Kochał (odbierać) życie cz. II

Koniecznie przeczytaj pierwszą część tej wstrząsającej historii!

Katarzyna Tomczak szła 27 maja 1971 roku do pracy na drugą zmianę. Około godziny 12 odprowadziła do swej siostry 8-letniego synka, Karola. Miała odebrać go przed 20. Po obiedzie chłopiec wraz ze starszym o cztery lata kuzynem Markiem wyszedł na podwórko pobawić się. Karol pobiegł do piaskownicy, a 12-latek grał w tym czasie z chłopakami w piłkę nożną. Później kuzyn spostrzegł, iż Karola nigdzie nie ma. Razem z kolegami zaczął go szukać. Gdy po dwóch godzinach wciąż go nie odnaleźli, wrócił i o wszystkim opowiedział swojej matce. Zaniepokojona kobieta wybiegła przed dom. Tam spotkała wracającą z pracy siostrę.

Reklama

- Kasiu, dobrze, że już jesteś. Nie możemy znaleźć Karolka - powiedziała Marzena.

- Jak to nie możecie znaleźć? To gdzie on jest?! - spytała matka dziecka.

- Był z Mareczkiem na podwórku, bawił się w piaskownicy. No i gdzieś sobie poszedł. Marek szukał go przez dwie godziny i nic - odparła siostra.

- Boże, jak to?! Dokąd on poszedł?! - Katarzyna nie kryła zdenerwowania.

Zgwałcił ośmiolatka

Marzena chciała jeszcze coś odpowiedzieć, ale siostra już jej nie słuchała. Pobiegła do swojego mieszkania z nadzieją, że Karol jest już w domu i tam na nią czeka. Chłopca jednak nie było. Katarzyna wróciła więc do mieszkania siostry i zawiadomiła milicję. Przybyli funkcjonariusze rozpoczęli poszukiwania. Kilka godzin później potwierdziły się najgorsze przypuszczenia matki. Na uboczu osiedla, w rowie, znaleziono częściowo pozbawione odzieży zwłoki ośmiolatka. Ze wstępnych ustaleń wynikało, że napastnik najprawdopodobniej wykorzystał seksualnie chłopca, a następnie zadał mu kilka ciosów nożem w klatkę piersiową. Sekcja zwłok potwierdziła te przypuszczenia. Karol przed śmiercią został zgwałcony. Morderca poddusił chłopca, a później, gdy ten był półprzytomny, zadał mu cztery ciosy nożem kuchennym w okolice serca.

Mimo starań szczecińskiej milicji sprawcy tej zbrodni nie udało się schwytać. Dochodzenie po pewnym czasie umorzono z powodu niewykrycia zabójcy.

Błąkał się bez celu

Kilka lat po zabójstwie Karola Tomczaka, 17 grudnia 1975 roku, w okolicach lasku przylegającego do jeziora Malta w Poznaniu znaleziono zwłoki 17-letniego Tomasza Stefańskiego. Przeprowadzona sekcja zwłok wykazała, że chłopak został przed śmiercią wykorzystany seksualnie, a następnie kilkakrotnie uderzony najprawdopodobniej luksferem w głowę, co spowodowało jego natychmiastowy zgon. Sprawcy tej zbrodni nie wykryto, a postępowanie umorzono.

Śledztwo wznowiono dopiero osiem lat później, gdy do morderstwa przyznał się Włodzimierz Nowakowski. Jak wyjaśnił w trakcie przesłuchania, na Tomasza natknął się 14 grudnia na dworcu PKP w Poznaniu. Poszedł tam, licząc na to, że pozna jakiegoś mężczyznę, z którym będzie mógł uprawiać seks. Mężczyzna przykuł jego uwagę, ponieważ - jak stwierdził podejrzany - błąkał się bez celu po dworcu.

Gwałt na budowie

Włodzimierz podszedł do niego i zaczęli rozmawiać. Tamten wyznał, że poszukuje pracy. Nowakowski obiecał pomoc w znalezieniu roboty, ale chłopak musi z nim pojechać w okolice ul. Krańcowej, gdzie jeden z jego znajomych stawia dom. Na opustoszałym placu budowy Włodzimierz próbował nakłonić nastolatka do seksu. Ten odmówił, więc uderzył go. Tomasz stracił przytomność i upadł na ziemię. Wtedy Nowakowski zdarł z niego ubranie i zgwałcił. Następnie zadał mu kilka ciosów w okolice skroni dużym kawałkiem szkła. Kiedy upewnił się, że nie żyje, ukrył ciało w pobliskim lasku, a sam wrócił do domu.

Przygotowany przeciwko Włodzimierzowi Nowakowskiemu akt oskarżenia trafił do Wydziału IV Sądu Okręgowego w Poznaniu w styczniu 1984 roku. Zarzucano mu dokonanie trzech zabójstw na tle seksualnym oraz przywłaszczenie 96 tysięcy złotych, należących do jednej z jego ofiar.

Proces rozpoczął się miesiąc później. Była to jedna z najgłośniejszych spraw z tamtych czasów w Poznaniu. Prasa rozpisywała się na temat zwyrodnialca i relacjonowała przebieg każdego dnia procesu.

Oskarżyciel zażądał orzeczenia wyroku śmierci dla Włodzimierza Nowakowskiego. Jednak na oskarżonym nie zrobiło to większego wrażenia. Morderca tryskał dobrym humorem. Twierdził, że w jego przypadku sąd nie podejmie takiej decyzji, ponieważ on jest dobrym człowiekiem. Nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, a już na pewno nie chciał nikogo zabić. Przekonywał, że jest chory psychicznie i sąd powinien go potraktować jako osobę niepoczytalną. Podał, że był leczony psychiatrycznie od 1964 do 1971 roku, gdy przebywał w Zakładzie Karnym w Kaliszu. Jednakże opinia biegłych z przeprowadzonej obserwacji psychiatrycznej całkowicie wykluczyła u Nowakowskiego niepoczytalność.

"Proszę, wyleczcie mnie"

Podczas pierwszego dnia procesu przesłuchiwany przyznał się do stawianych mu zarzutów, jednakże z uporem próbował przekonać sąd o swojej chorobie umysłowej.

- Panie sędzio, czy zdrowy człowiek mógłby robić źle? Przecież jestem dobry, tylko trochę mi w życiu nie wyszło. Nie chciałem nikogo zranić. Ja przepraszam rodziców tych, których zabiłem, ale to naprawdę nie moja wina. Proszę, wyleczcie mnie - zwrócił się do sędziego w trakcie rozprawy.

Powołani świadkowie mieli na ten temat różne zdania. Część z nich wyrażała się pochlebnie o oskarżonym.

- To był naprawdę porządny facet. Dbał o naszą kamienicę jak mało kto. Poza tym zawsze służył pomocą. Był uprzejmy i grzeczny - powiedziała jedna z sąsiadek.

Koledzy z MPK wypowiadali się bardziej oględnie.

- Wiedziałem, że lubi facetów - zeznał Paweł S., współpracownik Nowakowskiego. - W przebieralni patrzył na nas jakoś dziwnie. Zapraszał nas często do siebie. A kilku kolegom to nawet seks za pieniądze proponował. Jak odmawiali, wściekał się, krzyczał i obrażał.

Najwyższy wymiar kary

Włodzimierza Nowakowskiego uznano winnym pozbawienia życia trzech osób. Wyrokiem w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej z dnia 13 kwietnia 1984 roku został skazany za każde z zabójstw na karę śmierci oraz pozbawienie praw publicznych na zawsze. Uzasadniając wyrok, sędzia Paweł Franczyk powiedział: - Uważam, iż wina oskarżonego w tej sprawie nie budzi żadnych wątpliwości, a kara, jaka została wymierzona, jest adekwatna do społecznej szkodliwości czynu, stąd też decyzja o wymierzeniu kary eliminacyjnej.

Dodał także, że Nowakowskim kierowały niskie pobudki, ponieważ postanowił pozbawić życia trzy osoby tylko po to, aby rozładować swoje seksualne napięcie.

- Odebrał pan tym ludziom to, co było dla nich najcenniejsze - ich życie - zwrócił się do oskarżonego w swym ostatnim słowie sędzia.

Nowakowski był zaskoczony wyrokiem. Na jego twarzy malowały się na przemian złość, smutek i strach. Wysłuchał uzasadnienia do końca, po czym wstał i krzyknął:

- Ja protestuję!!! Nie możecie mnie ot tak zabić! Kochałem życie! Odwołam się!

Sędzia nakazał wyprowadzenie Włodzimierza Nowakowskiego z sali. Mężczyzna próbował wyrwać się funkcjonariuszom. Na prośbę o zachowanie spokoju odpowiedział:

- Przecież walczę o własne życie!

Nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, że własne życie przegrał, gdy po raz pierwszy zabił.

Kilka dni później obrońca Nowakowskiego złożył apelację, a następnie wniosek o rewizję wyroku. Sprawa trafiła do Sądu Najwyższego w Warszawie. Skazany wysłał nawet list do Sądu Najwyższego, w którym - jak podaje "Gazeta Poznańska" - napisał, że jest winien tylko jednego morderstwa. "Ale mi mówili, że jak się przyznam do jak najwięcej zabójstw, to zostanę uznany za psychicznie chorego" - pisał Włodzimierz Nowakowski. "Dlaczego ja muszę całe życie cierpieć, nie chciałem zrobić nikomu krzywdy. Kochałem życie. Miałem kotka i on również teraz cierpi. Opuściłem go" - dodał.

Po ponownym rozpatrzeniu sprawy Sąd Najwyższy 18 września 1984 roku oddalił rewizję, podtrzymując w całości orzeczony wyrok sądu I instancji.

Włodzimierz Nowakowski nie tracił jednak nadziei i za wszelką cenę próbował uniknąć stryczka. Jak wynika z akt jego sprawy, w trakcie rozmowy z wychowawcą z Aresztu Śledczego w Poznaniu powiedział:

- I tak mi nic nie zrobią. Jestem pewny, że Rada Państwa skorzysta z prawa łaski. Nie wyśle mnie na śmierć. Przecież nie jestem złym człowiekiem - dowodził.

Jego nadzieje zostały rozwiane 18 lutego 1985 roku, kiedy przyszło pismo z Warszawy, w którym zawiadamiano, że Rada Państwa postanowiła nie skorzystać z prawa łaski względem skazanego Włodzimierza Nowakowskiego. Decyzję o dacie wykonania kary miał podjąć Sąd Wojewódzki w Poznaniu.

28 lutego 1985 roku sąd wydał postanowienie, w którym wyznaczono termin wykonania egzekucji na 15 marca 1985 roku. Włodzimierz Nowakowski miał zostać stracony przez powieszenie w Areszcie Śledczym przy ul. Młyńskiej w Poznaniu.

"Panowie, ale o co chodzi?"

Zgodnie z panującym wtedy zwyczajem, skazany nie został poinformowany o dacie wykonania wyroku. Chodziło o to, aby uniknąć niepotrzebnej szarpaniny przy wyprowadzaniu z celi. Osoba skazana na karę śmierci po prostu pewnego dnia wychodziła - do lekarza lub wychowawcy - i już nigdy nie wracała. Przed celą czekało na "kaesowca" kilku funkcjonariuszy, którzy odprowadzali go do miejsca przeznaczenia. Tak też było w przypadku Włodzimierza Nowakowskiego. 15 marca o godzinie 16.45 do celi, w której przebywał skazany, przyszedł strażnik.

- Nowakowski, szykuj się, idziesz do lekarza - powiedział.

- Ale po co? - zapytał skazaniec.

- Dalej, dalej, nie ma czasu! - ponaglił go strażnik, po czym dodał: Na badania jakieś tam cię wołają.

Włodzimierz posłusznie wyszedł z celi. Na korytarzu zauważył kilku funkcjonariuszy.

- Panowie, co się dzieje? - zapytał.

Nikt mu nie odpowiedział. Podeszli do niego i chwycili go z obu stron pod ramiona.

- Panowie, ale o co chodzi? Gdzie mnie bierzecie? - spytał ponownie.

Spojrzał na ich twarze i wszystko zrozumiał. Zaczął płakać, prosił o litość - nie pomogło.

Nie chciał spotkania z księdzem

Na miejsce egzekucji dotarł kilka minut później. Pomieszczenie było małe. Na środku znajdowała się pętla i zapadnia. Kat przyjechał z Warszawy. Odczytano wyrok. Nowakowski drżał, ale był spokojny - nie bronił się, nie wierzgał. Nie skorzystał z prawa do ostatniego życzenia. Nie chciał także spotkać się z księdzem. Kilka minut po godzinie 17 rozległ się trzask zapadni. O 17.25 lekarz stwierdził zgon.

18 marca 1985 roku komisja w składzie: starszy sekretarz, starszy referent i palacz wykonała postanowienie sądu dotyczące przepadku mienia należącego do skazańca. Spaliła swetry Włodzimierza, jego ręcznik, zabezpieczone wycinki ceraty i próbkę sierści kota.

Jedna z ostatnich egzekucji

To był kawał łobuza, już przedtem karanego za czyny nierządne - czytamy w "Gazecie Poznańskiej" wspomnienia byłego poznańskiego prokuratora.

- Nie było wątpliwości, że on to zrobił. Zażądałem dla niego kary śmierci, bo... takie były wytyczne. Ja byłem bardziej zdenerwowany wyrokiem niż on. Czy czułem się jak morderca, żądając takiej kary? Cóż, tak do końca nie wierzyłem, że kara śmierci zostanie ostatecznie orzeczona.

Włodzimierz Nowakowski został pochowany na Cmentarzu Miłostowskim w Poznaniu. Jego grób, podobnie jak groby innych morderców straconych w tym mieście, znajduje się tam do dnia dzisiejszego.

Egzekucja wykonana 15 marca 1985 roku w Areszcie Śledczym w Poznaniu była jedną z ostatnich w tym mieście. Dziś w poznańskim areszcie w miejscu sali straceń znajduje się magazyn.

Kinga Przyborowska

Personalia oraz niektóre okoliczności sprawy zostały zmienione.

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: niekochana | napastnik | wyrok | sędzia | Karol | sekcja | zwłoki | morderca | kara | Poznań
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy