Nożownik z Krakowa

W dzieciństwie z ciekawości zabijał zwierzęta w rzeźni. Potem zaczął szlachtować ludzi.

Przez długie miesiące terroryzował mieszkańców Krakowa. Dopiero po dwóch latach śledztwa okazało się, że bezwzględnym nożownikiem jest pochodzący z dobrego domu maturzysta Karol Kot.

Wyszarpnął nóż z jej pleców

Po raz pierwszy zaatakował 21 września 1964 roku. Dokładnie wiedział, jakiej ofiary szuka i gdzie ją znaleźć. Przez jakiś czas kręcił się po okolicach krakowskiego Starego Miasta, zaglądał do kolejnych świątyń - nie spieszył się. Czekał na odpowiedni moment. W końcu zatrzymał się przy kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa na Nowym Świecie i wszedł do środka. We wnętrzu monumentalnej budowli było chłodno, panowała cisza. Usiadł w jednej z ławek i zaczął rozglądać się po pustym kościele. Wiedział, że miejsce jest idealne. Ktoś musiał tu przyjść, prędzej czy później.

Po kilku, kilkunastu minutach oczekiwania w kościele rozległ się nagle odgłos kroków. Starsza kobieta szła w stronę ołtarza. Przystanęła przy jednej z pustych ławek i usiadła. Zaczęła się modlić. Morderca wstał i ruszył przed siebie. Wyćwiczonym ruchem wyciągnął sztylet, krok po kroku zbliżał się do swojej ofiary. Kiedy znalazł się tuż przy niej, ostrze noża na ułamki sekund błysnęło w świetle świec, po czym szybko opadło, zanurzając się w ciele pogrążonej w modlitwie kobiety. Mężczyzna wyszarpnął nóż z jej pleców i spokojnie skierował się do wyjścia z kościoła.

Reklama

Panika w mieście

Rana okazała się poważna, ale nie śmiertelna - ofiara nożownika jakimś cudem przeżyła. Milicja całe zajście zinterpretowała jako zwyczajny napad. Jeden z wielu incydentów, które mają prawo się wydarzyć w tak dużym mieście jak Kraków. Tymczasem niedoszły morderca przeżywał jeden z najszczęśliwszych dni w swoim życiu. Poczuł zapach krwi. Wiedział już, jak smakuje strach zarzynanego człowieka. I doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wkrótce znowu wyruszy na łowy.

Do kolejnego ataku doszło dwa dni później, 23 września 1964 roku. Zmieniło się otoczenie, ale przebieg zdarzenia był niemal identyczny. Tym razem napastnik zaczaił się nie w kościele, a na klatce schodowej jednej z kamienic na Starym Mieście. Za cel ponownie obrał sobie starszą kobietę. Tak jak kilkadziesiąt godzin wcześniej, i tym razem zaatakował od tyłu, wbijając ofierze nóż w plecy. Śmiertelnie przerażoną staruszkę zostawił w kałuży krwi, nie upewniając się, czy rana, którą zadał, była śmiertelna.

Podobnie jak w pierwszym przypadku i tu ranna mogła mówić o wyjątkowym szczęściu w nieszczęściu. Odniosła poważne obrażenia, znajdowała się w szoku, ale przeżyła.

Grasujący w biały dzień psychopata

Dwie próby zabójstwa za pomocą noża w tak krótkim odstępie czasu skutecznie podziałały na wyobraźnię mieszkańców Krakowa. Wszyscy mówili o grasującym w biały dzień psychopacie, a brak jakichkolwiek konkretnych informacji na jego temat zaowocował narastającą z dnia na dzień falą domysłów i plotek. Kraków się bał. Mieszkańcy byli przerażeni. Zastanawiali się, kto będzie następny.

Bo w to, że będą następne ofiary, nikt już chyba nie wątpił. Nieznanego napastnika nie interesowały pieniądze, jego ataki nie były też wynikiem gwałtownych kłótni przy wódce ani kryminalnych porachunków. Wszystko wskazywało na to, że wyciągał nóż tylko po to, by kogoś nim ranić. To cud, że do tej pory nikt nie zginął. Nożownik nie potrzebował powodów. Nie szukał zaczepki. Po prostu lubił widok krwi. A tacy zawsze chcą jej więcej...

Do trzech razy sztuka...

Kolejny atak nastąpił pod koniec września, po zaledwie tygodniu przerwy. Tym razem spragniony krwi zwyrodnialec nie zamierzał popełnić żadnego błędu. Chciał zabić. Podobnie jak 21 września sprawca na miejsce ataku wybrał kościół - św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty. Ofiarą miała być znowu starsza kobieta, narzędziem zbrodni, jak wcześniej, nóż. Wszystko się zgadzało, każdy element układał się w rozpoznawalny na pierwszy rzut oka schemat.

77-letnia Maria Plichta nie miała żadnych szans w starciu z działającym z zimną krwią napastnikiem. Mimo że ranna kobieta została przewieziona do szpitala, na udzielenie pomocy było już za późno. Obrażenia, jakich doznała w wyniki pchnięcia ostrzem, okazały się śmiertelne.

Morderca tryumfował. Bezkarnie przechadzał się ulicami. Nikt nie wiedział, kim jest. Nikt nie wiedział, gdzie go szukać. Milicja bezradnie rozkładała ręce. Krakowianie zaczęli ulegać panice. Podobno niektórzy wkładali pod ubranie metalowe przedmioty, na przykład pokrywki od garnków. Miało ich to uchronić od ciosu zadanego ostrym narzędziem. Bali się samotnie chodzić po mieście, nie czuli się bezpiecznie w żadnym miejscu niezależnie od pory - zabójca grasował przecież za dnia i był tak pewny siebie, że nie stronił od miejsc położonych w centrum miasta.

Tymczasem morderca przepadł jak kamień w wodę. Trzeci atak musiał zaspokoić jego żądzę krwi.

Zbrodnia z nudów?

Luty 1966 roku. Od ostatniej zbrodni minęło już półtora roku. Mieszkańcy Krakowa chcieli wierzyć, że ich koszmar skończył się wraz ze śmiercią trzeciej ofiary nieznanego nożownika. Mylili się. Przypomnieli sobie o tym, kiedy tylko na czołówki gazet trafiła informacja o znalezieniu zwłok zasztyletowanego chłopca.

Padał śnieg, pogoda idealna na sanki. Jeden z bawiących się tego dnia w okolicy Kopca Kościuszki chłopców, 11-letni Leszek, oddalił się od grupy ludzi. Nie wiedział, że ktoś go obserwuje.

Kiedy malec usłyszał za sobą odgłos śniegu trzeszczącego pod czyimiś butami, natychmiast się odwrócił.

Było już za późno na ucieczkę. Młody mężczyzna najpierw powiedział coś do dziecka, a potem wyciągnął nóż. Uderzył bardzo mocno. I jeszcze raz. I następny. Chwilę później skończył. Zostawił leżącego na zaplamionym krwią śniegu martwego jedenastolatka.

Ogromne pragnienie krwi

Psychopata działał na innym niż wcześniej terenie, a jego ofiarą nie padła starsza kobieta, tylko dziecko.

A jednak nikt nie miał wątpliwości, że mordercą jest ta sama osoba, która zabijała kilkanaście miesięcy wcześniej. Nożownik powrócił z ogromnym pragnieniem krwi.

- Ilość obrażeń stwierdzona na ciele była wielokrotnie większa niż ta, która jest konieczna do zabicia drugiej osoby - mówił Filip Bolechała, specjalista medycyny sądowej, twórcom dokumentu "Był sobie chłopiec...", przygotowanego dla stacji Discovery Historia.

Morderca czerpał więc dziką przyjemność z wbijania noża, raz po raz, w ciało swojej bezbronnej ofiary.

Dlaczego nożownik zmienił wcześniejszy schemat działania? Odpowiedź najbardziej banalna wydaje się jednocześnie najbardziej przerażająca. Może zwyczajnie się znudził...

Kolejne uderzenie

W kwietniu 1966 roku wciąż niezidentyfikowany morderca ponownie dał o sobie znać. Zaczaił się w klatce schodowej jednego z budynków na krakowskim Kazimierzu. Nie wiedział, na kogo czeka. Ofiarą mógł być właściwie każdy. Wypadło na zaledwie 7-letnią dziewczynkę, która - nieświadoma grożącego jej niebezpieczeństwa - schodziła na spacer. Na dole czekał na nią uzbrojony w nóż mężczyzna.

Nadaje się w sam raz - pomyślał.

Wyszedł z cienia i błyskawicznie zadał kilka ciosów. Dziewczynka upadła na ziemię. Na posadzkę przy schodach chlusnęła krew. Napastnik ukrył nóż i wyszedł z bramy, pozostawiając ranne, rzężące dziecko.

Dziewczynka przeżyła atak, ale ten fakt nikogo nie uspokoił. Przeciwnie, piąte już uderzenie terroryzującego miasto nożownika spowodowało, że mieszkańcy zaczęli popadać w psychozę. Drżeli ze strachu i wściekłości, bo milicja od niemal dwóch lat nie była w stanie trafić na jakikolwiek ślad mordercy.

Maturzysta z nożem

O Wampirze z Krakowa, bo tak nazwała zabójcę prasa, wiadomo było tylko tyle, ile zapamiętały ofiary, którym udało się ujść z życiem - dwie starsze kobiety i 7-letnia dziewczynka. Śledczy zakładali, że nożownikiem jest najprawdopodobniej młody mężczyzna, być może uczeń jednej z krakowskich szkół.

Przełom nastąpił w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy na milicję zgłosiła się studentka z Krakowa, Danka, która twierdziła, że jest koleżanką mordercy. W złożonych zeznaniach opisała bliskie relacje z niejakim Karolem Kotem, 20-letnim maturzystą z technikum elektrycznego przy ul. Loretańskiej w Krakowie.

Kot wzbudził jej podejrzenia fantazjami na temat zbrodni. Regularnie opowiadał o swojej żądzy mordu, podobno miał skłonności do przemocy. Jego historie Danka traktowała jako przechwałki dorastającego nastolatka, przykład typowego młodzieńczego buntu, groźby bez pokrycia. W pewnym momencie granica między wytworami chorej wyobraźni chłopaka a rzeczywistością została jednak przekroczona - któregoś dnia Kot, rozmawiając ze swoją znajomą, wyciągnął nóż i powiedział, że w każdej chwili mógłby ją zabić. Potem wszystko obrócił w żart.

Bał się kary

Danka stwierdziła, że Kot nie rzucał słów na wiatr, kiedy krakowskie gazety opublikowały informację o napadzie na 7-letnią dziewczynkę. Nastolatek, który lada moment miał przystąpić do matury, wspominał wcześniej koleżance o bardzo podobnej sytuacji. Zbyt podobnej, by wziąć to za przypadek.

Milicja potraktowała podejrzenia studentki poważnie i zaczęła obserwować Karola Kota. Tuż po maturze podjęto decyzję o aresztowaniu chłopaka.

Kot, który na początku udawał, że nie wie, o co chodzi, szybko przyznał się do winy (nie miał zresztą wyjścia - rozpoznały go wszystkie ofiary, którym udało się ujść z życiem). Obawa przed karą okazała się słabsza niż pragnienie podzielenia się ze światem swoimi "dokonaniami".

Pił krew kubkami

Z zeznań znajomych Karola Kota i jego kolegów ze szkoły oraz z licznych wypowiedzi samego mordercy powoli wyłaniał się obraz nastoletniego psychopaty, sadysty, który jedyną przyjemność czerpał z wyrządzania krzywdy innym.

Zaczęło się od "znęcania się" nad przedmiotami: Kot przebijał jednym uderzeniem sztyletu deskę grubości dwóch i pół centymetra - pisze w "Dzienniku tematów" reportażysta Krzysztof Kąkolewski. - Początkowo drażniło to jego ojca, potem przyzwyczaił się. Matka zaniepokoiła się, więc tłumaczył: "Ćwiczę rękę, wyrabiam celność". Matka dała mu deskę, na której trenował. Następnymi były książki: "zasztyletował" "Bitwę o Narwik" i "Ziele na kraterze".

Owadów nie dręczył, bo się nimi brzydził. Lubił kopnąć psa, gdy przechodził obok zwierzęcia. Szczególne pragnienie znęcania się wzbudzały w Karolu Kocie koty. Obmyślał dla nich różne stopnie tortur. Pierwszą zabił żabę. Potem zabijał kury. Nazywał to: "robię im zig-zig". Później, na jego prośbę, dano mu na wsi zrobić "duże zig-zig" cielęciu.

Strzał do mięsa

Na początku lat sześćdziesiątych pracownicy rzeźni miejskiej w P. zauważyli chłopca, który pojawiał się w masarni i przyglądał ich pracy. Przepędzili go, ale kiedy uporczywie wracał, pomyśleli, że naprawdę się interesuje ubojem i pozwolili mu nawet zabijać zwierzęta.

Z czasem chłopiec zaczął przychodzić z własnym kubkiem. Wypijał jeden kubek gorącej krwi, drugi zabierał do domu. Ale zimna mniej mu smakowała. Potem, kiedy matka kupowała mięso na obiad, strzelał do tego mięsa z karabinka sportowego, czując, że jakby zabija je drugi raz.

O upodobaniu Kota do przemocy oraz jego uwielbieniu dla noży i broni (należał do klubu strzeleckiego) wiedzieli wszyscy, ale nikt nie skojarzył tych faktów z morderstwami w Krakowie. Dopiero kiedy maturzysta został zatrzymany przez milicję, nagle znajomi chłopaka zaczęli przypominać sobie jego skłonności do bójek, opowieści o planowanych morderstwach i groźby. Czasu jednak cofnąć się nie dało.

Marzenia psychopaty

Proces Karola Kota rozpoczął się wiosną 1967 roku. Na sali sądowej morderca czuł się jak gwiazdor. Na jego twarzy nie było widać skruchy ani strachu, tylko pewność siebie. Kot z lubością opowiadał o szczegółach każdego ze swoich "wyczynów". Znanych i nieznanych, bo jak się okazało, miał na sumieniu o wiele więcej, niż mu udowodniono.

Wśród zarzutów znalazły się dwa zabójstwa i cztery usiłowania zabójstwa, ale także sześć innych prób dokonania zbrodni. Bo między 1964 a 1966 rokiem, w czasie, kiedy mieszkańcy Krakowa starali się zapomnieć o grasującym po mieście nożowniku, Kot usiłował - na szczęście bez skutku - zabijać na inne sposoby.

Z chęcią przyznał się do kilku podpaleń. Zdradził też, że marzył o tym, by kogoś otruć. W tym celu zaopatrzył się w arsenian sodu i niepostrzeżenie dosypał truciznę m.in. do buteleczki z octem w jednym z krakowskich barów. Był bardzo niepocieszony, że nikt nie padł trupem na skutek tak zastawionej pułapki.

Robił to, na co miął ochotę

Może ono (otrucie - red.) poszło na konto kogo innego, a może lekarze uznali, że to zawał serca, nie wiem, choć chciałbym wiedzieć. Najgorzej jest przecież wtedy, gdy robota idzie na marne albo coś się zrobi, a z wyniku korzysta ktoś inny - miał powiedzieć w wywiadzie udzielonym Bogusławowi Sygitowi, autorowi książki "Kto zabija człowieka... Najgłośniejsze procesy w powojennej Polsce".

Prawo mnie nie obchodzi, bo ja stwarzam dla siebie właściwe normy - cytował słowa Kota Krzysztof Kąkolewski w swoim reportażu "Antyczłowiek". - Zabójstwo dla przyjemności nie powinno być karane; automatycznie nie jest przestępstwem tak jak jest nim morderstwo dla rabunku. Przestępstwa to kradzież, pijaństwo, prostytucja. Ja nie jestem przestępcą, jestem tylko zabójcą.

Bo Kot rzeczywiście uważał się za inteligentnego, na swój sposób ujmującego młodego człowieka, który po prostu robił to, na co miał ochotę i nie bał się do tego przyznać. Pragnienie krwi było dla niego jednym z najważniejszych bodźców, a jego zaspokojenie kwestią nadrzędną.

Czy słusznie go skazano?

Sąd niespecjalnie przejął się "normami" ustalonymi przez zabójcę. Nie pomogły argumenty obrońców, którzy, powołując się na opinie części biegłych, utrzymywali, że Kot cierpi na zaburzenia psychiczne (do tej pory trwają dyskusje, czy Kot został skazany zgodnie z prawem; nie brakuje opinii, że obecnie uznano by go za niepoczytalnego i osadzono w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym).

14 lipca 1967 roku Karol Kot usłyszał wyrok skazujący, który brzmiał: kara śmierci. Nawet w takiej chwili chłopak nie okazał żadnych uczuć. Ani przez moment nie żałował tego, co zrobił. Był z tego dumny.

Wyrok wykonano 16 maja 1968 roku. Karol Kot został stracony przez powieszenie.

Śmierć Kota, początek legendy

Po swojej śmierci Karol Kot stał się postacią niemal mityczną, a jego czyny posłużyły za kanwę wielu miejskich legend. O Wampirze z Krakowa opowiadano sobie w domach i straszono nim dzieci. trafił na strony wielu książek. Pisali o nim m.in. Krzysztof Kąkolewski ("Antyczłowiek" w pierwszym tomie "Dziennika tematów") i Bogusław Sygit ("Kto zabija człowieka... Najgłośniejsze procesy w powojennej Polsce").

Jego historia stała się inspiracją dla poety Marcina Świetlickiego, który poświęcił krakowskiemu mordercy wiersz "Karol Kot" (Świetlicki upodobał sobie zresztą Kota, bo jego postać przywołał także w swojej powieści kryminalnej "Dwanaście"). Losy Karola Kota posłużyły również za kanwę scenariusza filmowego pod tytułem "Lolo", którego autorką jest mieszkająca w Krakowie Marta Szreder. Prawa do jego ekranizacji zakupiła Telewizja Polska.

Michał Raińczuk

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: Kraków | psychopata | krew | milicja | kot
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy