Na bydgoskich tropach Wunderwaffe

Największy hitlerowski poligon rakietowy, montownia latających bomb, niewyjaśnione do dzisiaj zdarzenia... Podczas II wojny historie te splotły się w rejonie jednego z większych polskich miast. Dysponując nowymi faktami - choć wciąż nie wiemy wszystkiego - postaramy się uchylić rąbka tajemnicy.

Próbując zrekonstruować historię odległego o ok. 60 km od Bydgoszczy poligonu Heidekraut (Wrzos), musimy zacząć od momentu, w którym rakieta A4 stała się najbardziej zaawansowaną bronią II wojny światowej. We wrześniu 1943 roku - tuż po pierwszym bombardowaniu ośrodka doświadczalnego w Peenemünde - zdecydowano o przeniesieniu większości testów i szkoleń do Blizny (poligon SS Heidelager).

Program rakietowy V-2

W tym też okresie, w koszarach niedaleko centrum Koszalina powstał ośrodek szkolny dla żołnierzy baterii V-2, natomiast w Pile utworzono instruktorski Artillerie Erzatz Abteilung 271. (271. Zastępczy Batalion Artylerii). Trzecia szkoła funkcjonowała w Bornem Sulinowie. Mimo że jeszcze w maju 1944 roku w Bliźnie pojawił się Werner von Braun, animator niemieckiego programu rakietowego, stało się oczywiste, że front wschodni uniemożliwi prace w Heidelagrze.

"W ostatnich dniach miesiąca lipca 1944 położenie w Heidelagrze stało się krytyczne. Rosyjska ofensywa sprawiła, że dalsze pozostawanie tam stało się niemożliwe. Musieliśmy zmienić miejsce i nasze nowe stanowisko Heidekraut znaleźliśmy w rozległych gęstych lasach Borów Tucholskich, 15 km na wschód od Tucholi. Strzelaliśmy teraz w ogólnym kierunku południowym" - tak gen. Walter Dornberger, odpowiedzialny z ramienia Wehrmachtu za program rakietowy V-2, opisuje początki poligonu. Możemy się tylko domyślać, dlaczego nowy poligon usytuowano w Borach Tucholskich: topografia i lasy, małe zaludnienie, rozwinięta sieć połączeń kolejowych, niewielka odległość do ośrodków szkoleniowych. Nie można nie docenić roli Gruppenführera dr. inż. Hansa Kammlera, od 1943 nadzorującego programy rakietowe III Rzeszy. Kammler przez kilka lat przed wojną mieszkał w Bydgoszczy, potem studiował na politechnikach w Gdańsku i Szczecinie, więc tereny obecnego polskiego Pomorza znał doskonale.

Reklama

Ostatni świadek

- Zostaliśmy ewakuowani przez Niemców, gdy pierwsza rakieta spadła we wsi - opowiada Stefania Szmit, ponad dziewięćdziesięcioletnia mieszkanka wsi Lisiny. Jest jednym z ostatnich żyjących świadków działania poligonu Heidekraut. - Zrobiono to dla naszego bezpieczeństwa. Kiedy któryś z gospodarzy chciał pracować w polu, musiał czekać na odpowiednie pismo od Niemców. Informowano nas, kiedy możemy wrócić i pracować - wtedy było wiadomo, że tego dnia rakiety nie będą wystrzeliwane.

Pani Stefania pamięta, jak jeden z pocisków spadł na sad sąsiada, 300 metrów od domu. Pocisk przeleciał niecałe dwa kilometry: - Ojciec stał wówczas przy płocie. Podmuch eksplozji rzucił go na rżysko kilkadziesiąt metrów dalej. Takie wielkie było ciśnienie powietrza...W naszym domu powypadały szyby w oknach, dach był też zniszczony. Ludzie mieli w uszach i ustach pełno piasku od podmuchu.

Obecnie w Lisinach po eksplozji został wielki lej. Podobno zaraz po wybuchu był jeszcze większy. Dom do dzisiaj ma pękniętą szczytową ścianę. Zygfryd Babiński, wieloletni mieszkaniec Lisin (niestety, już nie żyjący) mówił, że we wsi w sumie spadły cztery rakiety. - Jedną widziałem jak leciała bardzo nisko - opowiadał. - Kiedy przelatywała nad naszym domem, odpadł od niej jeden ze stateczników. Spadł na płot i go zniszczył. Rakieta przeleciała jeszcze kilkaset metrów i płasko zaryła w polu. Nie wybuchła. Stefania Szmit pamięta jeszcze jedną ciekawą rzecz: - Bardzo często niemieccy żołnierze, strażnicy pilnujący poligonu, zachodzili do nas do domu i dostawali jedzenie... Znaliśmy się.

Niewiele śladów bytności żołnierzy

Pewnego dnia na poligonie musiało dojść do jakiejś dużej tragedii. Strażnicy opowiadali, że przy niespodziewanym wybuchu zginęło wielu żołnierzy, ich kolegów. Światło na tajemniczy wybuch rzuca meldunek specjalny z 13 grudnia 1944 roku, pochodzący z dowództwa stacjonującego w Heidekraut "Lehr- und Ver. Abt." (batalion szkolno-doświadczalny). Meldunek dotyczy eksplozji, która nastąpiła podczas startu 12 grudnia o godz. 14:07. W pocisku o numerze seryjnym 19855, w 3,5 sekundy po starcie, na wysokości 40 metrów eksplodowała głowica. Fragmenty rakiety rozrzucone były w promieniu 400 metrów. Odłamki głowicy zniszczyły naziemne okablowanie, pojazd z generatorem prądu i ciężarówkę testową. Być może byli też zabici, ale meldunek o nich nie wspomina.

Zwiedzający dzisiaj poligon Heidekraut mogą czuć się zawiedzeni. Niewiele tu śladów bytności żołnierzy. Nie ma stałych obiektów, jedynie dworzec kolejowy w miejscowości Wierzchucin, od którego w las odchodziła rozebrana teraz bocznica. Uważny obserwator w rejonie jeziora Suchom natknie się na pozostałości po "celtach fińskich" oraz wykopy po zamaskowanych pojazdach. Na terenie poligonu można także znaleźć co najmniej trzy leje po eksplozjach rakiet. Ich rozmiary wskazują na to, że pociski miały bojowe głowice. Według znanych aktualnie dokumentów, z Heidekraut wystrzelono, z mniejszym lub większym powodzeniem, ponad 300 rakiet V-2. To o wiele więcej niż z Blizny/Heidelager i z jakiegokolwiek innego poligonu rakietowego II wojny światowej.

Koordynaty GPS:

• dwa obiekty pola startowego - N53 33 39.1; N18 08 58.1; N53 33 44.0; N18 09 01.6

• dwa leje po eksplozjach A4 - N53 33 49.2; E18 07 37.8

Posłańcy Renu

Historia Heidekraut to nie tylko Bory Tucholskie. Ze znanych niemieckich dokumentów wynika, że kryptonimem tym określano zalesione wzgórza na północ od wsi Drogosław pod Bydgoszczą. To właśnie tam rozpoczęto szkolenia w bojowym użyciu wielostopniowego pocisku rakietowego o nazwie "Rheinbote" ("Posłaniec Renu"). W wersji bojowej "Rheinbote" liczył 11,1 metrów i ważył ponad 1,6 tony. W głowicy rakiety było 25 kilogramów trialenu - środka niebezpieczniejszego od amatolu znajdującego się w głowicach A4/V-2.

Około kwietnia 1943 roku "Rheinbote" był na tyle rozwiniętym pociskiem, że zaczęto myśleć o powołaniu do życia "Versuchskommando Troeller" - doświadczalnej jednostki artyleryjskiej Wehrmachtu, która miała testować nową broń. Jej nazwa pochodziła od nazwiska dowódcy, Oberstleutnanta Alfreda Troellera. "Rheinboty" miały zbyt mały zasięg, alby dolatywać tam, gdzie miały dolatywać V-2. Dlatego też miejsce testowe przeniesiono z Borów Tucholskich w lasy niedaleko ówczesnego Waldheim (dzisiaj Drogosław), na południe od Bydgoszczy.

Miejscowi pamiętają niewiele

Niemiecki meldunek z grudnia 1944 roku tak opisuje strzały "Rheinbotami": "(...) W HK. do 18.12. oddano łącznie 12 strzałów (1.12. dwa strzały, 13.12. jeden strzał, 17.12. dziewięć strzałów). 9. strzał niewypał, pocisk znajduje się jeszcze załadowany i odbezpieczony na stanowisku ogniowym. Wg telefonicznej informacji Oblt. Lange z 19.12. godz. 17:00, można obecnie używać tylko jednej lawety. Na drugiej lawecie znajduje się wciąż załadowany i odbezpieczony pocisk z niewypałem. Pocisk nie może już być wystrzelony, zostanie wysadzony. Nie można jeszcze podać, kiedy laweta będzie zwolniona. W HK. nie ma obecnie żadnych dodatkowych pocisków (...)".

Z powodu niewielkiej liczby wystrzałów oraz mobilności baterii "Posłańców Renu" (używano nieco zmodyfikowanych lawet startowych Meillerwagen - tych samych, co w przypadku V-2), trudno jest dzisiaj ustalić nawet przybliżone miejsca startów tych rakiet w okolicach Drogosławia. Miejscowi pamiętają niewiele, a ze strzępków faktów można wywnioskować tylko tyle, że dowództwo oddziału doświadczalnego mieszkało w dawnym pałacu Skórzewskich w pobliskim Lubostroniu.

Muna wciąż tajna

"W zakładach Luftmuna-Osowa Góra k. Bydgoszczy napełniane są w wym. sposób pociski, jakoby o wymiarach: średnica 1,25 m; długość 8 m; na skorupach pocisków malowany jest czarny krzyż z czerwonymi końcami ramion. Promień działania wybuchowego tych pocisków ma wynosić ca. 2 klm. Przypuszczamy, że dotyczy to pocisków rakietowych, produkowanych w Kostuchnie (...) i przesyłanych do Bydgoszczy dla elaboracji". Tyle na ten temat można wyczytać z meldunku wywiadu Armii Krajowej. Z pozoru lakoniczna informacja kryje nieprawdopodobną historię zakładów, z których istnienia wiele osób nie zdaje sobie sprawy.

"Luftmuna" - jak popularnie nazywano w Bydgoszczy zakład Luftamunitionsanstalt1/II Bromberg - nie zawsze miała taka rangę, jak od połowy II wojny światowej. W międzywojniu działała tu firma pozyskująca materiały wybuchowe. W 1942 roku, na północ od leżącego przy dzisiejszej ul. Grunwaldzkiej zakładu, pobudowano drugą jego część - pilnie strzeżoną. Pomiędzy magazynami i halami biegły tory kolejowe, bocznica odchodziła od linii kolejowej Bydgoszcz-Piła. Według fragmentarycznych i nie do końca potwierdzonych informacji, w 1941 roku liczba przymusowo zatrudnionych w "Luftmunie" robotników wynosiła 1200 osób. Potem pojawili się także włoscy jeńcy. Od 1941 roku zakłady zaczęły pracować dla Luftwaffe. Montowano tu zapalniki, elaborowano bomby lotnicze. Ale w tajnej części zakładu pracowali wyłącznie Niemcy.

Samolociki i eksplozje

"Luftmuna" pracowała do stycznia 1945 roku, do wkroczenia do Bydgoszczy jednostek radzieckich i polskiej brygady pancernej. Co w tym czasie działo się na terenach zakładów możemy się jedynie domyślać. Do jednego z tajemniczych i niewyjaśnionych do dzisiaj zdarzeń doszło w nocy z 7 na 8 lutego. Z terenu "Luftmuny", do uszu Bydgoszczan, zaczęły dobiegać serie eksplozji.

W mieście wybuchła panika. Plotkowano, że do zakładów przedarł się niemiecki oddział, żeby je zniszczyć. Bardziej prawdopodobna teoria mówi, że przez przypadek eksplozje wywołali Rosjanie. W styczniu 1945 roku Bydgoszczanin Marian Gil był jednym z kilku chłopców, którzy przedostali się na teren "tajnej Muny". Opowiada: - Tory kolejowe podchodziły pod skarpę, na której teraz stoją domy. Na końcu linii znajdował się betonowy plac. Około 80 metrów od niego były schrony. Weszliśmy tam. Zobaczyłem małe samolociki. Pamiętam, że się dziwiliśmy: samoloty, ale gdzie jest kabina pilota?

Seria zdjęć odsłania tajemnicę

Dziś wydaje się, że chociaż częściowo zagadka bydgoskiej "Luftmuny" została wyjaśniona. W archiwum w niemieckim Freiburgu kilka lat temu odnaleziono serię opisanych zdjęć. Były one ilustracją ćwiczeń przeprowadzonych w połowie 1944 roku podczas transportu latających bomb V-1 z Bydgoszczy do Zempin na Wyspie Uznam. Znany jest także jeszcze jeden dokument, z którego dowiadujemy się, że w Bydgoszczy zmontowano 30 innych V-1 i wysłano na poligon Heidelager w Bliźnie.

- Z dokumentów wynika, że bydgoska "Luftmuna" była montownią V-1 - mówi Detlev Paul, niemiecki badacz i autor książek poświęconych hitlerowskim "cudownym broniom". Aktualnie, jedyne co pozostało z zakładów to betonowe pozostałości fundamentów, ledwo wyraźne nasypy kolejek wąskotorowych oraz trzy zasypane schrony. Na teren tajnej "Luftmuny" wciąż nie można wejść. Znajduje się tam jednostka wojskowa.

Koordynaty GPS (orientacyjne) - N53 08 55.8; E17 56 11.5

Maciej Kulesza i Wojciech Mąka

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Odkrywca
Dowiedz się więcej na temat: poligon | Niemcy | świadkowie | broń | Adolf Hitler | relacje
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy