Dzień, w którym wyginie ludzkość

"Zawsze znajdzie się człowiek, który nie wie, że ma właśnie umrzeć , i nie umrze – jest odporny. A jeśli tylko przeżyje ich dwoje, to zaczynamy od nowa” - Jaroslav Julák, Instytut immunologii i mikrobiologii /fot. Świat na dłoni /materiały prasowe
Reklama

Istnieje tylko jeden wirus, który może zabić niemal 100 proc. zarażonych nim ludzi. Wścieklizna potrafiłaby zniszczyć całą ludzkość

Kiedyś mówiło się na to "ćwiczenia", dziś na określenie podobnych eksperymentów stosuje się na przykład pojęcie epidemiologicznej gry wojennej. Póki co ostatnia miała miejsce w 2019 roku i specjaliści z całej planety przeprowadzili w niej symulację, jak skończyłoby się rozprzestrzenienie się fikcyjnego koronawirusa. "Powstał" on w Brazylii, za pół roku już zabijał na całym świecie, a po roku miał na swoim koncie 65 milionów ludzkich ofiar. Rok temu to było na szczęście tylko na niby. W tym roku przeżywaliśmy ten koszmar naprawdę i nadal go przeżywamy.

Najwięksi zabójcy drzemią w laboratoriach

Czy ludzkość zniszczy sama siebie, tworząc śmiertelnego wirusa, który wywoła ogólnoświatową pandemię? Teoretycznie mogłoby się tak stać. Chyba każdy kraj ma gdzieś dobrze ukryte ściśle tajne laboratorium, w którym przechowywane są próbki największych zabójców historii: dżumy, ospy, eboli czy pozornie zupełnie zwyczajnej wścieklizny. A biolodzy pracujący dla wojska od czasu do czasu dodają do nich kolejną cząstkę. Co gdyby była wojna? Sami epidemiolodzy przyznają, że byłoby dziwne, gdyby raz na jakichś czas nic się z tych laboratoriów nie wymknęło.

Reklama

Dżuma na Madagaskarze

Pozbądźmy się złudzeń, dotychczas nie opuścili nas nawet starzy znajomi. Na przykład w 2010 roku odkryto zupełnie nowy rodzaj gruźliczej bakterii. W 2013 roku Kuba poinformowała, że w Hawanie przeszła epidemia cholery. A trzy lata temu na Madagaskarze miała miejsce ostatnia dotąd epidemia dżumy. Na niektóre nowe śmiertelne choroby nie znaleźliśmy jeszcze leku. A COVID-19 już od początku roku pokazuje, że potrafi cofnąć ludzkość o kilka ładnych lat.

Życzy pan sobie wyprodukować śmiertelny patogen?

Zmodyfikowane genetycznie wirusy mają potencjał zabić więcej ludzi niż broń jądrowa, a do tego łatwiej jest je stworzyć, powiedział niedawno miliarder Bill Gates. Sami epidemiolodzy przypuszczają, że hiszpanka pomimo tego, że w latach 1918-1920 zabiła ponad 75 milionów ludzi na całym świecie, w porównaniu z pandemią wywołaną sztucznie wyhodowanym, genetycznie zmodyfikowanym wirusem, byłaby jedynie przysłowiową ubogą krewną. Amerykańscy eksperci z Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych oznajmili, że da się stosunkowo łatwo stworzyć patogen, który potrafiłby zniszczyć całą ludzkość.

***Zobacz także***

Superwulkany

Są wszędzie wokół nas. Przywykliśmy już do życia obok wygasłych wulkanów. Tylko że one mogą się w każdej chwili obudzić. Co gorsza - superwulkany na całym świecie już napełniają swe wnętrza śmiertelną dawką magmy. Szykują dla nas sądny dzień.

Witaj w Yellowstone

Jest aktywny już szacunkowo 17 milionów lat. W tym czasie, dzięki zmianom tektonicznym superwulkan Yellowstone przesunął się o około 700 km z północnej Nevady przez południowe Idaho aż do Wyoming. W jego wnętrzu znajdziemy komorę o długości około 60 km, szerokości 35 km i głębokości 8-10 kilometrów, która stopniowo napełnia się rozgrzaną do czerwoności magmą. Ten superwulkan jest, zdaniem wulkanologów, obecnie największym kandydatem na wroga całej ludzkości. Podobno to tylko kwestia czasu, kiedy uchyli się jego przysłowiowe wieko, a miliony ton śmiercionośnej lawy wylecą w powietrze.

Trzy olbrzymie erupcje

Ostatnie trzy wielkie erupcje superwulkanu miały miejsce w obecnym Parku Narodowym Yellowstone w ciągu niecałego 1,5 miliona lat. Po erupcji Huckleberry Ridge (około 2,1 miliona lat) miały miejsce erupcje Messa Falls (1,3 miliona lat) i Lava Creek (0,64 miliona lat temu). Najsilniejszy był już ten pierwszy wybuch wulkanu, po którym pozostała sławna kaldera Yellowstone. Naukowcy policzyli, że podczas dwóch erupcji, które dzieliły ok. 4000 lat, wulkan dosłownie wystrzelił w powietrze 2500 km sześciennych roztopionej masy. Pomimo że kolejne erupcje nie były tak niszczycielskie, wulkan otrzymał miano superwulkanu.

Nadejdą silne trzęsienia ziemi

Z amerykańskiego Wyoming ciągle słychać ostrzeżenia, że żywioł może się w każdej chwili obudzić do życia. Pomimo tego agencja US Geological Survey, która odpowiada za nadzór nad superwulkanem, doszła do wniosku, że najprawdopodobniej do żadnej naprawdę silnej erupcji w najbliższych dziesięcioleciach nie dojdzie. Podobno można przypuszczać, że mogłoby dojść do mniejszych, lokalnych erupcji, ewentualnie do silniejszych trzęsień ziemi, niż te, które się zwykle zdarzają. Ostatnie miały tu miejsce na przełomie 2008 i 2009 roku.

Niemiecki superwulkan

Jezioro Laacher nieopodal Bonn wygląda na pierwszy rzut oka całkiem niewinnie. Niektórzy turyści, którzy przyjadą tu na wypoczynek (z Bonn jest tu 37 km, od najbliższej autostrady zaledwie 3 kilometry), nie mają nawet pojęcia, że kąpią się w wielkiej wulkanicznej kalderze. Stworzył ją ostatni olbrzymi wybuch tutejszego superwulkanu, który miał miejsce około 10 930 roku p.n.e. Jak wykazało badanie geologiczne, pokrył wtedy rozległą okolicę nawet siedmiometrową warstwą wulkanicznego popiołu. Pamiątki ówczesnej erupcji do dziś możemy znaleźć nawet w Szwecji czy w północnych Włoszech. Według aktualnych modeli ówczesny wybuch był około 6 razy silniejszy niż ten, który w 1980 roku zaprezentował w Ameryce wulkan Góra Świętej Heleny.

Człowiek ma jeszcze sporo czasu?

Nie tak dawno drzemiący wulkan przygotował dla wulkanologów i innych ludzi niespodziankę. W 2018 roku doszło tu bowiem do lokalnego trzęsienia ziemi. W 2019 roku eksperci przygotowali nawet raport, według którego od 2013 roku doszło do ośmiu trzęsień ziemi o niskiej frekwencji na głębokości od 10 do 45 kilometrów pod powierzchnią ziemi. Co to może oznaczać? Przede wszystkim to, że poziom magmy w komorze superwulkanu wzrasta. Wulkanolodzy twierdzą jednak, że niebezpieczeństwo wybuchu nie grozi. Cykl, zgodnie z którym niewidoczny wulkan wybucha, trwa podobno około 30 000 lat. Człowiek ma zatem jeszcze jakieś 20 000 lat.

Uderzenie planetoidy - to nie spadająca gwiazda, ale lepiej pomyśl życzenie

Czasami całkiem fajnie jest mieć do dyspozycji środki przekazu. Dowiemy się z nich na przykład, że do Ziemi zbliża się planetoida XY, a także tego, jakiej jest wielkości i jakie jest prawdopodobieństwo, że spadnie nam na głowę. Porównajmy to z dinozaurami. One nie miały tego szczęścia. Zupełnie nie zdawały sobie sprawy, że w stronę Ziemi pędzi planetka, którą my, ludzie, nazwiemy Chixculub. Jednak nawet gdyby o tym wiedziały, nic by im to nie dało.

Wyginęło 75 proc. organizmów na Ziemi

Cofnijmy się do okresu sprzed 66 milionów lat. Planetka o średnicy 6-18 kilometrów spadła na teren dzisiejszej Zatoki Meksykańskiej, tam, gdzie obecnie znajduje się wybrzeże półwyspu Jukatan. Następstwa katastrofy były nie do opisania. Szacuje się, że wyginęło około 75% istniejących organizmów żywych, a wśród nich nieptasie dinozaury, pterozaury i wielkie morskie płazy. W ten sposób został nieodwracalnie zamknięty pewien słynny rozdział życia na naszej planecie.

Iryd u nas nie występuje

Ze względu na fakt, że planetoida po uderzeniu prawdopodobnie wyparowała, dokładniej mówiąc, nic z niej nie zostało, w świecie nauki długo mówiło się o niej jako o hipotetycznej planetoidzie. Przełom nastąpił dopiero w 1980 roku, kiedy to ojciec i syn, Luis i Walter Alvarez odkryli niezwykłą warstewkę osadu z okresu, w którym doszło do katastrofy, a w niej również ślady pierwiastka irydu, który nie występuje na Ziemi, a więc musiał tutaj trafić z kosmosu. Kiedy połączyli to z faktem, że pod kilometrową warstwą gleby naukowcy odkryli olbrzymi krater, doszli do jednoznacznego wniosku: To wszystko mogło spowodować tylko uderzenie planetoidy.

Na szczęście to było tylko na niby

To, jakby dzisiaj skończyła ludzkość przy podobnej katastrofie, potrafimy sobie dzięki komputerom całkiem dobrze wyobrazić. Naukowcy z Purdue University stworzyli specjalną symulację, podczas której spuścili na powierzchnię ziemi na szczęście naprawdę tylko hipotetyczną planetoidę. Otrzymała ona nazwę 2500 YU55, miała 400 metrów i miała spaść w morską głębinę dokładnie pod kątem 90°. Pomimo że wyobrażony kosmiczny najeźdźca dosłownie rozpadł się na kawałki już 11 kilometrów nad Ziemią, dokonał straszliwego spustoszenia.

Najpierw trzęsienie ziemi, a potem tsunami

Wskazówki sejsmografów, mierzących siłę trzęsienia ziemi już na minutę po uderzeniu osiągnęłyby 6,8 stopni w skali Richtera. Fala dźwiękowa w postaci wiatru osiągałaby niewiarygodną prędkość 470 km/h. To, co by pozostało, doszczętnie zniszczyłoby tsunami, które mogłoby osiągnąć wysokość nawet 40 metrów. Dla zwolenników energii atomowej mamy pocieszającą wiadomość: elektrownie atomowe prawdopodobnie przetrwałyby tę katastrofę.

***Zobacz także***

Treści popularno-naukowe z miesięcznika Świat na Dłoni wydawnictwa Amconex

Świat na Dłoni
Dowiedz się więcej na temat: Koniec świata | superwulkan | katastrofy | Trzęsienie ziemi | Tsunami | wirus
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy