Złote Góry - ucieczka kommanda "Goldberg"

Pierwszym, zapamiętanym sprawcą zamieszania sprzed ostatniej wojny był robotnik leśny ze wsi Jabłonka. Wiele dni nie mógł zapomnieć swojego snu, toteż opowiadał o nim każdemu, kogo spotkał. We śnie kolorowym, słyszanym przez wielu, anioł przecudny prowadzi go do ukrytych w głębi Złotych Gór skarbów. Bogactw tych miało być tak dużo, że wystarczyłoby na spłatę niemieckich długów za krzywdy poprzedniej Wielkiej Wojny.

"Zaklinając diabelskie duchy"

Szczęśliwego odkrywcę, czekało proste zadanie. Aby skarby wydostać na powierzchnię ziemi, należało modlitwą i śpiewami wydrzeć je pilnującemu czartowi. Ludzie z okolicy tak bardzo wierzyli w tę opowieść, iż nigdy przedtem i nigdy potem leśne wzniesienia nie widziały tylu pielgrzymów co wówczas.

Niemieckie gazety pisały: "Tak też wystawali Mazurzy na wzgórzu, często nawet po nocach, w deszcz i zawieruchę, zaklinając diabelskie duchy nieustannymi modlitwami i zaklęciami wypowiadanymi w języku mazurskim". Każdej niedzieli poddawano Złote Góry egzorcyzmom, najczęściej za pomocą pieśni "O zmartwychwstający Zbawicielu". Te jednak nie oddawały swoich skarbów... Całe zamieszanie przerwał nadleśniczy z Zimnej Wody, który znalazł pretekst do przerwania kompromitującego zabobonu i uznał, że niekontrolowane wycieczki poszukiwaczy skarbów, stanowią zagrożenie pożarowe dla całego lasu. Koncepcja i problem całkiem nie nowe, jeśli idzie o stosunki leśników z łowcami skarbów...

Reklama

Miejsce zaklęte, magnetyczne, czy też po prostu urokliwe, wciąż przywoływało odkrywców. Około 1880 roku na Złotych Górach wzniesiono pierwszą wieżę obserwacyjną. Magia Gór wciąż była tak silna, iż wielorakie stowarzyszenia, a nawet placówki oświatowe z całej okolicy organizowały wycieczki na wyniesiony w magicznym miejscu punkt widokowy. To właśnie w okolicach tej wieży, w 1913 roku obchodzono 25. rocznicę panowania cesarza Wilhelma II. Właśnie tutaj rocznicowe pląsy i przemówienia postanowiły urządzić dyrekcje szkolne z wielu okolicznych wsi.

Dziatwa przybywała tłumnie przez wiele kolejnych lat, aby potańcować ku czci, lub wyznawać tutaj swoją pierwszą miłość. Dość, że stara wieża się zużyła i w 1934 roku wzniesiono nową. Ta została wybudowana przez strzelców ze Szczytna. W czasie budowy jeden z nich spadł na ziemię tak nieszczęśliwie, że zginął na miejscu. Leśnictwem Złota Góra kierował niejaki leśniczy Kruppke.

Imponująca chata myśliwska

Miejscowa ludność bardzo sobie ceniła osobę wesołego Jägermeister'a. Jedyną wadą sympatycznego Kruppke'go, jak zresztą wielu innych Mazurów, była słabość do nieco mocniejszych niźli kobyle mleko trunków. Jednakże wciąż nie wiadomo, czy to wędrówki po okolicznych karczmach, czy wskutek innych okoliczności, sympatyczny leśnik w 1941 roku miał nabawić się ostrego przeziębienia i w jego następstwie szybko zmarł. To właśnie od tego czasu stanowisko leśniczego w Złotej Górze pozostało nie obsadzone. Tym sposobem, niepostrzeżenie, znaleźliśmy się w całkiem już poważnych czasach II wojny i przekazów, które z każdym, kolejnym rokiem stają się coraz bardziej intrygujące.

Śmiercią leśnika mógł być żywotnie zainteresowany nikt inny, jak sam gauleiter Prus Wschodnich Erich Koch. W następnym 1942 roku, swoim osobistym rewirem łowieckim ogłosił tereny okolicznych nadleśnictw. Na cztery mocne spusty zamknięto cztery rejony lasu. Były to: Zimna Woda, Napiwoda, Koniuszyn i Dłużek. Ich nadleśniczowie, Hoene z Koniuszyna, Rahm z Zimnej Wody i Ziegner z Dłużka, nie za bardzo z tego faktu zadowoleni, próbowali oprotestować decyzję u innych notabli i w kolejnych urzędach. Narastający konflikt z Kochem zakończył się dyscyplinarnym zwolnieniem leśników.

Wszyscy trzej musieli szukać zatrudnienia daleko poza Prusami Wschodnimi. Tymczasem za nową rezydencję myśliwską Koch obrał wciąż nie obsadzoną leśniczówkę Złota Góra. W samych Złotych Górach wybudowano mu imponującą chatę myśliwską. Wszystkiego dookoła pilnie strzeżono, dość wspomnieć, że bywali tu goście tak niepowszedni, jak Hermann Goering. Z czasem, myśliwska chata coraz rzadziej trzęsła się od wybuchów złości i radości wielkiego łowczego i narkomana III Rzeszy. Gości było coraz mniej, o miejscu błogiego odosobnienia zapominano coraz bardziej.

Niezwykle ciężkie walki

Większość Czytelników "Odkrywcy" wie zapewne, iż Koch mógł ukryć w tej okolicy zrabowane na Wschodzie dobra o znacznej wartości. Wielokrotnie podejmowany temat znany jest w środowisku poszukiwaczy nie od dzisiaj. Tym razem rzecz idzie nie o to, czy, i gdzie dokładnie TO jest, gdyż pewne odkrycia jakie przez ostatnie lata miały miejsce w tym rejonie zdają się potwierdzać teorię, jeśli nie o prywatnym skarbczyku, to o depozycie o innej niż materialna wartości, który mógł być tu złożony pamiętnej dla byłych Prus Wschodnich zimy 1945 roku.

Już 21 stycznia tego właśnie roku, oddziały radzieckie prowadziły tu niezwykle ciężkie walki z oddziałami niemieckiej Dywizji Pancernej "Grossdeutschland". Niewielki Wielbark broniony był także przez inną pancerną grupę bojową "Von Einem", wydzieloną z 24. Dywizji Pancernej. Grupa ta broniła rejonu wsi Przeździęk Wielki, starając się zaryglować dostęp do centrum rozległego kompleksu leśnego, w którego ostępach, tych samych co na początku Wielkiej Wojny, zaginęła rosyjska armia nieszczęsnego generała Samsonowa. Nieco wcześniej, 19 stycznia, grupa "Von Einem" zaatakowała prawe skrzydło szturmującego Olsztyn, 3. Korpusu Kawalerii Gwardii generała Oślikowskiego. Rosjanie jednak, po początkowym zaskoczeniu, zdołali odeprzeć niemiecką zaczepkę. Tymczasem ciężkie walki o tak naprawdę mało istotny z powodów taktycznych Wielbark, trwały całą noc z 21 na 22 stycznia.

Rosyjski generał Gorbatow o zdobywaniu Wielbarka napisał: "W Wielbarku natrafiliśmy na zacięty opór. Tu, nad rzeką Omulew, nieprzyjaciel miał zawczasu przygotowane pozycje z dwoma rowami strzeleckimi i dwoma szeregami drutu kolczastego. Miasto płonęło podpalone przez faszystów. Sforsowawszy rzekę, zdobyliśmy je manewrem oskrzydlającym od wschodu i zachodu".

Grad pocisków z moździerzy

Tymczasem czołgista niemieckiej dywizji "Grossdeutschland", te same walki wspomina następująco: "Śmiertelnie znużeni dotarliśmy do Wielbarku. Przed miasteczkiem były rzeczywiście gotowe stanowiska obronne dla piechoty i czołgów. Błyskawicznie obsadziliśmy je i odsapnęliśmy z ulgą. Tu będzie można się bronić, przynajmniej przez jakiś czas. Od kilku dni było wyjątkowo zimno. Mróz poniżej 20 stopni. W czasie jazdy w czołgu jest przynajmniej ciepło, ale na postoju każde dotknięcie pancerza parzy jak wrzątek. A co mówić o piechocie... Od kilku dni nie mieliśmy nic gorącego w ustach. Ktoś wydoił krowę i przyniósł po kubku ciepłego mleka. Jego smak pamiętam do dzisiaj. Za naszymi plecami palił się Wielbark. Łuny pożarów widać było ze wszystkich stron, a my szczękaliśmy z zimna zębami. Rozpalenie ogniska nie wchodziło w rachubę. Natychmiast zasypałby nas grad pocisków z moździerzy. O świcie zostaliśmy obudzeni przez huk silników samolotów. Kilkadziesiąt szturmowców leciało na północ. Odgłosy wybuchów bomb uświadomiły nam, że atak nastąpił gdzieś blisko". Warto dodać, iż całość tego zgrupowania karmiono informacjami o ostatnim bastionie, jakim miały być te okolice, dzięki któremu losy wschodniopruskiej kampanii miały odwrócić się na korzyść obrońców.

W środku lasu, nieopodal nieistniejącej od lat wsi Małga Piec, na zawsze pozostał wóz dowódcy kompanii saperów Dywizji "Grossdeutschland". To bardzo ważny ślad w naszych poszukiwaniach. To właśnie do pewnej grupy żołnierzy tej jednostki należał zniszczony, być może przez rosyjskie samoloty wspominane przez pancerniaka tej osławionej, niemieckiej dywizji, pojazd. Dalej czytamy: "Przed południem od strony Chorzel wyszedł wspierany przez czołgi atak radzieckiej piechoty. Ten odbiliśmy bez trudu. W lesie, na szosie, czołgi wroga nie mogły rozwinąć szyku. Ściśnięte na drodze były łatwym celem dla naszych dział. Błysnął ogień, kilka pojazdów stanęło w płomieniach. Zaciekłe ataki wroga trwały cały dzień. Urra! Urra! - poprzez huk wybuchów i trzask broni maszynowej słychać było krzyk rosyjskiej piechoty. Zaciekłe walki trwały jeden dzień, potem drugi".

"Jechaliśmy jak za pogrzebem"

Żołnierze tego zgrupowania, nieświadomi niczego zabezpieczali tyły grupy, która podążała, jak się zdaje, tą samą leśną szosą, w nie do końca zweryfikowanym kierunku. Większości z tej grupy nie udało się dotrzeć do celu, być może miejsca, które mieli obsadzić: "(...) broniliśmy się, ale niepokojące wieści docierały do naszych uszu. Słabo obsadzony przez wojsko Szczycieński Rejon Umocniony, który miał stać się jedną z zapór broniących dostępu do Prus Wschodnich, został w kilku miejscach przełamany. Groziło nam okrążenie. Przyszedł rozkaz - grzać silniki. Grzać silniki, ale czym? Wiele wozów miało już resztki paliwa w bakach. Po północy ruszyliśmy. Najwyższy czas, pierścień okrążenia zaciskał się.

Z Wielbarka do Szczytna niby nieduża odległość, 20 km, ale wtedy droga zakorkowana była furmankami uciekinierów i ciężarówkami wojskowymi do tego stopnia, że jechaliśmy jak za pogrzebem. Kolumna czołgów porwała się, za moim wozem jechały tylko dwa". Niewielka grupa stopniała jeszcze bardziej. Tylko nieliczni osiągnęli zamierzony cel. Jako, że nie było ich tak wiele, jednym z nich mogło być miejsce przyciągające każdego już od wielu dziesięcioleci.

Zdobycie Wielbarka oznaczało ostateczne przełamanie niemieckiej linii obrony zorganizowanej wzdłuż wijącej się tutaj meandrami rzeki Omulew. Dalej historia potoczyła się podobnie jak w całych Prusach Wschodnich. Tymczasem wiosną 1945 roku, pojawił się w okolicy dobrze uzbrojony oddział, tak go roboczo nazwijmy - Wehrwolfu. Nie była to czysto propagandowa działalność mająca na celu zastraszenie ludności cywilnej. Wiemy, że aktywność tej organizacji była mocno "przereklamowana" jeszcze w czasie, kiedy działała na terenach tzw. Ziem Odzyskanych. Legendy jakie narosły przez kolejne lata, były jedynie umiejętnie wyolbrzymianym strachem przed tajemniczą, pohitlerowską organizacją odwetową.

Tajemnicze kommando "Goldberg"

Tymczasem to właśnie w lasach nad Omulwią swoje legowiska przygotowało i wydajnie eksploatowało tajemnicze kommando "Goldberg", czyli jakże by inaczej - "Złota Góra". Dowódcą dobrze zorganizowanej niemieckiej partyzantki został tajemniczy "leśniczy" Horst Tabert. Oddział miał podlegać niejakiemu kapitanowi Braese z Nidzicy. Dla zapewnienia oddziałowi skutecznej bazy do wszelkich działań, dużym nakładem sił i środków oraz dużo wcześniej, przygotowano kilka niezwykle rozbudowanych i doskonale zaopatrzonych leśnych kryjówek. Okolice leśnej siedziby Kocha, gdyż tutaj miał zmierzać rozbity pod Małgą oddział, flankowały dwa umocnione stanowiska. Schron główny znajdował się około 400 m na zachód od leśniczówki Majna Góra, kolejny był położony około 1300 m na północ od leśniczówki Złota Góra.

Początkowo uzbrojenie kommanda składało się z karabinu maszynowego, karabinów, pistoletów maszynowych, pistoletów, materiałów wybuchowych, granatów ręcznych oraz dużych zapasów amunicji. Taki arsenał wystarczyłby do uzbrojenia znacznie większej ilości ludzi, czyli oddziału, który jak się wydaje, miał być znacznie silniejszy. Każdy członek tej grupy dysponował uniformem letnim i zimowym, ubraniem maskującym oraz ubraniem cywilnym... W celu zaprowiantowania grupy, zakupiono znaczną ilość mięsa od okolicznych rzeźników. Dostarczono też sporo suchej kiełbasy, konserw, ziemniaków, chleba, spirytusu, tytoniu itp. dóbr. Dlaczego? Bardzo ważny w naszych poszukiwaniach jest fakt, iż jeszcze 18 I 1945 roku, kiedy dookoła wojowano na całego, nastąpiła pierwsza zbiórka tej grupy. Jeśli nawet miała to być jednostka sabotująca pod szyldem Wehrwolfu, co najmniej dziwny jest kolejny fakt, iż na miejsce spotkania dotarło tylko trzech jej członków. Być może stało się tak, gdyż ich koledzy w tym czasie mieli zupełnie inne problemy.

Czy walczyli o nawiązanie kontaktu z oczekującą ich grupką jeszcze w mundurach Dywizji "Grossdeutschland"? Ich dowódca, niejaki Tabert, nie miał powodów do zadowolenia. Jednakże po upływie dwóch dni obsada zwiększyła się w tajemniczy sposób i po przejściu fali atakujących Rosjan, wciąż niewielka, tajemnicza grupa znikła w okolicznych lasach. Być może korzystając także z tego co pozostało po zniszczonym pod Małgą transporcie, na którego kierunku jazdy leżała leśna siedziba, pierwszą i w zasadzie jedyną akcję przeprowadzono dopiero w kwietniu 1945 r. Właśnie wówczas, gdzieś pomiędzy Muszakami a Napiwodą, w samym sercu lasu, grupa wysadziła rosyjski pociąg nadchodzący z oczekiwanym tutaj długo zaopatrzeniem. Uczyniła to tak fachowo i skutecznie, że z torów wypadła lokomotywa i kilka wagonów niszcząc wszystko dookoła. Miejsce wysadzenia dobrano tak, że naprawa stanowiła spore wyzwanie organizacyjne. Usuwanie skutków eksplozji zajęło aż trzy dni... Do prac musiano zaangażować wszystkie wolne ręce.

Rosjanie pracowali dzień i noc, aby uruchomić ważne strategicznie połączenie kolejowe. W grupie musieli znajdować się fachowcy, czyli ludzie, którzy mieli spore doświadczenie saperskie. Po tej akcji, tak dobrze zorganizowane kommando, jak gdyby korzystając z sytuacji jaka powstała po eksplozji pociągu, zapadło się pod ziemię. Był to "łabędzi śpiew" jednocześnie całej i jedynej, sabotażowej działalności tej grupy. Kommando "Goldberg" pilnowało bowiem czegoś, co złożono w rejonie Złotych Gór i stamtąd wywieziono lub porzucono, kiedy wynik wojny okazał się niekorzystny dla obrońców.

Nadleciał szturmowik

Odkładając na bok spekulacje, co i kto ukrył w rejonie Złotych Gór, czy jak chce inna, wywodząca się jeszcze z okresu walk napoleońskich nazwa - Błędnych Gór, należy przyjąć, iż w tej okolicy działała nie bez powodu doskonale zorganizowana grupa, niekoniecznie związana z Wehrwolfem. Umiejętne wysadzenie w powietrze rosyjskiego pociągu, zaopatrzenie w różnorodne umundurowanie oraz spore ilości środków przetrwania, dowodzi, że misja jaką miała wypełnić była dla Niemców o tyle ważna, że jeszcze na etapie obrony tego rejonu Prus podjęto niewyjaśnione dotąd działania. Wyszkoleni jak mało kto żołnierze z Dywizji "Grossdeutschland", szukali tutaj kontaktu z ludźmi, którzy oczekiwali albo transportu, albo wzmocnienia oddziału dla przeprowadzenia akcji o dużym znaczeniu. Czy były to skarby Ericha Kocha, czy jak się ostatnio coraz częściej twierdzi ważne archiwa, tego dowiemy się wówczas, kiedy oczywiście je odnajdziemy.

Niemy świadek tamtych dni, to prezentowany tutaj stalowy proporczyk z wozu bojowego dowódcy kompanii saperów Dywizji "Grossdeutschland", odnaleziony wraz z innymi śladami w pobliżu małej, nieistniejącej od pół wieku, leśnej osady. Ten "Panzerwagen", jak inne nigdy nie dotarł do miejsca swojego przeznaczenia. Być może dlatego Złote Góry wciąż jeszcze pełne są... no sami przecież wiecie czego. A może zadania jakie wypełniali niemieccy saperzy nie mają nic wspólnego z legendą Złotych Gór?

Ot nadleciał szturmowik (rosyjski samolot szturmowy), rzucił bombę i po krzyku. A ty teraz siedź i martw się człowieku... Magnetyzm Złotych Gór od lat przyciąga poszukiwaczy. W niewyjaśniony sposób działa na wyobraźnię wraz z legendami dając powód do wielu spekulacji. I ten właśnie jeszcze, od napoleońskich czasów znany tu powszechnie fenomen, chciałem Czytelnikom wyświetlić. Skąd bowiem Baśń o Złotych Górach? No i kto je tak pięknie nazwał?

Damian Czerniewicz

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Odkrywca
Dowiedz się więcej na temat: ucieczka | ZSRR | II wojna światowa | Niemcy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy