by zapewnić firmie możliwość rozwoju. W efekcie Wright Company straciła prym w produkcji samolotów - po naszej stronie Atlantyku pojawiły się lepsze maszyny. W 1912 r. Wilbour zmarł. Zniechęcony Orville w 1916 r. sprzedał firmę grupie nowojorskich inwestorów za sumę 250 tys. dolarów i wrócił do pracy inżyniera w stworzonym za uzyskane pieniądze własnym laboratorium badawczym.

Pomogło czy zaszkodziło?

Jak to bywa z urządzeniami przydatnymi militarnie, wojny światowe dopomogły samolotom w karierze. Konstruktorzy rozwinęli skrzydła uwolnieni od walki z mechanizmami rynkowymi - szkodzenie nieprzyjacielowi nie musi spełniać kryterium opłacalności. Po I wojnie światowej niepotrzebne już bombowce i wyszkolonych pilotów wykorzystano, tworząc pasażerskie linie lotnicze. Dzięki silnikom odrzutowym z II wojny samoloty osiągnęły ponaddźwiękowe prędkości i powiększyły zasięg. Zostały wyposażone w radary pozwalające na lądowanie w złych warunkach.

W 1958 r. po raz pierwszy więcej pasażerów transatlantyckich skorzystało z Unii lotniczych niż ze statków. Możliwy stał się scenariusz: śniadanie w Warszawie, obiad w Londynie, kolacja w Nowym Jorku (sceptycy w tym miejscu dodadzą: a bagaże w Buenos Aires...).

Nie wszyscy historycy są przekonani, że I wojna światowa uczyniła z lotnictwa dojrzały środek transportu. Są tacy, którzy uważają, że kluczowe wynalazki - samolot wielosilnikowy, konstrukcja skorupowa i chowane podwozie - zostały dokonane już wcześniej, a brak międzynarodowej współpracy, utajnienie prac oraz wymogi produkcji masowej wpływały hamująco na postęp w lotnictwie. Jego tempo było wszak szybkie przed wojną i zapewne utrzymałoby się i bez niej. Faktem jest, że lotnictwo w trakcie wojny dojrzało.

Ameryka techniką stoi

Przemysł lotniczy po pierwszej wojnie światowej popierały ze względów obronnych wszystkie państwa. I chociaż Europa w okresie międzywojennym wyprzedzała w tej dziedzinie Amerykę, a liczące się w skali międzynarodowej osiągnięcia odnotowali wówczas również polscy konstruktorzy z Zygmuntem Puławskim na czele, światowa opinia publiczna chętniej dostrzegała sukcesy amerykańskie.

Klasycznym przykładem niech będzie sprawa pierwszego przelotu samolotowego przez Atlantyk. W powszechnym przekonaniu dokonał tego w 1927 r. Amerykanin Charles Lindbergh, choć już osiem lat przed nim ocean pokonali Brytyjczycy - sir John W Alcock i Arthur Whitten-Brown. Ameryka w owej epoce bowiem jeszcze bardziej niż w dziedzinie postępu technicznego wyprzedzała Europę w umiejętności reklamowania własnych osiągnięć. Ludzie przywykli do tego, że Amerykanie wszystko robią lepiej. W XX wieku, statystycznie biorąc, stało się to zresztą w dziedzinie postępu naukowo-technicznego swego rodzaju regułą...

Wiedza i Życie
Dowiedz się więcej na temat: braci | maszyny | samolot | wright
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy