Śmierć za bezczelny uśmiech

Kochał las, rozczulał się na widok ptaszków. Mordował każdego, kto wszedł w jego rewir!

W środę, 20 sierpnia 1919 roku w gabinecie lekarskim doktora Tremplinga w północno-zachodniej dzielnicy Berlina, Spandau, zjawia się 26-letni mężczyzna średniego wzrostu o blond włosach. Friedrich Schumann, ślusarz - widnieje na jego skierowaniu lekarskim, wystawionym przez dzielnicową kasę chorych. Na pytanie lekarza, co mu dolega, pacjent mówi, że ma w pracy do czynienia z materiałami wybuchowymi i przydarzył mu się nieszczęśliwy wypadek. Zapalnik eksplodował i odłamki metalu poraniły mu przedramię.

Doktor Trempling bada jego rękę i znajduje osiem małych ranek w zapalnym stanie. Po chwili spostrzega jednak, że mężczyzna kłamie: ran nie spowodowały odłamki zapalnika, lecz drobiny śrutu. Sprawa wydaje mu się podejrzana. Lekarz zawiadamia policję, która szybko się zjawia i zatrzymuje jego pacjenta.

Reklama

Jeszcze tego samego dnia wieczorne gazety donoszą, że aresztowany mężczyzna jest poszukiwanym podwójnym mordercą, który kilka dni wcześniej zabił syna okręgowego leśniczego Nielbocka i rowerzystę w Falkensee. Policja wysuwa przypuszczenie, że 26-letni Friedrich Schumann, kawaler Żelaznego Krzyża, przyznanego za odwagę w I wojnie światowej, może być sprawcą kilku zagadkowych mordów i gwałtów, jakie miały miejsce w ostatnich dwóch latach w lesie Spandau i okolicach jeziora Falkenhagen.

Następnego dnia potwierdzają się te przypuszczenia. W czasie rewizji w jego mieszkaniu śledczy znajduje szokujące dowody rzeczowe - zbiór dokładnie posortowanych i przewiązanych tasiemkami zegarków, pierścionków i części kobiecej bielizny. Na apel policji zjawiają się ludzie, którzy w zarekwirowanych przedmiotach rozpoznają rzeczy należące do ich dzieci, rodzeństwa - osób zaginionych bez wieści. Byli wśród nich harcerze, wędrowcy i zakochane pary, które szukały ciszy i samotności nad jeziorem Falkenhagen.

Obchód terenu

Jest piękny, letni dzień. Schumann, uzbrojony w nóż i pistolet, udaje się na swą zwykłą wędrówkę po ulubionym rewirze, lesie Spandau i okolicach jeziora. Od czasu do czasu przystaje i obserwuje skraj lasu przez polową lornetkę. W pewnym momencie dostrzega ruch w zaroślach.

Znów jakiś intruz wtargnął na mój teren i zakłóca mi zachwycanie się naturą - pomyślał z wściekłością.

Po chwili widzi młodą parę, która rozłożyła się w krzakach i teraz oddaje się miłosnym igraszkom. Schumann rozgląda się uważnie dookoła, upewnia się, że oprócz tych dwojga i jego w pobliżu nie ma nikogo innego. Potem bezszelestnie podchodzi do zakochanej pary. Gdy jest w odległości kilku kroków, słyszy pojedyncze słowa i śmiech dziewczyny. Zbyt głośny. Zbyt beztroski.

Jeszcze raz sięga po lornetkę i sprawdza, czy nikt nie nadchodzi. Wtedy wyciąga pistolet, celuje w głowę mężczyzny i strzela. Jest pewny, że trafił - nie chybiał nigdy. Był w końcu kawalerem Żelaznego Krzyża. Podbiega i rzuca się na zszokowaną dziewczynę, która jeszcze nie pojmuje, co się dzieje. Widzi przed sobą obcą twarz o płonących dziko oczach jak u drapieżnego zwierzęcia. Otwiera usta do krzyku, ale silna ręka napastnika zamyka je, mężczyzna powala kobietę na ziemię. Schumann czuje niezwykłe podniecenie i zaczyna zrywać ubranie ze swojej ofiary...

Kilka minut później w lesie rozlega się drugi strzał, którego huk płoszy przechodzące obok stadko saren. "Strażnik lasu" jest zadowolony z kolejnego udanego polowania...

Kiedy Schumann wraca z leśnej wędrówki do swojej żony i ich małego, schludnego domu, jest spokojny i zrównoważony. Jego małżonka nie zauważa niczego podejrzanego w zachowaniu męża. Zna i szanuje miłość Friedricha do natury. Zawsze z uwagą słucha, gdy opowiada o tym, że rozumie mowę ptaków i drzew i wie, o czym szumi wiatr w szuwarach jeziora.

Zatrważające żniwo

Śledztwo jest w pełnym toku. Pojawiają się nowi świadkowie i kolejne niezbite dowody winy Schumanna. Podejrzany w wyniku nie zawsze zgodnych z prawem metod przesłuchań w końcu przyznaje się do dokonania sześciu zabójstw i kilku gwałtów.

Proces rozpoczyna się 5 lipca 1920 r. i towarzyszy mu niespotykany rozgłos. Powołano 12 biegłych i około 50 świadków. Prasa berlińska podsyca atmosferę sensacji. Nazywa przypadek Schumanna "bezprecedensowym w historii sądownictwa". Tuż przed rozpoczęciem procesu adwokat oskarżonego niespodziewanie rezygnuje z udziału w rozprawie. Gorączkowo poszukuje się zastępcy. W ostatnim momencie obronę przejmuje dr Erich Frey, świetny znawca prawa, który wcześniej reprezentował m.in. innego seryjnego zabójcę, Carla Grossmanna.

W książce pod tytułem "Wnoszę o uniewinnienie. Ze wspomnień prof. dr. Ericha Freya", wydanej w Hamburgu w 1959 roku, Frey żywym, plastycznym językiem i z dużą dozą empatii wspomina przypadek Friedricha Schumanna. Pisze, używając swojego koronnego argumentu stosowanego w jego adwokackiej karierze, że sprawca sześciu zabójstw nie może być człowiekiem psychicznie zdrowym. Obrońca usiłował nakłonić 12 przysięgłych, aby wydali wyrok uniewinniający. Gdyby tak się stało, oskarżony zostałby osadzony w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym i uniknąłby w ten sposób najwyższej kary.

Przysięgli wydają jednak wyrok skazujący. Uznają, że Schumann jest winnym sześciu morderstw (na pięć innych nie było dostatecznych dowodów), sześciu gwałtów oraz ośmiu kradzieży. Prokurator żąda sześciokrotnej kary śmierci, dożywotniego ciężkiego więzienia oraz licznych kar dodatkowych.

W czasie procesu morderca zachowuje kamienną twarz. Stoi przez cały czas ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Nie okazuje skruchy. Nawet próba zamachu na niego na sali sądowej nie wytrąca go z równowagi. Friedrich Schumann ma przy tym sporo szczęścia. Kiedy leśniczy Nielbock, ojciec zabitego przez Schumanna młodego mężczyzny, wyciągnął pistolet, zamierzając go zastrzelić, żona mecenasa Freya, siedząca przypadkowo obok leśniczego, w ostatnim momencie wytrąciła mu z ręki broń.

W czasie ogłaszania wyroku Schumann odwraca się do sędziego plecami, jakby w ogóle go nie interesowała wysokość wymierzanej kary.

Miłośnik natury

Tuż po procesie adwokat Frey odwiedził swojego klienta w berlińskim więzieniu Ploetzensee. Cela znajdowała się w skrzydle budynku graniczącym z parkiem. Przez zakratowane okno można było dojrzeć wierzchołki drzew i usłyszeć świergot ptaków. Kiedy obrońca wszedł do celi i chciał coś powiedzieć, więzień gestem ręki uciszył go. Nasłuchiwał.

- To gatunek kosa, który przegania ptaki, co wdzierają się do jego rewiru - powiedział Schumann. - I ma rację. W czyjś rewir nie wolno wchodzić. A kiedy ktoś wchodzi, trzeba go zabić. I słusznie.

Frey pomyślał, że skazaniec tymi słowami złożył wyjątkowego rodzaju zeznanie, zdradził motyw, który nim kierował podczas zabójstw. Las i jezioro Falkenhagen były jego rewirem. Uważał je wręcz za swoją własność. Ktoś, kto ośmielił się tam wtargnąć, stawał się jego wrogiem. Czy w tym tkwił klucz do morderczych zapędów tego człowieka? - zastanawiał się adwokat.

Obaj z więźniem rozmawiali jeszcze przez długi czas o leśnych zwierzętach i ptakach. Wszystko, co mówił Schumann, miało sens, zdradzało dar obserwacji i inteligentnej oceny. Świadczyło też o jego autentycznym uwielbieniu przyrody. Kiedy opowiadał o lesie, w jego oczach pojawiała się łagodność. Raz nawet zaszkliły mu się ze wzruszenia. Zestawienie w jednym człowieku tych dwu, tak bardzo różnych osobowości, było dla doktora Freya czymś odpychającym, a jednocześnie fascynującym. I niewytłumaczalnym.

Podczas gdy Schumann czekał w celi śmierci na egzekucję (aż 13 miesięcy), Frey wbrew jego woli złożył dwa wnioski: o rewizję procesu i o ułaskawienie skazanego. Liczył na to, że młoda Republika Weimarska, której rząd hołdował ideałom humanizmu i skłaniał się ku zniesieniu kary śmierci, przychyli się do jego wniosków. Jednak jego prośba o ułaskawienie została przez ówczesnego ministra sprawiedliwości Hugo am Zehnhoffa odrzucona.

Prośba o własną egzekucję

Adwokat nie poinformował Schumanna o tym, że w ogóle wystosował taką prośbę. Dopiero kiedy przyjechał na kolejne widzenie, wspomniał o podjętej próbie ułaskawienia. Wtedy Schumann wściekł się. Zabronił mu składania jakichkolwiek apelacji. Poprosił Freya natomiast, aby złożył wniosek o jak najszybszą egzekucję. Mam chyba prawo umrzeć, jeśli tego chcę. Dosyć mam tej niepewności i czekania - cytuje Schumanna w swojej książce Frey.

Adwokat zastanawiał się, co kieruje skazanym, dążącym do własnej śmierci? Może ciekawość i chęć przeżycia tego, czego doświadczały jego ofiary, gdy je zabijał?

Kiedy wreszcie wyznaczono datę wykonania wyroku, Frey przerwał kurację w Bad Kissingen i przyjechał do Berlina, aby zobaczyć się po raz ostatni ze swoim klientem. Jakaś niepojęta siła ciągnęła go do tego człowieka. Poza tym uważał, że dopóki Schumann żyje, to jest jego klientem i pozostaje pod jego opieką.

W przeddzień egzekucji, wieczorem 26 sierpnia 1921 roku, adwokat zjawił się w więzieniu Ploetzensee. Strażnik zaprowadził go pod celę Schumanna. Zanim jednak obrońca tam wszedł, zajrzał przez judasza do środka. Pomyślał, że funkcjonariusz wskazał mu niewłaściwe pomieszczenie, gdyż w środku znajdowało się trzech mężczyzn. Dwóch z nich miało na sobie szarozielone mundury strażników, a trzeci szaroniebieski drelich z naszytym na ramionach białym paskiem, rodzajem epoletu, jakim znakowano morderców. Więzień siedział przy stoliku na wbetonowanym w podłogę stołku i beztrosko gawędził z wartownikami. Frey ledwo rozpoznał Schumanna. Kiedy go widział ostatnim razem, tamten przypominał wrak człowieka, miał zszarzałą twarz i zapadnięte z niewyspania, podkrążone oczy. Dziś jednak wyglądał niemal pogodnie. I to teraz, gdy zostało mu niewiele godzin życia.

Gdy Frey wszedł do celi, Schumann na jego widok aż podskoczył ze zdziwienia i powitał go okrzykiem: "Pan mecenas!".

Po czym jego twarz rozpromieniła się. Strażnicy zostawili ich samych. Więzień stał przed swoim obrońcą jak nieśmiały chłopiec. On, seryjny morderca i do niedawna postrach okolic jeziora Falkenhagen. On, który

w czasie procesu z pogardą patrzył prosto w oczy matkom i braciom swoich ofiar i z obojętnością wysłuchał wyroku śmierci, teraz nie wiedział, jak się ma zachować wobec swojego gościa. Najpierw wyciągnął niepewnie rękę na powitanie, po czym ją opuścił. Wskazał swoją pryczę i powiedział ściszonym głosem:

- Proszę usiąść, panie doktorze.

W jego zachowaniu można było wyczuć lęk przed tym, że adwokat zaraz opuści celę i zostawi go samego.

Po chwili rozległ się zgrzyt klucza w drzwiach i wniesiono ostatni posiłek skazańca. Dał się słyszeć brzęk naczyń i w celi rozszedł się aromat jedzenia. Frey wspomina, że odniósł wrażenie, jakby w tym niewielkim pomieszczeniu o wymiarach 3 na 4 metry zawisł nagle cień śmierci. Emanował z talerzy i misek, z zapachu warzyw, mięsa i drewnianych sztućców. Wyglądało na to, że więźniowi to nie przeszkadza. Schumann zachowywał się teraz jak mały chłopiec, który wygłodniały wpadł do matczynej kuchni. Zaglądał pod pokrywki misek i talerzy, pociągał nosem i wydawał pomruki zadowolenia. Otrzymał wszystko, czego sobie zażyczył: zupę, kotlety mielone z buraczkami, kompot z czarnych jagód, a na dodatek berliński trunek - jasne piwo z sokiem malinowym. Spytał Freya, czy chce spróbować. Adwokat odmówił. Schumann sięgnął najpierw po piwo. Kiedy po wypiciu go zaczął jeść, w przerwie między kęsami powiedział, że musi mu coś wyznać.

- No to niech pan mówi - zachęcił go Frey.

- Później, teraz nie chcę sobie psuć smaku - odpowiedział Schumann.

Adwokat przypatrywał się uczcie skazańca, dziwiąc się jego apetytowi i zastanawiając się, co też ten prawie już martwy człowiek ma mu do powiedzenia.

Makabryczne wyznanie

Schumann przystąpił do deseru. Białą kaszkę mannę polał niebieskawo czerwonym sokiem. Frey poczuł aromatyczny zapach czarnych jagód.

- Teraz rosną tam, w moim rewirze, takie jagody - zamyślił się więzień nad deserem. Po czym spytał Freya, czy kiedykolwiek był w lesie Spandau albo nad jeziorem Falkenhagen. Adwokat przytaknął.

- No to musi mnie pan rozumieć - ciągnął skazany.

- Rozumieć? Nie...

- No to muszę panu to bliżej wyjaśnić. Mamy wreszcie czas, abym powiedział panu prawdę.

- Jaką prawdę? Jaką, Schumann? - zapytał zaintrygowany adwokat, zbliżając twarz do twarzy tamtego.

Schumann spojrzał na rozmówcę z zainteresowaniem i jakby z wyższością. Mówił bardzo cicho, ale jego głos był spokojny i zdecydowany. Frey czuł niemalże jego oddech na swoim uchu.

- Sąd skazał mnie sześć razy na karę śmierci, ale ja zabiłem ich nie sześciu, tylko dwudziestu pięciu.

Frey poczuł, jak zimny pot zaczyna mu spływać po plecach. Chwycił Schumanna za ramię i spojrzał mu prosto w oczy. Zimnych jak stal. Spytał skazańca, czy może powtórzyć to, co właśnie powiedział.

- Czy pan źle słyszy, doktorze Frey? No dobrze, to powiem panu jeszcze raz, żeby pan dokładnie zrozumiał. W sumie zabiłem ich dwudziestu pięciu.

- Dwudziestu pięciu?! Przecież był pan oskarżony o jedenaście morderstw. Kim byli ci pozostali?! Te 14 osób? Zna pan ich nazwiska? Pamięta pan szczegóły? Kiedy to się stało? Czy to byli mężczyźni, czy kobiety? Jak wyglądali?

- Niech pan puści moje ramię, panie doktorze. To boli... - powiedział Schumann. - A jeśli rozchodzi się o czas i szczegóły, to pewnie, że pamiętam je dokładnie.

Frey zapytał wówczas, czy może mu to dać na piśmie, po czym sięgnął do teczki po papier i ołówek.

- Po co chce pan to mieć na piśmie? Więcej niż raz ściąć się nie da.

- Czy pan nie pojmuje, że jeśli podpisze pan swoje zeznania, nie będzie pan ścięty? Będzie pan uratowany.

Frey próbował go przekonać, że na podstawie paragrafu 55 może być uznany za niepoczytalnego. Człowiek, który popełnia 25 morderstw i do tego się przyznaje, jest anormalny. Nie zdaje sobie sprawy z okrucieństwa swoich czynów... Nie gilotyna, lecz zakład psychiatryczny byłby dla niego sprawiedliwą karą.

Wówczas Schumann padł przed nim na kolana, objął jego nogi i powiedział proszącym głosem:

- Nie, nie, nie... Niech mi pan pozwoli umrzeć. Błagam pana!

Powoli wstał z klęczek. Dr Frey pomyślał, że w swojej praktyce adwokackiej nie miał do tej pory do czynienia z mordercą, który by tak żarliwie walczył o swoją śmierć. Żarliwiej niż on o jego życie.

Próbował jeszcze go przekonać, że jest naprawdę chory psychicznie i powinien być leczony. Wspomniał, że nauka może odnieść korzyści z jego przypadku. Wówczas Schumann potrząsnął głową, jak szaleniec zaczął wymachiwać rękami i dysząc mówić, że nie chce być królikiem doświadczalnym, że nie chce do żadnego psychiatryka i że woli umrzeć.

Adwokat postanowił dotknąć jego czułego punktu. Powiedział mu, że za dziesięć, dwadzieścia lat wyzdrowieje i będzie mógł cieszyć się swoim lasem, ptakami i kwiatami. Wiedział oczywiście, że jest to nędzne kłamstwo. Zauważył, jak przez ciało Schumanna przebiegł nagle jakiś dreszcz. Przez chwilę Frey łudził się, że to, co mu powiedział, zmiękczy skazańca.

Droga na "tamtą stronę"

Kiedy wyjdę, zacznę znowu. Nie, nie. Już lepiej jest, jak jest. I jestem strasznie ciekaw, czy to naprawdę takie złe, kiedy się idzie na tamtą stronę... - powiedział Schumann.

Usłyszawszy to zdanie, adwokat uznał, że dalsze przekonywanie skazanego nie ma sensu. Ponownie poprosił go o spisanie nazwisk swoich ofiar. Schumann zastanawiał się przez dłuższą chwilę, po czym powiedział, że zrobi to, ale pod warunkiem, że adwokat nie wykorzysta tego przed jego śmiercią. Nie chciał być ocalony. Doktor Frey obiecał mu to.

Podczas gdy Schumann siedział przy stoliku i notował, Frey zastanawiał się nad złożonością natury tego człowieka. Jak wyznaje w swojej autobiograficznej książce: Schumann, ten prymitywny seryjny morderca, był silniejszy ode mnie. Nie przed sądem, ale tu, w tej celi śmierci, poniosłem największą porażkę jako obrońca. Doszedł do smutnego wniosku, że chyba nigdy nie zrozumie, jaką istotą naprawdę jest człowiek.

Skazaniec skończył pisać. Adwokat najpierw przeleciał wzrokiem przerażającą listę, a potem zaczął odczytywać po kolei na głos każde nazwisko, pytając Schumanna przy tym o motyw zabójstwa. Ten odpowiadał mu powoli cichym, ale pewnym głosem. Pierwszy mord popełnił w dniu swoich szesnastych urodzin, kiedy otrzymał w prezencie broń. Zabił swoją kuzynkę. Motyw: za głośno krzyczała.

Ta przeszkadzała mu w polowaniu.

Ten wystraszał mu ptaki.

Ta za głośno się śmiała.

Ta popatrzyła na niego bezczelnie.

Ten mu przeszkadzał, kiedy szedł za dziewczyną.

Tego, kto wkraczał na jego rewir, zabijał. Jeśli był to mężczyzna, mord wystarczał. Jeśli kobieta, musiał ją najpierw posiąść, zanim ginęła od strzału.

27 sierpnia 1921 roku, o godzinie 6 rano, etatowy kat pruski Carl Groepler, który poprzedniego wieczoru przybył z Magdeburga, wykonał na Friedrichu Schumannie wyrok śmierci przez ścięcie.

Andrzej Poll

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: pistolet | morderca | oczy | wyrok | kara więzienia | jeziora | kara | uśmiech | nie żyje | adwokat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy