Wyprawa, której nie było...

Wyprawa, która przeszła do klasyki polskiej literatury eksploracyjnej jest fikcją. Wszystko bowiem wskazuje, że czterech młodych robotników z ewakuowanego z Litzmannstadt do Glatzu, jednego z zakładów AEG, nigdy nie odnalazło ukrytych w Twierdzy Kłodzkiej skarbów.

Prawdopodobnie nawet ich nie szukali, bo trudno wyobrazić sobie, by po tak dobrze strzeżonym obiekcie szwendali się jacyś poszukiwacze z literą "P" na ubraniach. Ale to był dopiero początek legendy o skarbach z Twierdzy Kłodzkiej. Był początek 1972 roku. Taką ogólną datę przyjęto w tej niezwykłej i tajemniczej sprawie, chociaż można wątpić, czy rzeczywiście do Ambasady PRL w Kopenhadze właśnie na początku stycznia tamtego roku podrzucono interesującą nas taśmę magnetofonową. A może, biorąc pod uwagę padające z taśmy żądanie, zdarzyło się to nieco wcześniej, na przykład w grudniu 1971 roku, albo - co najbardziej prawdopodobne - w ogóle taśmy nikt nigdzie nie podrzucał, bo mamy tu do czynienia z szytą grubymi nićmi intrygą wymyśloną w zaciszu jakiegoś gabinetu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych PRL.

Reklama

Złoto i regalia koronne na ciężarówce

Na taśmie nagrano tekst, który odczytano w języku angielskim. Anonimowa osoba mówiła między innymi: "Z 23 na 24 listopada 1944 roku gubernator Hans Frank wysłał z Krakowa do Niemiec pięć ciężarówek ze zrabowanymi dziełami sztuki. Te ciężarówki jadąc pod silną eskortą Wehrmachtu lub SS, zatrzymały się na nocleg w jakiejś miejscowości oddalonej około 30 kilometrów od Żywca. Było to nieco dziwne miejsce na postój, gdyż w tamtym rejonie działała bardzo silna partyzantka polska.

Być może jednak miejsce postoju zostało celowo tak wybrane, dlatego, że w nocy doszło do napadu. Zginęło 22 żołnierzy z osłony konwoju. Jedna ciężarówka została uprowadzona. Pozostałe cztery samochody, bez przeszkód już, dotarły do Niemiec. Zawartość ich po wojnie została odnaleziona i zwrócona władzom polskim. Nie odnaleziono skradzionej ciężarówki, tej najcenniejszej, wiozącej złoto i regalia koronne" (cytat za: Arek Pawełek "Tajemnice twierdzy kłodzkiej", MAP-eksplorator, nr 1/96).

Taśma z Kopenhagi

Wyjaśnijmy od razu, aby w tej wyjątkowo zawiłej sprawie nie zagubić się w labiryncie szczegółów, że w drugiej połowie listopada 1944 roku w rejonie Żywca ani Armia Krajowa, ani Bataliony Chłopskie, ani też lewicowe ugrupowania partyzanckie nie przeprowadziły akcji bojowej przedstawionej na taśmie magnetofonowej. Wspomniane zaś regalia koronne zostały przez hitlerowców wywiezione do Rzeszy znacznie wcześniej, chociaż w 1972 roku wiedza o ich losach nie była jeszcze pełna.

Władze PRL, nie bacząc na koszty, prowadziły poszukiwania tych - jak przypominał głos z taśmy - "mających dla Polski wielką narodową i historyczną wartość" skarbów, sprawdzając pojawiające się tu i ówdzie tropy, często naiwne. Dzisiaj już wiemy, że regalia koronne zostały bezpowrotnie stracone. Na długo przed listopadem 1944 roku Niemcy przetopili je na złoto, chcąc tym samym zniszczyć także symbole państwowości polskiej.

Głos z taśmy przedstawił też żądania: "My, międzynarodowa grupa biznesmenów, którzy oczywiście pragną zachować anonimowość, posiadamy informacje na sprzedaż, które z całą pewnością doprowadzą do odzyskania skarbów skradzionych z krakowskiego muzeum w 1944 roku. (...) Nasza cena za informacje wynosi 1.200.000 dolarów. Jeśli wasz rząd zdecyduje się przyjąć ofertę, proszę umieścić w sobotę i niedzielę 14 i 15 stycznia w duńskiej gazecie >POLITIKEN< w rubryce >Personlige< ogłoszenie o następującej treści: >Kochanie, bardzo mi ciebie brak, wróć<. Podpis. P". W 1972 roku czternasty dzień stycznia przypadł w piątek, a nie w sobotę, co bez trudu można sprawdzić na kalendarzu stuletnim XX wieku. Niemniej żądane ogłoszenie ukazało się, a w szwajcarskim banku na specjalnym koncie złożono żądaną sumę. Grubo ponad milion dolarów. A jednak nikt już nie odezwał się w tej sprawie. Bo nie o pieniądze w niej chodziło. W każdym razie nie o takie pieniądze.

Komnata ze skarbami

Górującą nad Kłodzkiem Twierdzę wybudowali w drugiej połowie osiemnastego stulecia Prusacy w miejscu starych umocnień obronnych Austriaków. A właściwie znacznie rozbudowali i unowocześnili starą twierdzę Habsburgów z końca XVII wieku. Po jej rozbrojeniu, urządzono w niej ciężkie więzienie wojskowe, gdzie przetrzymywano również osoby izolowane z przyczyn politycznych. Gdy II wojna światowa zbliżała się do końca, późnym latem 1944 roku do ówczesnego Glatzu z okupowanej Łodzi przeniesiono zakłady zbrojeniowe koncernu Aktion Elektrische Gesellschaft (AEG).

Ewakuowano je do Twierdzy Kłodzkiej wraz z około półtoratysięczną załogą polską. Młodzi Polacy szybko nawiązali kontakty z odbywającymi w Twierdzy długoletnie wyroki żołnierzami Wehrmachtu, od których dowiedzieli się, że przed kilkoma miesiącami przywieziono tu i ukryto w podziemiach wiele ciężkich skrzyń. Informatorzy sugerowali, że znajdowały się w nich jakieś bardzo cenne przedmioty. Czterech młodych Polaków - Adam Bieńkowski, Polikarp Goździk, Arkadiusz Jaśkiewicz i Leon Pawlicki - postanowiło sprawdzić, czy podziemia Twierdzy rzeczywiście kryją skarby. Szesnaście lat później Bieńkowski w "Roczniku Ziemi Kłodzkiej" (tom IV/V z 1959/1960) w artykule pod nieprawdziwym tytułem "Kłodzko w czasie okupacji" (Niemcy nie okupowali przecież własnego Glatzu!) opisał tę wyprawę.

Zastawy z saskiej porcelany

Oto jego fragment: "14 października (1944 roku - przyp. L.A.) punktualnie o godzinie 10 rano rozpoczęliśmy wędrówkę po podziemiach twierdzy. Po kilku minutach marszu gęsiego, w lochu o wysokości 160 cm, a szerokości około 70 cm, znaleźliśmy się w jakimś niewielkim przedsionku, z którego w różne strony rozchodziły się promieniście bliźniaczo do siebie podobne korytarze. (...) Loch biegnie wyraźnie w dół, jest w nim więcej wody i błota. Po kilku minutach natrafiamy na szerokie schody, które kończą się w dość rozległej komnacie o półokrągłych sklepieniach. Wchodzimy głębiej i... dębiejemy.

Pod ścianami stoją regały zapełnione najrozmaitszymi przedmiotami. Zastawy z saskiej porcelany stoją obok pięknie rzeźbionych pucharów. Obok leżą przetykane złotem szaty, suknie o fantastycznych wzorach, setki bezładnie rozrzuconych obrazów olejnych, różnego rodzaju manuskrypty i książki, a na środku sali spoczywa kilkadziesiąt najrozmaitszych pistoletów kurkowych i muszkietów z pięknie inkrustowanymi rękojeściami. Okazało się, że odkryliśmy miejsce, w którym hitlerowcy ukryli przed bombardowaniem najbardziej cenne eksponaty z muzeum kłodzkiego i wrocławskiego".

Krążące po wojnie pogłoski

Jak wynika z tzw. listy profesora Günthera Grundmanna, dolnośląskiego konserwatora zabytków, który od 1942 roku w małych miejscowościach organizował sieć magazynów ewakuowanych skarbów kultury, w Glatzu składnice urządzono w kaplicy gimnazjalnej, gdzie zdeponowano nakłady... podręczników szkolnych wrocławskiego wydawnictwa Hirt i na plebanii, dokąd trafiły zbiory Archiwum i Muzeum Archidiecezjalnego z Breslau (Wrocławia), które to zbiory zdeponowano wcześniej w klasztorze w Heinrichau (Henrykowie).

W 1944 roku przepełnioną składnicę henrykowską rozładowano i część z magazynowanych w niej skarbów kultury przewieziono do Kłodzka. W dokumentacji konserwatora nie ma w ogóle mowy o Twierdzy Kłodzkiej. Mowa o niej jest natomiast w pracy człowieka, który tuż po wojnie rozszyfrował listę Grundmanna. Józef Gębczak w opracowaniu "Losy ruchomego mienia kulturalnego i artystycznego na Dolnym Śląsku w czasie drugiej wojny światowej" pisze, że: "wbrew rozpowszechnionemu przekonaniu o ukrytych w sposób przemyślny skarbach czy zbiorach sztuki - w całej akcji, którą prowadził Grundmann, nie spotyka się żadnych tego rodzaju rozwiązań czy sugestii w tym kierunku". Gębczak jednak zaznacza, że były wyjątki od tej reguły. I je przytacza. Między innymi pisze: "W rozległych kazamatach twierdzy kłodzkiej ukrył zbiory miejscowego muzeum jego kierownik. Po wojnie tylko saperzy umieli wydobyć te muzealia na światło dzienne, ponieważ dojścia były zaminowane". Nie jest to prawda. Twierdza nie była zaminowana. Gębczak w przypadku kłodzkiego Heimatmuseum, które nie dysponowało jakimiś wyjątkowo cennymi zbiorami, prawdopodobnie powtórzył krążące po wojnie pogłoski.

Oryginał i przerobione odpisy

Z dalszej części relacji Bieńkowskiego dowiadujemy się, że o swym odkryciu poinformowali kolegów - pracowników AEG, spośród których kilkunastu wkrótce wybrało się do Twierdzy. Znaleźli komnatę ze skarbami i przynieśli do baraków niektóre z ukrytych tam przedmiotów, zwłaszcza te mniejszych rozmiarów. Obawiając się rewizji, niemal natychmiast wysłali je w paczkach do swych rodzin i znajomych w Łodzi i okolicach. Po latach nikt się nie przyznał, że posiada takie przedmioty.

Sprawę skarbów rzekomo odnalezionych w Twierdzy Kłodzkiej w 1980 roku przypomniał Wojciech Krysztoforski w zapomnianej dzisiaj książce "Współcześni poszukiwacze skarbów", a jedenaście lat później Włodzimierz Antkowiak w pracy "Nie odkryte skarby" (w oryginale "Nieodkryte skarby", bo takie wówczas obowiązywały zasady pisowni). Po nich o wyprawie Bieńkowskiego i trójki kolegów pisali inni autorzy, w tym Joanna Lamparska czy autor tych słów. Po latach czytając relacje Bieńkowskiego zamieszczone przez wymienionych autorów i porównując je z tą w "Roczniku Ziemi Kłodzkiej", na który wszyscy z nas się powoływali, skonstatowałem, że czytam teksty nieco różniące się od siebie. Oto jeden tylko przykład.

Moment odkrycia komnaty ze skarbami ja w "Milczących śladach" z 1995 roku i Lamparska w "Tajemnicach, zamkach, podziemiach" z 1998 roku tak oto przedstawiliśmy: "Po chwili natrafiamy na szerokie schody, które kończą się świeżo wzniesionym murem. Rozbijamy cienką ściankę i oto jesteśmy w dość rozległej sklepionej komnacie". Muru nie ma u Antkowiaka, ale też jego wersja znacznie różni się od tej z "Rocznika": "Znów identyczne kute w skale korytarze, kilka rozgałęzień i po pół godzinie trafiliśmy na drugą, nieco mniejszą salę o półkolistych sklepieniach. Ta komnata nie była pusta. To, co ujrzeliśmy, zaparło nam dech w piersiach. Istne skarby!".

Poszukiwania ukrytych skarbów

Ja swoją wersję otrzymałem w Kłodzku latem 1993 roku od przewodnika pracującego w Twierdzy. Była to - jeśli dobrze pamiętam - nieco wymięta kserokopia maszynopisu, ale co ważniejsze, przewodnik ów powiedział mi, że jest to bzdura. Nie uwierzyłem mu, mimo że dodał, iż w latach 60. lub 70. Bieńkowski i jego koledzy odmawiali udziału w wizji lokalnej polegającej na powtórnym przejściu tą samą podziemną trasą co 14 października 1944 roku aż do komnaty, w której rzekomo odnaleźli skarby. Przez długie lata nie miałem wątpliwości, że Bieńkowski przedstawił prawdziwą historię. Teraz uważam ją za zmyśloną. Oto początkowy fragment oryginalnego tekstu opublikowanego w "Roczniku Ziemi Kłodzkiej", gdzie mowa jest o ewakuacji zakładu AEG z Łodzi do Kłodzka. "W ciągu sierpnia i września 1944 roku cały park maszynowy został przeniesiony do Kłodzka i umieszczony w kazamatach twierdzy. 1 października 1944 roku przybył ostatni transport robotników łódzkich i fabryka rozpoczęła swą normalną produkcję" - pisał Adam Bieńkowski.

Trzynaście dni później on i jego trzej koledzy wybrali się na poszukiwania ukrytych w podziemiach skarbów. W normalnych warunkach przygotowania do takiej wyprawy trwałyby kilka tygodni, jeśli nie miesięcy, a tu robotnicy przymusowi, a więc ludzie z ograniczoną możliwością poruszania się, wszystko załatwili błyskawicznie. I to w obiekcie dobrze strzeżonym. "Każdy z członków >ekspedycji< otrzymał lampę górniczą, zwój mocnego sznura oraz kredę. Jeden z nas niósł kompas i narzędzia" - pisał Bieńkowski, w innym miejscu dodając, że poszukiwacze z AEG dysponowali też... planami podziemi Twierdzy. Tu chyba już przedobrzył, bo zdobycie planów podziemi Festung Glatz graniczyło z cudem.

Czeskie apetyty na Kłodzko

Bieńkowskiego zdradziło jednak co innego. Coś, co można bez trudu udowodnić, że zostało zmyślone. Otóż ponad dwadzieścia lat po opublikowaniu w "Roczniku Ziemi Kłodzkiej" relacji z wyprawy po skarby, Bieńkowski w publikacji prasowej wrócił do wspomnień z tamtego październikowego dnia. W 1981 roku, gdy odwaga znacznie staniała, podał przemilczany wcześniej fakt, że po zajęciu ówczesnego Glatzu przez Armię Czerwoną ponownie spenetrował znane już sobie podziemia: "Wstęp na twierdzę był surowo zabroniony. Niemcy celowo rozpuszczali pogłoski, że lochy zostały zaminowane przez cofające się wojska hitlerowskie.

My wiedzieliśmy, że to nieprawda. Jednak komendantura radziecka i polska administracja wolały nie ryzykować życia żołnierzy. Czekano na specjalną ekipę saperów-specjalistów. (...) Do lochów wkroczyliśmy dopiero w końcu maja 1945 roku, tym razem większą grupą i uzbrojeni. Bez trudu odnaleźliśmy komnatę, w której znajdowały się eksponaty. Niemcy po naszym odkryciu zamurowali wejście. Zastaliśmy rozwalony mur i w środku w nieładzie porozrzucane stare księgi, manuskrypty, części strojów i różne drobiazgi. Srebro i porcelana zniknęły. Udaliśmy się do lochu, w którym ukryliśmy cenniejsze eksponaty. I tu był ktoś przed nami. Została tylko część olejnych obrazów i różne drobiazgi. (...) Znalezione rzeczy przenieśliśmy do ratusza".

Poparcie czerwonoarmistów

Czerwonoarmiści po zajęciu Glatzu 9 V 1945 roku na pewno spenetrowali całą Twierdzę. Dlaczego więc zostawili część dzieł sztuki, na które dwa-trzy tygodnie później mieli natrafić Bieńkowski i jego ekipa? Ano dlatego, że nie jest to prawda. W końcu maja 1945 roku Kłodzko nie miało bowiem jeszcze polskiej administracji. Miasto to wraz z całą Kotliną Kłodzką chcieli zająć Czesi, a wręcz jawnie sprzyjała im radziecka komendantura wojenna "goroda Glac", która w maju po cichu sabotowała nawet rozkazy nadchodzące z Drezna, gdzie stacjonował marszałek Iwan Koniew, dowódca 1. Frontu Ukraińskiego, którego wojska zajęły Śląsk. Chcąc stworzyć fakty dokonane i korzystając z poparcia czerwonoarmistów, jednostki milicji i armii czechosłowackiej, w tym pociąg pancerny, przekroczyły granicę z 1937 roku i zbliżały się do Glatzu.

Wprawdzie Koniew, po konsultacjach z Moskwą, ostatecznie zdecydował, że administracja polska może objąć cywilne rządy w Kładzku, jak wtedy nazywano Kłodzko, ale nie zlikwidował on konfliktu polsko-czechosłowackiego. Dopiero groźba Warszawy, że w odwecie Polacy zajmą Zaolzie, poparta demonstracją siły, sprawiły, że Czesi wycofali się z Ziemi Kłodzkiej. Propaganda PRL-owska nie pisała o tych wydarzeniach i wszystko wskazuje, że nie wiedział o nich nawet Adam Bieńkowski, po wojnie prominentny dziennikarz łódzki. W przeciwnym razie w samym środku poważnego konfliktu międzynarodowego nie umieszczałby on wyprawy do Twierdzy wspólnie z przyjacielsko do Polaków nastawionymi Rosjanami. Tymi samymi Rosjanami, którzy internowali polską ekipę przysłaną do Kłodzka przez pełnomocnika rządu RP na Okręg Administracyjny Dolnego Śląska.

Głos współpracownika Hitlera

Prawdopodobnie już pod koniec lat 60. XX wieku Twierdzą Kłodzką zainteresowała się Służba Bezpieczeństwa. Grupa funkcjonariuszy postanowiła bowiem odnaleźć bajońskie skarby, w których ukryciu pomagał inny łodzianin, a mianowicie Jerzy Rosiak. W książce Wojciecha Krysztoforskiego "Współcześni poszukiwacze skarbów" Rosiak występował jeszcze jako Jerzy R. Jesienią 1944 roku (w różnych publikacjach padają dwa terminy: koniec października lub koniec listopada) wraz z innym Polakiem skierowano go do tajemniczej pracy. "W jednym miejscu pod ścianą fortu stał samochód ciężarowy marki Krupp z dużą przyczepą, załadowany po brzegi skrzyniami o różnych wymiarach i, jak można sądzić, pochodzącymi z różnych miejsc. Na polecenie żołnierzy dwaj Polacy zaczęli znosić ten ładunek do podziemi twierdzy.

Wąski korytarz wiódł w dół. Po 30 metrach skręcał w lewo, gdzie rozszerzał się i prowadził do sporej sali. Stąd przechodziło się do drugiego, a następnie do trzeciego podziemia. Tutaj robotnikom kazano ustawiać skrzynie jedna na drugiej, aż po sufit. Wykorzystując nieuwagę wartownika otworzyli pierwszą z brzegu pakę. Znaleźli w niej starannie opatulone w szmaty i pakuły wyroby ze złota i srebra oraz szklane puchary i wazony. Przekonali się, że w dużych skrzyniach były obrazy olejne bez ram" - czytamy w książce Krysztoforskiego. W świetle wiedzy, którą dysponuję, nie da się jednoznacznie stwierdzić, czy Jerzy Rosiak poszedł śladem swych łódzkich kolegów i wszystko zełgał. Sądzę, że powiedział mniej więcej prawdę i rzeczywiście uczestniczył w rozładunku transportu eksponatów z kłodzkiego Landesmusum. A jeśli tak, to jednocześnie Bieńkowski i jego koledzy nie mogli natrafić na te skarby 14 października 1944 roku, bo ich wtedy w Twierdzy jeszcze nie było. Przywiezione je kilka tygodni później.

Labirynt resortu spraw wewnętrznych

Grupka oficerów SB na czele z podpułkownikiem Bronisławem Wojtalem, chcąc uzyskać zgodę przełożonych z kierownictwa MSW na prowadzenie kosztownych poszukiwań w Twierdzy Kłodzkiej, zmontowała naiwną intrygę. Wykorzystując prywatny kanał, któregoś z oficerów, podrzucono do Ambasady PRL w Kopenhadze taśmę magnetofonową z ofertą dla polskiego rządu lub tylko spreparowano taką taśmę nigdzie jej nie podrzucając, jedynie tworząc legendę na wewnętrzny użytek, bowiem w 1972 roku nie przewidywano ujawnienia informacji o taśmach w wolnej Polsce. W latach 1971 i 1972 ludziom Wojtala łatwiej też było oszukiwać przełożonych, bo w MSW panował bałagan kadrowy związany z wymianą kierowniczej ekipy: starą gwardię Mieczysława Moczara zastępowano ludźmi Edwarda Gierka, którzy dopiero uczyli się poruszania po labiryncie resortu spraw wewnętrznych.

"Gołym okiem" widać, że w całej tej historii z taśmami brakuje logiki. Jak to było możliwe, że uprowadzona w napadzie pod Żywcem ciężarówka miała - według "ustaleń" podpułkownika Wojtala - dotrzeć do Twierdzy Kłodzkiej? Jeśli zważy się, że Glatz leżał wtedy na terytorium Niemiec, to po co w ogóle porywano ten samochód? Uśmiech politowania budzi również inne "ustalenie" Wojtala: angielszczyzna osoby czytającej tekst nagrany na taśmach jest językiem wyuczonym. I to prawda, bo tekst - na co wszystko wskazuje - czyta Polak, ale Wojtal chciał, by uważano, że tekst czyta Niemiec. Ba, w gmachu MSW opowiadał nawet, że głos ten należał do wysokiego urzędnika władz III Rzeszy, bliskiego współpracownika samego Hitlera.

Łysy z szarfą

Bronisław Wojtal i jego współpracownicy bez zastrzeżeń wierzyli nie tylko Rosiakowi, ale i Bieńkowskiemu. Skarbów szukali oficjalnie pod egidą Komendy Głównej MO, a później, w wolnej Polsce po przejściu na emerytury, na własną rękę i za własne pieniądze. Taką akcję przeprowadzania w Kłodzku badań elektrooporowych przez kilku starszych panów jesienią 1996 roku sfilmowała ekipa Pawła Radzisza i Wojtka Stojaka dla programu wrocławskiego oddziału Telewizji Polskiej "Klub poszukiwaczy skarbów".

To w rozmowie ze Stojakiem przed obiektywem kamery Wojtal streszczał zeznania swego świadka: "Rosiak więc opowiadał, że w tej rozbitej skrzyni były takie wiórki, w jakie pakuje się szklanki. Wyciągnąłem, mówił Rosiak, jakiś gałgan. Co za gałgan? - myślę, ale nie chcę mu przerywać. A on ciągle o tym gałganie. I że go rozwinął, a tam taki łysy był, z szarfą. To więc był obraz! Bez ramy, zwinięty. Zacząłem szarpać, wspominał dalej Rosiak, i wyciągnąłem dużą, złotą monstrancję. Coś pięknego. Chodzę do kościoła, mówił Rosiak, ale takiej monstrancji jeszcze nie widziałem". Nic zatem dziwnego, że takie opowieści Rosiaka pobudziły wyobraźnię pracowników Służby Bezpieczeństwa.

W latach 70., 80., a nawet jeszcze 90. minionego wieku niepowodzenia w poszukiwaniach skarbów można było skwitować, że część Twierdzy Kłodzkiej splantowano, a wejścia do podziemi zasypano gruzem i ziemią. Ale w 1947 roku ta część Twierdzy była dostępna, przynajmniej dla kapitana Józefa Niewęgłowskiego i jego saperów. Trafili tu oni latem tegoż roku z inicjatywy Głównego Inspektora Specjalnej Akcji Likwidacyjnej, by wyjaśnić pogłoski o ukrytych skarbach.

Przetrząśnięto wszystkie bastiony

W Centralnym Archiwum Wojskowym znaleziono pożółkłe papiery - protokół z 6 sierpnia 1947 roku opisujący przebieg akcji poszukiwawczej w Twierdzy oraz dołączone do niego pismo przewodnie kapitana Niewęgłowskiego, który swojemu przełożonemu w Dowództwie Śląskiego Okręgu Wojskowego meldował: "Przy udziale miejscowych przedstawicieli i grupy robotników przeprowadziliśmy poszukiwania ukrytego mienia poniemieckiego, które według miejscowej legendy miało być tam (czyli w podziemiach Twierdzy Kłodzkiej - przyp. L. A.) ukryte. Sześciodniowe poszukiwania nie dały żadnych poważniejszych wyników, a przedstawiciele Urzędu Likwidacyjnego mieli możność przekonać się naocznie, że wszystkie korytarze są dostępne, a zamurowania są zwykłymi przeróbkami twierdzy". We wspomnianym protokole Niewęgłowski napisał jednak, że w jednym z bastionów natrafiono na pomieszczenie, gdzie były przechowywane zbiory kłodzkiego Heimatmuseum. Zastano je "całkowicie zdemolowane i zrabowane". Wyniki tej akcji saperów znane były tylko bardzo wąskiemu gronu kłodzkich działaczy partyjnych i samorządowych. Mieszkańcy i przyjezdni ciągle wierzyli w ukryte w podziemiach Twierdzy skarby. Niektórzy wierzą do dzisiaj...

Na żadne skarby nie natknęły się również w 1959 roku ekipy zabezpieczające podziemia pod centrum Kłodzka. Przy okazji po raz kolejny spenetrowano też podziemia Twierdzy Kłodzkiej, szukając podziemnych połączeń Twierdzy z miastem. Przetrząśnięto wszystkie bastiony, fosy i od dawna nieodwiedzane korytarze. Znaleziono tylko jeden niewypał.

Leszek Adamczewski

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Odkrywca
Dowiedz się więcej na temat: wyprawa | twierdza | odkrycia naukowe | Kłodzko | poszukiwania | tajemnica
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama