Polak Polakowi wilkiem

Podkładają świnie, oczerniają, kpią z siebie nawzajem. Nawet w czasie świąt Polacy pracujący za granicą nienawidzą się z całej siły.

W Irlandii jest nas teraz 180 tysięcy. W samym Dublinie 80 tysięcy. - To najliczniejsza mniejszość na Zielonej Wyspie - mówi Mariusz Garski z "Polskiej Gazety", pierwszego polskiego tygodnika w Irlandii, wydawanego w Dublinie.

Rodak to pech

Garski uważa, że dopóki Polacy są w biedzie, dopóty starają się trzymać razem. Gdy znajdą pracę, zaczynają zachowywać się jak szczury. - Irlandczycy są jak jedna wielka rodzina. Mimo że mamy podobny temperament, oni - wyspiarze - kierują się innymi zasadami - twierdzi.

Z jego zdaniem zgadza się Marta, 25-letnia studentka zarządzania, która po dwóch latach wróciła z Londynu, zwanego teraz siedemnastym polskim województwem. Według Marty jedna z najgorszych sytuacji przytrafiających się w pracy, to trafienie na polskiego szefa. - Miałam takiego bossa, rudowłosą Polkę. Była wredna, szczególnie w stosunku do rodaczek.

Reklama

Marta, tak jak 30-letni Jurek, obecnie mieszkaniec Coventry, i wielu innych Polaków poszukujących pracy poza granicami kraju, podkreśla, że katoliccy Polacy nie potrafią się dogadać nawet w okresie świąt, w czasie powszechnego wybaczania i miłości bliźniego. - Moi znajomi spędzali Wigilię u innych Polaków w Londynie. Zanim kolacja się skończyła, pokłócili się o to, kto więcej wydał na jej przygotowanie. Do tej pory nie odzywają się do siebie - wspomina Marta.

- Znajomych dobieram sobie wśród innych nacji, po prostu boję się Polaków. Nawet sylwestra wolę spędzać wśród Czechów i Słowaków - mówi Mariusz Garski. - Nie chcę prochów, chlania, mordobicia. Nie wspomnę o tym, ilu Polaków popełniło tu samobójstwa, zaginęło albo leczy się psychiatrycznie. Tylko raz było inaczej. Po śmierci Ojca Świętego Polacy się zjednoczyli, zorganizowali marsz w centrum Dublina. Było pięknie... - wspomina.

Z papierem toaletowym za ocean

Dużo do powiedzenia o niełatwych relacjach Polaków na obczyźnie mają mieszkańcy Jackowa, czyli polskiej dzielnicy w Chicago, czy słynnego Greenpointu w Nowym Jorku. Na początku, gdy polscy nielegalni imigranci urządzali się w nowej rzeczywistości, nie odcinali się od towarzystwa rodaków. - Dla wielu nowi przyjezdni byli zagrożeniem, bez pieniędzy, szukali znajomości, żeby załatwić sobie pracę, ustawić się, a potem darczyńcę olać - mówią nasi rozmówcy.

31-letnia Monika ze Śląska wyjechała do USA z mężem, doktorantem jednej z amerykańskich uczelni. Mieszka teraz w zachodniej części USA od kilku lat i uważa się za Amerykankę. Uwielbia kpić z rodaków, którzy wyjeżdżają za ocean za chlebem. - Wyobraźcie sobie, że ludzie czekający na samolot do Chicago wiozą ze sobą nawet papier toaletowy. Myślą, że nic w tej Ameryce nie ma, albo że tak będzie taniej - uwielbia częstować podobnymi opowiastkami znajomych Amerykanów.

- Co nam dała Polska? Brud, smród i ubóstwo - skomentowała w ostatnie święta sytuację ekonomiczną kraju. Ale za nic nie przyzna się znajomym w Polsce, że jako przyszła "doktorowa" dorabia jako... sprzątaczka. - Nie lubię się spotykać z Polakami. Nie po to wyjeżdżałam z Polski, żeby gadać po polsku - obrusza się.

A pani sobie kawke pije!

Rodak rodakowi dopiec potrafi nawet przy tak przyjemnej okazji jak świąteczny urlop nad Morzem Śródziemnym. 27-letnia Anna, prawniczka z Krakowa, spędzała święta w Tunezji z mężem i półtorarocznym synkiem. Niedaleko ich rodziny na stołówce siedzieli młodzi studenci z Polski. Ewidentnie się nudzili. Nic im nie pasowało, skarżyli się obsłudze, że nasze dziecko płacze. Demonstracyjnie przenosili się na drugi koniec z niewybrednymi komentarzami.

Młodzi ludzie przeszli samych siebie pod koniec pobytu. Zaczęli donosić na mojego synka. Na przykład, że biegał po hotelowej restauracji i coś się stłukło, i to pewnie on zrobił. Było tam mnóstwo małych dzieci, ale przeszkadzał im tylko Mikołaj - opowiada.

Kiedyś, gdy rodzina pani Anny kończyła śniadanie, jeden z nich podszedł do ich stolika i skomentował niewybrednie: K..., pani dzieciak biega, a pani sobie pije kawkę! - Naszej rozmowie przysłuchiwało się dwoje Amerykanów. Zdziwili się, że komuś przeszkadza małe dziecko - mówi Anna.

Nie klnij, bo nie jesteś w Polsce

Największym przywilejem jest dla wielu Polaków dobra praca za granicą. Nic więc dziwnego, że zawiść budził Mariusz, 30-letni informatyk, który pracował kilka lat przy zagranicznych projektach międzynarodowej firmy konsultingowej. Święta spędzał w Portugalii, Holandii i w USA. Jego obserwacje rodaków za granicą sprowadzają się do jednego - w odróżnieniu od innych obcokrajowców nie pomagamy sobie, tylko rywalizujemy.

On zaprzyjaźnił się w końcu ze Szwedami. - Szwedzi chodzą za sobą jak kaczuszki, dbają o siebie nawzajem i wspierają. Święta spędzali razem jak rodzina - opowiada Mariusz. Jednak największe upokorzenie przeżył na przedświątecznym szkoleniu w Niemczech. - Razem z trzema Polakami jadłem obiad w dość drogiej restauracji w Düsseldorfie. Od początku kelner z niesmakiem się nam przyglądał - relacjonuje. Wszystko wyjaśniło się, gdy jednemu z kolegów Mariusza wymknęło się grube słowo. - Nie klnij, nie jesteś u siebie w Polsce - wycedził kelner najczystszą polszczyzną i zaczął ich wychowywać". - Chyba wkurzyło go, że musi obsługiwać rodaków - komentuje informatyk. - Za takie chamskie zachowanie nie zostawiliśmy mu ani centa napiwku.

Joanna Rokicka
Marcin Szumowski

Dzień Dobry
Dowiedz się więcej na temat: Wilk | USA | święta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy