"Wir". Historia komandosa JWK

"Wir" podczas jednej z jego misji na tle śmigłowca Black Hawk /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

Krzysztof Pluta jest jednym z najlepszych wojskowych ratowników na świecie. Jako żołnierz Jednostki Wojskowej Komandosów 79 razy uczestniczył w operacjach specjalnych. Teraz wraz z Edytą Żemłą opublikował swoje wspomnienia.

Krzysztof Pluta, znany jako "Wir" poznał najczarniejsze oblicza współczesnej wojny. Był na misjach w Macedonii, Afganistanie i Iraku. W sumie siedem razy. Uczestniczył w kilkudziesięciu operacjach najwyższego ryzyka. Dziesiątki razy uratował życie rannym żołnierzom i cywilom. Pamięta też tych, których ocalić nie zdołał. "Najgorzej, gdy twoim pacjentem jest dziecko. Tego się nie zapomina". W szeregach Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca spędził 15 lat.

"Wir" to nie jest opowieść o zwykłym komandosie. To historia medyka pola walki. Jak wyglądały egzaminy podczas takiego kursu i czym trzeba było się wykazać? Przeczytajcie fragment książki "Wir":

Reklama

"Egzamin nazywał się 'bieg kundli', 'mongrel run'. W pełnym oporządzeniu mieliśmy pokonać siedmiomilową trasę przez gęsty, pełen strumieni i bagien las na jednym z poligonów Fortu Bragg. Na początek instruktorzy wręczyli nam mapy. Na nich oznaczona została trasa z siedmioma punktami. Te punkty to miejsca, gdzie instruktorzy będą testować nasze umiejętności medyczne. Zadania były różne: tamowanie masywnych krwotoków, intubacja dotchawicza, resuscytacja płynowa, założenie dostępu dożylnego, założenie dostępu doszpikowego itp. Wszystko robiliśmy zmęczeni i w pełnym oporządzeniu wojskowym.

Działaliśmy w dwuosobowych zespołach. Moim partnerem w tym biegu został Peter, Amerykanin. Świetny, bardzo mądry facet. Na kursie należał do prymusów, a do tego był niesamowicie sprawny. Wielki, potężnie zbudowany i umięśniony, jak kulturysta. Peter był trochę niższy ode mnie, natomiast dwa razy szerszy w barach. Do wojsk specjalnych trafił z Gwardii Narodowej. 

Chciał, jak każdy z nas, wygrać ten bieg. Wiedział, że ja też jestem sprawny fizycznie, więc zaproponował, byśmy zostali zespołem. Szybko się z nim dogadałem. Trasa biegu kundli wyglądała jak wielolistna koniczyna. Aby dotrzeć na każdy punkt, trzeba było pokonać milowy, półkolisty odcinek. Tyle że nikt przed startem nie powiedział nam, że mamy po nim biec. Instruktorzy powiedzieli tylko, że musimy dotrzeć do kolejnych punktów. Wtedy włączyło się u mnie myślenie polskiego żołnierza sił specjalnych. Mówiąc wprost, polskie kombinowanie:

‘Wszystko jedno jak. Musisz wykonać zadanie’.

Myślenie komandosa

- Peter, zobacz, jak wygląda trasa - pokazałem mu mapę. Palcem rysuję wielolistną koniczynę. Zaznaczam półkola i wskazuję punkty.

- Słuchaj, nikt nie powiedział, że mamy biegać dookoła. Instruktorzy powiedzieli tylko, że mamy dotrzeć na każdy punkt. Zróbmy sobie skrót - zaproponowałem.

- Nie, Chris, wyrzucą nas ze szkolenia - oponował Peter.

Ja jednak nie dawałem za wygraną.

- Ej, stary, czy ktoś powiedział ci, że masz biec po trasie? - pytam go po raz kolejny. Peter myśli przez chwilę.

- No nie.

- Więc co masz zrobić?

- Mam dotrzeć na każdy punkt - odparł, ale nadal nie był przekonany do mojego pomysłu.

Jeszcze raz popatrzyłem na mapę. Dla mnie, polskiego żołnierza sił specjalnych, to było oczywiste, że zamiast biegać dookoła, lepiej skrócić sobie dystans. Zadanie zostało postawione jasno. W końcu Peter dał za wygraną.

- Dobra, Chris, ale jak nas wyrzucą...

- Jak będą chcieli nas wyrzucić, to powiesz, że zmusiłem cię do zrobienia tego numeru siłą.

Peter popatrzył na mnie i na jego okrągłej, różowej twarzy pojawił się szczery uśmiech.

- Chris, w to, to kurwa nikt nam nie uwierzy - zaśmiał się udobruchany.

Egzamin

Instruktorzy wypuszczali kolejne zespoły na trasę biegu w kilkunastu minutowych odstępach. Nadeszła nasza kolej. Czas start. Przybiliśmy sobie piątkę i ruszyliśmy w drogę. Skrótem, przez gęsty bagnisty las, dobiegliśmy do pierwszego punktu. Instruktor, gdy nas zobaczył wybiegających z krzaków, oniemiał z wrażenia:

- Tak szybko, takie z was chojraki?

- No, jesteśmy zajebiści - odparłem z uśmiechem. 

Nasz fantomowy pacjent miał akurat rozległy krwotok z tętnicy biodrowej. Szybko założyliśmy mu odpowiedni opatrunek, a instruktor na kartach egzaminacyjnych przybił nam pieczątki, że wykonaliśmy zadanie. Obok zapisał godzinę. Ruszyliśmy dalej. Od punktu do punktu zaliczaliśmy kolejne ćwiczenia. Peter jednak ciągle marudził. W kółko powtarzał:

- Zobaczysz, Chris, wyrzucą nas ze szkoły.

Do samego końca był przestraszony. Zadania medyczne były proste. Ale już sam bieg, w pełnym oporządzeniu, z atrapami broni, z plecakami medycznymi, w kamizelkach kuloodpornych i hełmach wymagał trochę wysiłku. My jednak prawie o jedną trzecią skróciliśmy dystans, więc poszło jak po maśle. Kiedy zjawiliśmy się na mecie, instruktorom kopary opadły do samej ziemi. Spojrzeli na stopery i oniemieli. 

- Macie o pół godziny lepszy czas od rekordu szkoły. - Nie mogli w to uwierzyć. W końcu jeden z nich krzyknął w naszym kierunku:

- Cho no tu.

Podeszliśmy.

- Byliście na wszystkich punktach?

- Tak - odpowiedzieliśmy chórem, pokazując kartki z pieczątkami i dokładnymi godzinami zaliczeń.

Instruktor zerka na godziny, zerka na mapę. Liczy coś w pamięci, drapie się po głowie. Na koniec stwierdza, że żaden człowiek nie byłby w stanie przebiec takiego dystansu w tak krótkim czasie i wykonać wszystkich zadań.

- Instruktorze, ale nikt nie powiedział, że przebiegliśmy siedem mil. Stawiliśmy się na poszczególnych punktach, bo takie dostaliśmy zadanie - powiedziałem.

- A jak biegliście? - zapytał, z zaciekawieniem podnosząc na nas wzrok.

- Biegliśmy po najkrótszej linii - odparłem i pokazałem mu na mapie naszą trasę. Instruktor nadal miał kamienną minę, z której nic nie można było wyczytać, ale po chwili rzucił:

- OK. Macie zaliczone. 

Spryt komandosa

Spojrzałem na Petera i zobaczyłem, jak dopiero wtedy zeszło z niego cieśnienie. Już na zupełnym luzaku odeszliśmy kawałek dalej. Zdjęliśmy koszulki, bo było ciepło, a bieg jednak trochę nas zmęczył. Rozłożyłem się wygodnie. Peter zrobił to samo. Popijając wodę, w doskonałych nastrojach czekaliśmy na kolejną ekipę. Trzydzieści pięć minut po nas na polanę wpadł zdyszany następny zespół. "Jeżeli biegli po koniczynce, to są naprawdę niezłe kozaki" - pomyślałem.

Z wyrazów ich twarzy czerwonych ze zmęczenia, ale cholernie zadowolonych z siebie wyczytałem, że byli święcie przekonani, że złapali Pana Boga za nogi. Zataczając się, wyhamowali obok instruktorów, ciesząc się już z wygranej. Nagle ich wzrok padł na mnie i na Petera rozwalonych pod drzewem. Oczy wyszły im z orbit i zrobiły się okrągłe jak spodki.

- Jak to zrobiliście, przecież nie wyprzedziliście nas po drodze? - zapytał jeden z nich. Kiedy już trochę ochłonęli, złapali oddech, obaj zgodnym chórem krzyknęli:

- Oszukiwaliście!

- Nie - odparłem spokojnie.

Nie dali za wygraną i polecieli na skargę do instruktorów. Zameldowali, że ich zdaniem ja i Peter oszukiwaliśmy. Instruktor wysłuchał tego, co mieli mu do powiedzenia, po czym zapytał:

- A jakie było zadanie?

- Zadanie polegało na przebiegnięciu trasy - odpowiedział chłopak z drugiego zespołu. Instruktor mu przerwał:

- Musisz nauczyć się rozumieć polecenia. Zadanie polegało na dotarciu na poszczególne punkty i poprawnym wykonaniu zadań. Nikt nie kazał wam biec po trasie. Chris i Peter są pierwszą parą w historii szkoły, która wpadła na to, żeby nie biec po zaznaczonej trasie, tylko ją sobie skrócić. Tak myślą żołnierze sił specjalnych. Nauczcie się tego - oznajmił twardym, stanowczym tonem.

Wtedy poczułem się naprawdę doceniony. Widziałem, że z twarzy mojego kumpla Petera też nie schodzi szeroki uśmiech zadowolenia.


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy