Galaktyczne turbulencje. Unicestwienie Ziemi to tylko początek...

Naukowcy regularnie serwują nam apokaliptyczne wizje zagłady ziemi /123RF/PICSEL
Reklama

Podczas podróży przez Galaktykę Układ Słoneczny jest narażony na gwałtowne turbulencje. Każda z nich może stanowić punkt zwrotny dla Ziemi, unicestwiając nasze istnienie. Asteroidowy medal ma jednak również drugą stronę. To, co u nas spowoduje katastrofę, jest w stanie zanieść życie w najodleglejsze zakątki kosmosu, kolonizując zupełnie nowe światy.

Trwa sielski dzień w austriackich Alpach: turyści cieszą się letnią pogodą i zdobywają szczyty lub popijają piwo w schroniskach górskich. Nie mają pojęcia, że kilka godzin temu astronomów NASA i ESA ogarnęła panika. Satelity zarejestrowały bowiem zbliżający się ku Ziemi meteoryt o rozmiarach... Manhattanu. Nieco później dostrzegają go również urlopowicze w Austrii. Początkowo widoczny jedynie jako delikatna poświata na niebie, z każdą minutą zaczyna świecić blaskiem coraz bardziej przyćmiewającym Słońce. Na wszystko jest za późno. O godzinie 17:31 kosmiczny pocisk uderza w Styrię. Konsekwencje są niewyobrażalne. Energia uderzenia topi skorupę ziemską, całe pasmo górskie wyparowuje w mgnieniu oka, ogromne obszary toną w lawie. Eksplozja zmiata z powierzchni ziemi Wiedeń, Monachium i Mediolan. Europa jest szarpana straszliwymi wstrząsami sejsmicznymi. Tsunami mkną po Morzu Śródziemnym do Afryki i po Atlantyku w kierunku Ameryki.

Ostatecznie nikomu nie uda się umknąć przed skutkami katastrofy. Przez wiele lat po uderzeniu chmury pyłu zasłaniają Słońce, temperatura na Ziemi spada, a większość roślin umiera. Ale prawdziwy kataklizm dopiero nadejdzie. Asteroida nie mogła wybrać gorszego dla nas miejsca uderzenia niż pasmo gór wapiennych. Dlaczego? Otóż wapień zawiera ogromne ilości węgla, które w wyniku kolizji są uwalniane do atmosfery w postaci CO2. Gaz cieplarniany rozgrzewa naszą planetę do niewyobrażalnych temperatur, a warstwa ozonowa zostaje rozpuszczona. Przez kilka tysiącleci życie na Ziemi będzie możliwe tylko w głębinach oceanów, gdzie zabójcze promieniowanie UV emitowane przez Słońce będzie pochłaniane przez wodę.

Reklama

Dlaczego meteoryty regularnie uderzają w Ziemię?

Fakt, że ogromne odłamki z kosmosu od czasu do czasu obierają sobie za cel Błękitną Planetę, jest dobrze znany - to one 65 milionów lat temu zmiotły dinozaury z powierzchni Ziemi. Tylko że dotąd nikt nie potrafił wytłumaczyć, co odpowiada za nawracającą regularność uderzeń. - Jeśli spojrzeć na ostatnie 250 milionów lat, katastrofalne w skutkach kolizje następują co 35-40 milionów lat - tłumaczy astronom prof. William Napier z Uniwersytetu Cardiff w Wielkiej Brytanii.

Wygląda to tak, jakby ktoś ostrzeliwał Błękitną Planetę z broni, która zawsze potrzebuje określonego czasu na przeładowanie. Profesorowi Napierowi udało się wyjaśnić, co tak naprawdę kryje się za tymi "atakami". Otóż są one skutkiem skomplikowanych "figur baletowych" wykonywanych przez Słońce, Układ Słoneczny i Drogę Mleczną. - Musimy zdać sobie sprawę, że Słońce nie jest w przestrzeni kosmicznej bezczynne. Z prędkością 220 km/s krąży wokół środka Drogi Mlecznej wraz ze swoimi planetami. Od tego centralnego punktu jest oddalone o 25 000-28 000 lat świetlnych i potrzebuje około 230 milionów lat, aby zrobić pełną rundę - mówi prof. Napier.


Oprócz Słońca wokół Drogi Mlecznej krąży jeszcze ponad 200 miliardów innych gwiazd. Wszystkie poruszają się niemal na tej samej płaszczyźnie przypominającej dysk. Z dużej odległości widać jednak, że w samym środku nasza Galaktyka jest jaśniejsza i szersza. Co za tym stoi? Czarna dziura, która przyciąga szczególnie dużo gwiazd.

Pływy galaktyczne nadają impet pociskom

Decydującym czynnikiem, który przesądza o zagrożeniu dla Ziemi, jest to, że Układ Słoneczny porusza się po trajektorii nachylonej względem dysku galaktycznego. Co 35 milionów lat unosi się ponad płaszczyznę Drogi Mlecznej i mniej więcej właśnie w tym czasie w naszą planetę uderzają zabójcze pociski. - Jest to absolutnie zgodne z tym, co obserwujemy na Ziemi, i co wynika z obliczeń - wyjaśnia prof. Napier. Ale co konkretnie dzieje się w rzeczonej strefie śmierci? Dlaczego pociski kosmiczne kierują się akurat ku Ziemi? Otóż za każdym razem, gdy Układ Słoneczny przechodzi przez płaszczyznę Drogi Mlecznej, burzy ład Obłoku Oorta. - W tych okresach oddziałują na niego pływy galaktyczne. Siły przyciągania wszystkich gwiazd i planet, które również znajdują się w płaszczyźnie, wspólnie targają Obłokiem - tłumaczy prof. Napier.

 Na co dzień pływy galaktyczne są słabe, ponieważ inne gwiazdy są stosunkowo mocno oddalone. Nie mogą rozerwać Obłoku, ale deformują go. Działają podobnie do sił pływowych Księżyca. On również przecież nie przyciąga oceanów aż do nieba, lecz powoduje przypływy i odpływy. Gdy Obłok Oorta jest ugniatany, niektóre odłamki skalne obierają kurs na wnętrze Układu Słonecznego, a wiele z nich kieruje się bezpośrednio w stronę Ziemi.

Czy strefa śmierci oznacza katastrofę dla życia?

Kiedy znów się to wydarzy? Naukowcy z Cardiff twierdzą, że niedługo. Słońce zbliżyło się do strefy śmierci i dokładnie w tej chwili dociera do granicy płaszczyzny Drogi Mlecznej. Astronomowie spodziewają się gwałtownych uderzeń w najbliższej przyszłości. Gdy jednak mówią oni o "najbliższej przyszłości", mają na myśli coś innego niż ktoś, kto właśnie spieszy się na pociąg. Podróż przez płaszczyznę zajmuje od jednego do dwóch milionów lat - i tyle samo trwa galaktyczny festiwal strzelców. Mogą upłynąć setki tysięcy lat, zanim na Ziemię spadnie superasteroida i wydarzy się katastrofa przypominająca tę fikcyjną, opisaną na początku artykułu.

Profesor William Napier odkrył więc decydujący mechanizm rządzący Drogą Mleczną, który regularnie przynosi śmierć życiu na Ziemi. W odstępach wynoszących 35 milionów lat w naszą planetę nie tylko uderzają asteroidy - dochodzi także do masowego wymierania. Brytyjski uczony nie jest zresztą jedynym przekonanym o tym astronomem na Uniwersytecie w Cardiff. Szefem jego instytutu jest prof. Chandra Wickramasinghe - postać intrygująca wszystkich astronomów. Przez dekady był obiektem kpin kolegów z branży, uznawano go za uparciucha, który zapędził się w niedorzeczną ideę. Profesor Wickramasinghe twierdzi bowiem, że życie... niekoniecznie powstało na Ziemi. Mogło podróżować z planety na planetę z kometami i asteroidami, zasiedlając dowolne obszary Drogi Mlecznej, a być może nawet całego wszechświata. Życie miało niejako "zarażać" ciała niebieskie, tak jak drobnoustroje chorobotwórcze zarażają ludzi. W takich wycieczkach uczestniczyć mogłyby jedynie prymitywne organizmy jednokomórkowe - ta hipoteza nosi miano panspermii.


Rzeczywiście, 30 czy 40 lat temu teoria prof. Wickramasinghe’a mogła brzmieć jak absurdalny żart. Uniwersum jest przecież próżnią, zwykle strasznie zimną, skażoną wysokoenergetycznym promieniowaniem. Uważano, że nic żywego nie przetrwałoby uderzenia asteroidy, by następnie dać się wyrzucić w przestrzeń kosmiczną, a później ponieść na inną planetę. W międzyczasie biolodzy znaleźli jednak na Ziemi wiele ekstremofilnych organizmów jednokomórkowych, które mogłyby czuć się komfortowo również między gwiazdami. Żyją w gorących źródłach, radioaktywnych skałach lub głęboko pod ziemią.

Kto wie, może takim istotom odpowiadałoby życie na odłamku skalnym? Stałby się on dla nich "statkiem kosmicznym" - mikrobiologiczni "astronauci" drzemaliby w jego wnętrzu, aktywując się co kilkaset lat tylko po to, aby spożyć energię uwalnianą w wyniku rozpadu promieniotwórczego. Od czasu zaobserwowania super odpornych organizmów jednokomórkowych teoria panspermii jest przez wielu naukowców traktowana bardzo poważnie. Nic jeszcze nie zostało udowodnione, ale śmiechy umilkły.

- To przełomowe odkrycie opierające interakcję między istotami żywymi i pociskami kosmicznymi na solidnej podstawie. William Napier prezentuje nam mechanizm, dzięki któremu życie może rozprzestrzeniać się w galaktyce - mówi prof. Wickramasinghe.



Czy kolizje uwalniają nowe geny we wszechświecie?

Uderzenie w Styrii ma zatem swój ciąg dalszy: jeszcze zanim ściana ognia wywoła apokalipsę w Europie Środkowej, z atmosfery i strefy przyciągania ziemskiego wyrzucane są ogromne odłamki skalne. Organizmy jednokomórkowe wewnątrz tych pocisków przygotowują się do długiej wycieczki.

Wiele z nich przekształca się w swego rodzaju kapsuły - cysty. To bardzo wytrzymałe, spoczynkowe formy, w których mikroby mogą przetrwać miliony lat. I właśnie tyle czasu potrzeba im na dotarcie do nowych planet. Być może dolatują one tylko do Marsa, dokąd na pewno już dostały się okruchy Ziemi (w końcu u nas też znajdujemy odpryski marsjańskich skał). Może podróż trwa nawet dłużej i wiedzie do planety w odległym układzie gwiezdnym, na którą spada odłamek skalny pod postacią meteorytu. Wielu z "mikroastronautów" ma pecha: tuż przed metą spalają się przy wejściu w obcą atmosferę. Niektórzy są jednak w stanie wytrzymać i to, więc gdy ich naturalny "statek kosmiczny" kończy lot, ponownie się aktywują. Dzielą się, mnożą, znów zaczyna się ewolucja. W ciągu milionów lat z nielicznych przybyszów wykształcają się niezliczone nowe gatunki. Powoli wyłaniają się pierwsze organizmy wielokomórkowe - tak oto życie zdobywa nową planetę.

W swoim raporcie badawczym profesorowie Napier i Wickramasinghe piszą: "Jeżeli liczba planet w galaktyce, na których istnieje życie, wynosi tylko jeden, to żywotność galaktyki jest wystarczająca, aby egzystencja mogła się rozprzestrzenić na wszystkie inne nadające się do zamieszkania planety". Wiemy z całą pewnością, że w Drodze Mlecznej liczba ciał niebieskich, na których występuje życie, wynosi co najmniej jeden - mowa oczywiście o naszej Ziemi. Szanse na to, że istnienie już dawno rozprzestrzeniło się na duże obszary Galaktyki, są zatem bardzo wysokie. Jeśli występują kolejne możliwe do zasiedlenia planety, to prawdopodobnie podlegają one podobnym cyklom uderzeń asteroid co Ziemia. Dla rozpleniania się życia jest to warunek wręcz konieczny.

Następnie nadchodzi kolejne uderzenie, w którym część genów jest uwalniana i rozprzestrzeniana w kosmosie. Wydaje się, że życie, niemal tak jak dmuchawiec, uwalnia swe nasiona w regularnych odstępach czasu. A kiedy zasiedli już dużą część galaktyki, coraz więcej jego zalążków się rozprzestrzenia. Regularna podróż planet przez strefę śmierci Drogi Mlecznej jest zatem dla życia wszystkim, tylko nie katastrofą. Tak naprawdę to ona daje istotom niesamowitą możliwość rozprzestrzeniania się w światach, o których nie mamy jeszcze zielonego pojęcia. 

Świat Wiedzy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy