Opętany oplem

Warszawski dzielnicowy ślubował strzec prawa i porządku. Chęć posiadania dobrego auta pchnęła go do zbrodni.

Mieszkańcy Tyczyna, niewielkiego miasteczka położonego niedaleko Rzeszowa, zapamiętali Zenona K. jako bardzo ambitnego i zarazem drażliwego chłopaka. Wychowywał się w przeciętnej rodzinie - ojciec całe życie przepracował na kolei, matka siedziała w domu przy dzieciach, dorabiając czasem do pensji męża szyciem. Zenon ukończył technikum kolejowe, ale wcale nie myślał iść w ślady ojca. Takie skromne warunki życia, w jakich się wychował, nie odpowiadały mu. Chciał czegoś więcej. Zawsze imponowali mu mocni, zdecydowani mężczyźni, których inni darzyli respektem. Już w szkole średniej postanowił, że zostanie policjantem.

Reklama

Nie zarabiał za dobrze

Służbę zaczynał jako szeregowy funkcjonariusz w Rzeszowie, ale praca na prowincji nie zaspokajała jego ambicji. Skorzystał z tego, że stołeczna policja ciągle potrzebowała ludzi i w 2000 roku przeniósł się do Warszawy. Tutaj od razu został dzielnicowym - mieszkania służbowego co prawda nie dostał, więc wprowadził się na kwaterę w koszarach oddziałów prewencji. Sądził, że to stan tymczasowy.

Zenon był niezwykle dumny ze swojego awansu i chciał dodatkowo podkreślić to, co osiągnął. Uznał, że dobry samochód mógłby wywrzeć wielkie wrażenie na jego kolegach. Niestety, miał tylko starego, wysłużonego volkswagena, który kiepsko wyglądał przy zadbanych autach znajomych. Potrzebował nowego wozu, ale nie było go stać na takie z salonu - jako dzielnicowy za dobrze nie zarabiał. Postanowił zatem zdobyć pieniądze w inny sposób... całkowicie sprzeczny z prawem, którego jako policjant zobowiązał się bronić.

Polowanie na samochód

Koledzy z komisariatu zauważyli, że Zenon K. upatrzył sobie opla vectrę. Bardzo chciał mieć taki samochód, koniecznie w kolorze białym. Inny model w ogóle nie wchodził w rachubę.

Policjant postępował metodycznie i ostrożnie. Wiedział, że skradziony pojazd będzie musiał jakoś zalegalizować. Dlatego w jednym z podwarszawskich komisów kupił za kilkaset złotych białą vectrę. Auto było dosłownie zajeżdżone i w rozpaczliwym stanie. Najwyraźniej właściciel mocno je eksploatował i w ogóle o nie nie dbał. Mimo zaledwie paru lat używania w gruncie rzeczy nadawało się do przerobienia na żyletki. Ale Zenon nie miał zamiaru nim jeździć. Chodziło mu o dokumenty wozu, a te okazały się w najlepszym porządku.

Kupionego w komisie grata oddał złomiarzom, którzy w kilka godzin rozebrali go na czynniki pierwsze. Zapewne otrzymali za niego parę złotych w punkcie skupu złomu. Po oplu pozostały tylko papiery, które miały posłużyć Zenonowi K. jako legalne dokumenty jego nowego nabytku - auta tej samej marki i o zbliżonym roku produkcji.

Ślady po papierosach

Poszukiwania odpowiedniego pojazdu zajęły mu kilka tygodni, w końcu wypatrzył taki na mieście. Białym oplem vectrą jeździł pewien biznesmen z warszawskiej Pragi. Przedsiębiorca parkował przed blokiem, w którym mieszkał. Policjant zjawił się tam o czwartej rano, bez problemu włamał się do samochodu, uruchomił go i odjechał. Niestety, już po paru minutach przekonał się, że dokonał złego wyboru - pojazd był w fatalnym stanie: silnik pracował nierówno, szwankowała klimatyzacja, na tapicerce widniały ślady po papierosach, a przebieg wynosił przeszło 200 tysięcy kilometrów. Rozczarowany Zenon po przejechaniu paru kilometrów zostawił opla na poboczu. Postanowił szukać dalej.

We wrześniu 2002 roku Zenon K. wreszcie wypatrzył odpowiedni samochód. Nieopodal komisariatu jakiś nieostrożny taksówkarz zaparkował na trawniku białą vectrę. Tym razem policjant, korzystając z nieobecności kierowcy, dokładnie przyjrzał się pojazdowi, sprawdził stan wnętrza, obejrzał karoserię. Wóz sprawiał wrażenie doskonale utrzymanego trzy, może czteroletniego. Idealnie przy tym pasował do dokumentów, które mu pozostały po kupionym w komisie wraku. Ucieszony funkcjonariusz wsunął za wycieraczkę auta wezwanie na komisariat.

Wezwanie za złe parkowanie

Właścicielem białego opla okazał się Władysław C., 55-letni warszawski taksówkarz. Wezwanie trochę go zdziwiło, nie miał do tej pory problemów z prawem. Nawet od ostatniego mandatu za przekroczenie prędkości, niewielkie zresztą, minęło pięć lat. Od tamtej pory starał się jeździć zgodnie z przepisami, koledzy uważali go za dobrego kierowcę.

Przyjął go młody, uprzejmy funkcjonariusz. Okazało się, że chodzi o drobiazg: nieprawidłowe parkowanie. Taksówkarz nieco się zdziwił, widząc, z jaką uwagą policjant przegląda dokumenty, wypytując też drobiazgowo, jak się sprawuje samochód. Interesowały go nawet takie szczegóły, jak przebieg i zużycie paliwa w mieście. Najpewniej, tak przypuszczał Władysław C., dzielnicowy sam zamierzał nabyć taki model opla, dlatego był ciekawy, ile wynosi jego utrzymanie.

Wezwanie na komisariat skończyło się dla taksówkarza jedynie pouczeniem. Przez następne trzy tygodnie Władysław C. pracował jak zwykle, wożąc po Warszawie klientów. Poza tym nie przytrafiło mu się nic szczególnego. Aż do 11 października 2002 roku.

Kurs za podwójną stawkę

Był późny wieczór i Władysław C. usiadł właśnie z żoną Zofią do kolacji. Cały dzień spędził za kółkiem i nie miał zamiaru brać kolejnego kursu. Wstawił już nawet opla do garażu. Małżonkowie nie zdążyli nawet rozpocząć posiłku, kiedy usłyszeli dzwonek telefonu. Odebrała Zofia C. Jakiś mężczyzna koniecznie chciał zamówić nocny kurs do Mińska Mazowieckiego. Nie przekonywały go zapewnienia kobiety, że mąż jest zmęczony po całym dniu pracy i powinien iść spać.

- Lepiej niech pan zadzwoni po inną taryfę... - usłyszał od małżonki taksówkarza.

Lecz głos w słuchawce był uparty, mężczyzna twierdził, że chce koniecznie pojechać z panem Władysławem, którego mu, jako doskonałego i godnego zaufania taksówkarza, polecił jakiś "Zbychu". Dodał, że bardzo mu zależy na tym wyjeździe i jest gotów zapłacić podwójną stawkę.

"Nie znam żadnego Zbycha"

Pani Zofia, zniecierpliwiona rozmową z natrętnym klientem, poprosiła go, aby zostawił swój numer telefonu. Jeśli mąż się zdecyduje wziąć ten kurs, to oddzwoni. Po odłożeniu słuchawki zastanawiała się przez dłuższą chwilę. Coś jej w tym wszystkim nie pasowało.

- Słuchaj, Władziu - zwróciła się do męża. - Podawałeś może komuś nasz domowy numer?

Taksówkarz pokręcił przecząco głową.

- Nigdy tego nie robię, znasz mnie przecież. Klienci zamawiają u mnie kurs przez centralę korporacji.

- Ten człowiek twierdził, że dostał nasz telefon od jakiegoś Zbycha. Znasz kogoś takiego?

- Jak się jeździ taksówką, to ma się sporo znajomych..., ale żadnego Zbycha sobie nie przypominam.

Nocny kurs do Mińska

Dziwna rozmowa telefoniczna trochę zaniepokoiła małżonków. Przy stole zastanawiali się, skąd nieznajomy znał ich domowy numer i kim była osoba, na którą się powoływał. Ale gdyby tamten miał jakieś złe zamiary, przecież nie podawałby numeru swojej komórki. Nie wiedzieli, co o tym myśleć.

- Wiesz, chyba powinienem wziąć ten kurs - powiedział w końcu Władysław C. do żony. - Nie przelewa nam się ostatnio, ludzie jakby zbiednieli, rzadziej teraz jeżdżą taksówkami, poza tym jest duża konkurencja między korporacjami, musimy zbijać ceny. Taki nocny kurs do Mińska, na dodatek za podwójną stawkę, przyniósłby niezłą sumkę. I jeszcze zupełnie nie chce mi się spać... Mogę popracować.

Taksówkarz zdecydował się oddzwonić do tajemniczego klienta i umówić się na kurs, mimo wyraźnego oporu żony. Uzgodnił z mężczyzną, że o drugiej w nocy odbierze go spod Rotundy PKO przy Marszałkowskiej. Zofii powiedział, że około szóstej rano zadzwoni do niej, by się nie niepokoiła. Przespał się dwie godziny na kanapie, o 1.30 wstał, ubrał się i wyszedł do garażu.

"Gdzie jest mój mąż?"

Początkowo żona, która prawie nie spała tej nocy, oczekując na sygnał od męża, sądziła, że ma on problemy ze znalezieniem budki z czynnym telefonem - własnej komórki jeszcze nie posiadał, choć przymierzał się do jej kupienia. O siódmej rano, kiedy Władysław C. wciąż się nie odezwał, wybrała numer do centrali korporacji taksówkarskiej, dla której pracował, ale tam powiedziano jej, że tego ranka nie zgłosił się w bazie, a jego CB-radio nie odpowiada, prawdopodobnie jest wyłączone.

O dziesiątej pełna najgorszych przeczuć Zofia C. zadzwoniła na policję i opowiedziała o telefonie tajemniczego klienta i nocnym kursie, z którego jej mąż jeszcze nie wrócił. Oficer dyżurny potraktował sprawę poważnie - napady na taksówkarzy nie należały w tych latach do rzadkości. W mieszkaniu państwa C. zjawiła się ekipa dochodzeniowa. Zarządzono też w całym województwie poszukiwania białego opla vectry.

Służbowy telefon dzielnicowego

Śledczy bez trudu ustalili, do kogo należał telefon komórkowy, z którego zamawiał kurs tajemniczy klient. Ze zdumieniem odkryli, że był to służbowy aparat dzielnicowego Zenona K. Natychmiast wezwano go na przesłuchanie.

Funkcjonariusz oświadczył dochodzeniowcom, że służbowa komórka została mu skradziona poprzedniego wieczoru i nie ma pojęcia, kto się nią posługiwał. Podał nawet adres baru na Pradze, gdzie pił wtedy piwo. W lokalu bywali różni podejrzani osobnicy i łatwo tam było stracić portfel, zegarek czy telefon. Po sprawdzeniu tej informacji okazało się, że Zenon K. rzeczywiście przebywał w barze, ale tylko do północy. Potem wyszedł. Co robił później, nie zdołali ustalić. Portier w policyjnych koszarach, gdzie Zenon K. nadal mieszkał, nie potwierdził jego wejścia na teren jednostki. Sam podejrzany uparcie twierdził, że prosto z baru udał się do swojej kwatery.

Mimo braku alibi i kilku ważkich obciążających go dowodów dzielnicowy nie chciał się przyznać do jakiegokolwiek związku ze sprawą zniknięcia Władysława C. W końcu śledczy zdecydowali się na konfrontację. Zofii C. przedstawiono pięć próbek nagranych głosów, w tym także głos Zenona K. Kobieta bez wahania wskazała na niego jako na człowieka, który dzwonił do jej domu późnym wieczorem 11 października.

- Ale czy on wam wreszcie powiedział, gdzie jest mój mąż? - zapytała, z trudem tłumiąc łzy.

W obliczu dowodów

Zenon K. uparcie milczał, mimo że ujawniane okoliczności sprawy obciążały go coraz bardziej. Przesłuchano jego kolegów z pracy, którzy zeznali, że miał on prawdziwą obsesję na punkcie białego opla vectry. Sprawiał wrażenie, że zrobi wszystko, aby zdobyć wymarzone auto.

Dzielnicowy pękł dopiero wtedy, gdy przeszukano jego pokój w koszarach. Znaleziono w nim służbowy telefon komórkowy, który został mu rzekomo skradziony w praskim barze, a także dokumenty po kupionym w komisie oplu. Śledczy dotarli nawet do ludzi, którzy zdemontowali wrak i sprzedali go na złom. Jeden z kolegów podejrzanego przypomniał sobie również, że widział, jak Zenon K. rozmawiał z zaginionym taksówkarzem na komisariacie. Gdy dzielnicowemu przedstawiono te dowody, funkcjonariusz zdecydował się zeznawać.

- Istotnie umówiłem się z Władysławem C. na kurs do Mińska - opowiadał przesłuchującym go policjantom. - Przyznaję, że chciałem mu ukraść samochód, ale nic więcej nie planowałem. Chodziło mi tylko o wóz. Podjechał po mnie pod Rotundę, wsiadłem i udaliśmy się w stronę Mińska Mazowieckiego. Nie poznał mnie, bo założyłem okulary i okręciłem szyję szalikiem, który zasłaniał mi też część twarzy. Wyjaśniłem, że jestem przeziębiony, mówiłem chrapliwie, aby nie poznał mnie po głosie. Kiedy dotarliśmy do centrum Mińska, wyciągnąłem służbową spluwę i kazałem mu jechać dalej. Gdzieś tak sześć czy siedem kilometrów za miastem poleciłem, aby zatrzymał samochód i wysiadł. Powiedziałem, żeby spieprzał. Pobiegł przez pole i tyle go widziałem. Działo się to o piątej rano. Aha, i jeszcze zabrałem mu sweter, bo było zimno, a zamierzałem wrócić do Warszawy pociągiem.

Żadnego śladu po taksówkarzu

Potem Zenon K. pojechał skradzionym wozem w kierunku Węgrowa i ukrył go w lesie w pobliżu miejscowości Łochów. Około siódmej Zenon K. dotarł na stację kolejową w Łochowie, wsiadł do porannego pociągu do Warszawy i kwadrans po ósmej stawił się do pracy w komisariacie.

Podczas wizji lokalnej z udziałem podejrzanego policja znalazła auto, a w nim sweter taksówkarza, który dzielnicowy ostatecznie zostawił na siedzeniu. Zenon K. wskazał również miejsce, w którym rzekomo kazał wysiąść Władysławowi C. Śledczy dokładnie, metr po metrze przeszukali okoliczne pola i zagajniki, nie odnaleziono jednak żadnego śladu po zaginionym taksówkarzu. Policjanci byli przekonani, że Zenon K. kłamie. Podejrzewali, że w rzeczywistości zabił swą ofiarę, a ciało gdzieś ukrył.

Funkcjonariusze z wydziału kryminalnego założyli, że policjant zdawał sobie sprawę, że pozostawienie taksówkarza przy życiu jest ryzykowne. Przecież okradziony człowiek z pewnością zgłosiłby napad na policji i starałby się odszukać swój samochód. Warszawa to duże miasto, ale istniało spore prawdopodobieństwo, że prędzej czy później Władysław C. lub któryś z jego kolegów natknąłby się na skradziony pojazd. To zaś skończyłoby się dla złodzieja w mundurze sprawą karną i wydaleniem ze służby, z której był tak dumny. Dlatego zdaniem śledczych Zenon K. postanowił zabić taksówkarza. Unikał w ten sposób możliwości zdemaskowania go przez napadniętego.

Podejrzany jednak uparcie twierdził, że nie zamordował taksówkarza, a jedynie okradł go, a jego samego puścił wolno. I nie ma pojęcia, co się potem z nim stało.

Na podstawie poszlak

W areszcie śledczym Zenon K. przebywał przeszło trzy lata. W tym czasie nie zmienił swoich zeznań. Mimo braku przyznania się do winy podejrzanego i nieodnalezienia ciała ofiary prokuratura zdecydowała, że oskarży dzielnicowego o morderstwo na podstawie poszlak.

Proces Zenona K. trwał prawie rok. Z zeznań przesłuchiwanych przez sąd świadków wyłonił się psychologiczny portret oskarżonego - człowieka o chorobliwej ambicji, nieznoszącego porażek, przesadnie drażliwego na swoim punkcie. Określano go jako osobnika impulsywnego, często wybuchającego gniewem. Sprawiał wrażenie zamkniętego w sobie, stroniącego od ludzi egoisty.

"Ukradłem, ale nie zabiłem"

Prokurator dowodził, że oskarżony z premedytacją zaplanował kradzież samochodu i zabójstwo Władysława C, właściciela pojazdu. Złamał przy tym wszystkie zasady, jakich powinien przestrzegać człowiek, który jest stróżem prawa. Zenon K. miał też motyw zbrodni, śmierć ofiary leżała w jego interesie. Sąd zwrócił uwagę na to, że sprawca był ostatnią osoba, która widziała taksówkarza przed jego zniknięciem.

Oskarżony przyznał się do kradzieży samochodu, konsekwentnie jednak odrzucał zarzut zabójstwa. Sąd mimo braku koronnego dowodu w postaci ciała denata przyznał rację prokuratorowi i uznał byłego już dzielnicowego winnym śmierci Władysława C. Skazał go na 25 lat pozbawienia wolności.

Zofia C. nie sprawiła jeszcze pogrzebu swemu mężowi, ponieważ jego zwłok do tej pory nie odnaleziono.

Jacek Inglot

Personalia oraz niektóre okoliczności zostały zmienione.

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: poszukiwania | oskarżeni | policja | telefon komórkowy | Pojazd | auto | telefon | dzielnicowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy