Obrazki z życia na obczyźnie

Wyjeżdżają z reguły na krótko. Zarobić trochę pieniędzy, poprawić swój byt w kraju. Czasem marzą, że gdy się powiedzie, to można ściągnąć rodzinę i urządzić się na stałe. Życie jednak lubi płatać figle i emigracyjne losy różnie się kształtują.

Bywa tak, że pozostawiona rodzina staje się czymś odległym, mglistym, z innego życia. I zaczynają układać sobie życie na nowo. Bywa tak, że wydarzy się coś nieprzewidzianego, co przewróci do góry nogami w miarę uporządkowany świat. Bywa i tak, że nagle muszą liczyć tylko na tych pozostawionych w Polsce. Ot, różne emigracyjne losy?

Bigamista

Staszek zdecydował się na wyjazd do USA, gdy zatelefonował jego były kolega z pracy, który pojechał rok wcześniej. - Jest dobra robota dla fachowców od zabezpieczenia instalacji chemicznych, płacą po 8 dolarów za godzinę, a później może być jeszcze więcej, bo mają być nowe zlecenia - namawiał. - Mój boss wyśle ci dobre zaproszenie, mam mieszkanie, za półtora roku dorobimy się.

Reklama

Staszek miał dobrą pracę w "Azotach", ale gdy porównał te 8 dolarów za godzinę tam i 1300 zł "do ręki" w Tarnowie, doszedł do wniosku, że trzeba spróbować. Lilka, jego żona, nie była tym pomysłem zachwycona, ale górę wzięły argumenty finansowe, nie wiedziała też, jak długo będzie miała pracę. - Jedź - stwierdziła - ale maksymalnie na dwa lata. Inaczej znajdę sobie kogoś nowego - żartowała.

Praca była ciężka, ale dobrze płatna, brał, ile się dało nadgodzin, często pracował w święta, do domu wysyłał co miesiąc 300 dolarów, co z pensją Lilki wystarczało jej i 9 - letniemu Mateuszowi na dość dobre życie, resztę skrzętnie odkładał do banku.

Kiedy trafiło się kilka dni wolnych Staszek z kolegą postanowili zobaczyć "stolicę hazardu" Las Vegas. Dwa dni minęły na rozrywkach i zwiedzaniu kasy, na trzeci dzień spotkali Martę. Jak się później okazało, ładna, niespełna trzydziestoletnia brunetka podeszła do nich, bo najpierw usłyszała rozmowę po polsku, a potem okazało się, że rozmawiający pochodzą z Tarnowa. Tak jak ona.

Staszkowi dziewczyna bardzo przypadła do gustu, okazało się, że też mieszka i pracuje w Chicago, że mają wspólnych znajomych. Marta przyjechała z rodzicami do USA 11 lat temu, miała już obywatelstwo. Po powrocie do "wietrznego miasta" zaczęli się spotykać, szybko znajomość stała się bardzo zażyła, po niespełna pół roku zamieszkali razem.

Lilka żyła w nieświadomości nowego związku męża, choć osoby przyjeżdżające z Chicago do Tarnowa coś tam przebąkiwały, że Staszek jest widywany z jakąś kobietą. Ten jednak w rozmowach telefonicznych zaprzeczał i cały czas twierdził, że niedługo będzie wracał. Przysyłał pieniądze, telefonował, słał listy na kasetach wideo, mówił, jak tęskni.

- Jestem w ciąży - oznajmiła Marta Staszkowi, któregoś dnia - musimy się teraz zastanowić, co robić. Myślę, że powinieneś się ze mną ożenić. Staszek początkowo był zaszokowany, ale po kilku dniach przemyśleń doszedł do wniosku, że może wcale nie jest to taki zły pomysł. Z pozostawionymi w Tarnowie żoną i synem wiązało go coraz mniej, czytał o panującym w mieście bezrobociu i codziennych kłopotach... - Co ja tam będę robił? - zastanawiał się.

Na decyzji zaważył Mirek, który też zdecydował się zostać informując o tym pozostawioną w Tarnowie narzeczoną. - Możesz im przecież posyłać pieniądze i będą żyli lepiej niż gdybyś wrócił i był bezrobotnym - stwierdził. O innych aspektach faktycznego porzucenia rodziny nie rozmawiali.

Od tego czasu Staszek już nie odezwał się do rodziny. Wysłał tylko kasetę wideo, na której próbował się wytłumaczyć ze swojego zachowania, obiecał pomagać finansowo i poprosił o zaoczne załatwienie rozwodu, którego koszty pokryje.

Lilka przepłakała kilkanaście dni. - Potem doszłam do wniosku, że to trochę i moja wina, bo mogłam się spodziewać takiego obrotu sprawy. Choć z drugiej strony nigdy nie myślałam, że tak nas może zostawić. Zwłaszcza Mateusza - mówi.

Lilka dowiedziała się od znajomych, że na pół roku przed otrzymaniem rozwodu Staszek wziął ślub z Martą i urodziła im się córka. Znajomi namawiali ją, aby oskarżyła go o bigamię, ale zdecydowała, że nie będzie się mścić. Zdobyła tylko chicagowski numer telefonu Staszka i zatelefonowała. - Nie chcemy cię więcej widzieć, nigdy tu nie wracaj. Masz nam przysyłać pieniądze dopóki Mateusz się uczy. Jeżeli tego nie zrobisz oskarżę cię o bigamię.

Dama z fakultetami

Janusz pojechał do Chicago i za namową kumpla kupił busa, którym codziennie wozi polską ekipę sprzątającą "na domki". Wstaje o 3.30 i po szybkim śniadaniu wsiada do busa rozpoczynając objazd. Objazd trwa ponad półtorej godziny, bo tyle czasu zajmuje mu zebranie z dość odległych od siebie miejsc dziewięciu kobiet, następnie przez kolejne trzy godziny rozwozi je do miejsc pracy, czyli "na domki". Ostatnia pracuje już poza granicą stanu Illinois i dlatego tyle to trwa. Później wraca do domu, ma czas, żeby się zdrzemnąć, zjada obiad i na powrót wyrusza w trasę, żeby zebrać kobiety i rozwieźć do domów.

Januszowi bardzo spodobała się jedna z jego codziennych pasażerek, Wanda z Katowic. Kilkakrotnie zagadywał do dziewczyny, ale gdy spróbował się poważnie umówić dostał kosza. - Zapytała, jakie mam wykształcenie, a jak usłyszała, że w Polsce zawodówkę skończyłem, to powiedziała, że ona ma dwa fakultety i jak będę miał choć jeden, to się mogę wtedy zgłosić - relacjonuje. - I na co jej tu te dwa fakultety. Do mopy i wiaderka jej się nie przydadzą. Niedługo jest w Chicago, to poczekam aż jej rura zmięknie...

Janusz polubił Wandę , ale dziewczyna nie miała najmniejszej ochoty na bliższą znajomość i za każdym razem odmawiała spotkania, dlatego mężczyzna zdziwił się, gdy kiedyś zadzwoniła na jego komórkę. - Płakała, ledwie co mogłem ją zrozumieć. Zrozumiałem, że miała wypadek i prosi, żebym po nią przyjechał. Okazało się, że podczas prac porządkowych Wanda spadła z drabiny. Właściciele domu nie chcieli słyszeć o wzywaniu karetki do zatrudnionej na czarno dziewczyny, gdy przyjechał Janusz wręczyli mu tysiąc dolarów i kazali zabierać Wandę.

Dziewczyna oczywiście nie miała ubezpieczenia. Tysiąc dolarów nie wystarczyło na badania, założenie gipsu na złamaną rękę i obojczyk i dwudniowy pobyt w szpitalu - trzeba było wysupłać jeszcze pięćset.

Gdy Janusz pojawił się po dwóch dniach, aby zawieźć Wandę do domu ta rozpłakała się. - Co ja teraz zrobię? Do Polski nie mogę wrócić, pracować nie mogę, prawie nic nie zaoszczędziłam, z mieszkania mnie wyrzucą. Janusz nie zastanawiał się wiele. - Przewiozę twoje rzeczy i dopóki nie wydobrzejesz możesz zatrzymać się u mnie. Mam dwa pokoje, większość dnia i tak mnie nie ma, więc nie będziemy sobie wchodzić w drogę. Potem się zastanowisz, co dalej.

Przez sześć tygodni Wanda chodziła z gipsem. W tym czasie zbliżyli się do siebie. Trudno powiedzieć, czy to z wdzięczności za pomoc, czy z innych powodów, ale dziewczyna polubiła swojego opiekuna. Gdy już doszła do zdrowia tak jakoś sama z siebie zaczęła Januszowi prowadzić dom, sprzątać, gotować. Gdy dziewczyna wróciła do pracy żadne nie wspomniało o wyprowadzeniu się Wandy.

No, niby jesteśmy parą - mówi Janusz. - To jakoś tak samo z siebie wyszło. O wspólnych planach na przyszłość na razie nie rozmawiamy, ale ona o tych swoich fakultetach też nie mówi. Idzie mi nieźle, robota prawie na cały dzień, ale nie męcząca, soboty i niedziele wolne, a zarobek całkiem niezły. Teraz przyjeżdża do mnie kuzyn i jak tylko zrobi amerykańskie prawo jazdy, to on będzie jeździł po południu, a ja pomyślę o jakiejś dodatkowej robocie. A jak spłacę auto, to kupię drugie, może i trzecie, założymy z Wandą firmę, zatrudnimy kogoś...

Londyński poker

- Jest robota, pakuj się - telefon z Londynu był gwiazdką z nieba dla Marka. Załatwienie urlopu, plecak, bilet, autobus i po dwóch dniach witał się ze Sławkiem czekającym na londyńskim dworcu Victoria Coach.

- Jest roboty na jakieś trzy-cztery miesiące - relacjonował Sławek. - Jak chcesz w to wejść to na cały termin, więc będziesz musiał się zwolnić z pracy. Tego akurat Marek nie przewidywał, ale... - U nas zarobię 8 zł za godzinę, a tutaj za tę samą robotę pięć i pół funta - tłumaczył przez telefon zostawionej w kraju narzeczonej. - A jak tu się skończy to w Polsce na pewno coś znajdę.

Jola nie była zadowolona z jego wyboru, tym bardziej, że za dwa miesiące mieli wziąć ślub, a na dodatek była zdania, że praca w Anglii to nic pewnego, a na miejscu było stałe i niezłe zatrudnienie. Od słowa do słowa pokłócili się, Marek rzucił słuchawką...

Praca po 10 godzin dziennie nie pozostawiała za wiele wolnego czasu, ot jakieś wieczorne piwo, grill, pogaduszki z Ukraińcami, którzy mieszkali w tym samym domu. W soboty i niedziele nie pracowali, więc było trochę nudno. Z tej nudy Marek dołączył się kiedyś do grających w pokera Ukraińców. Jedno rozdanie, drugie, trzecie...

Nagle okazało się, że zasoby finansowe Marka zwiększyły się o ponad 300 funtów, czyli prawie tygodniowe zarobki. Za tydzień znowu usiedli do sobotniego pokera, choć Sławek przestrzegał kolegę, że ci Ukraińcy to jakieś szemrane towarzystwo i może się to źle skończyć. Ale Marek nie słuchał, a kolejna wygrana tylko go utwierdziła w przekonaniu o pokerowym szczęściu.

Do kolejnej rozgrywki za tydzień dołączyło się kolejnych dwóch Ukraińców. Od początku było ostro, na stole pojawiały się coraz większe pieniądze. Gdy w puli było około 3 tysięcy funtów Marek dostał karetę dam. Emocje wzięły górę nad rozsądkiem.

- Mam te trzy tysiące, ale chciałem jeszcze przebić - tłumaczył Marek graczom. - Mam w Polsce auto, które warte jest około 2 tysięcy funtów, tutaj jest dowód rejestracyjny i mogę od razu spisać umowę. Papiery wylądowały na stole, ale jeden z Ukraińców przebił o tysiąc funtów. Marek zaproponował podpisanie umowy pożyczki na tę kwotę, aby mógł sprawdzić. Przez chwilę przyszło mu na myśl, że głupio robi, ale przecież kareta.

Nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy Ukrainiec położył na stole cztery króle. - Teraz dzwonisz do Polski, że ktoś przyjdzie po auto, a na oddanie tysiąca masz tydzień. I żadnych numerów, bo połamiemy nogi - ostrzegł jeden z Ukraińców.

Na czynsz za mieszkanie i życie na następny tydzień Marek musiał pożyczyć od Sławka. O równowartość tysiąca funtów dla Ukraińców poprosił rodziców w Polsce, opowiadając zmyśloną historię o świetnym samochodzie za niewielkie pieniądze i tym tłumacząc sprzedaż starego auta. Chłopak jest w rozpaczy. - Teraz z osiem miesięcy będę musiał pracować na odrobienie strat, a później drugie tyle, żeby coś odłożyć. Goły przecież nie wrócę. Co ja powiem Joli, co ze ślubem...?

Ireneusz Kutrzuba

MWMedia
Dowiedz się więcej na temat: losy | auto | Chicago | dziewczyna | obrazki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy