Każemy im zabijać, a potem traktujemy jak szmaty

Bartka, spadochroniarza z Bielska, poznałem latem 2009 roku. Później nie było nam już dane spotkać się ani w Afganistanie, ani w Polsce, ale postać tego żołnierza utkwiła mi w pamięci. Bartek był bowiem wzorcowym przykładem szczęściarza w nieszczęściu - podczas jednego z patroli przyznał, że „zaliczył już dwa ajdiki” (miny-pułapki – dop. MO). I że za każdym razem wychodził z tego bez szwanku.

To, samo w sobie, nie czyniło go wyjątkowym - znam co najmniej kilku żołnierzy mających podobne (albo nawet częstsze) doświadczenia. W Bartku jednak zaskoczyło mnie swoiste - można by rzecz - pragmatyczne podejście do tematu własnej śmierci.

- Jakby co, to przynajmniej żona jest nieźle zabezpieczona... - powiedział kiedyś, mając na myśli ubezpieczenie i inne świadczenia, wypłacane rodzinom poległych żołnierzy.

Kiedy latem 2003 roku Polska wysłała swój pierwszy kontyngent do Iraku, żołnierzy ubezpieczono na żenująco niską kwotę 50 tysięcy złotych. Obecnie ubezpieczenie NNW zwiększono do sumy 250 tysięcy. A do tego dochodzą wszystkie świadczenia, wypłacane rodzinie w takim trybie, jakby żołnierz odchodził ze służby - odprawa, ekwiwalent za niewykorzystane urlopy itp. - celowo zawyżone pośmiertnym awansem poległego.

Reklama

Ponadto jest jeszcze jednorazowa wypłata w wysokości 18 średnich pensji krajowych, a także prawo do renty rodzinnej, zapomóg, stypendiów dla dzieci oraz dodatkowego odszkodowania, przyznawanego przez szefa MON. Z reguły - jeśli dotąd nie pracowała - żona poległego żołnierza znajduje również zatrudnienie w jednostce męża.

Niestety, kwestia odszkodowań ma również swoją ciemniejszą stronę, paradoksalnie ujawniającą się wówczas, gdy żołnierz zostaje ranny i przeżyje. Przysługują mu wtedy pieniądze z ubezpieczenia w wysokości zależnej od stopnia uszkodzenia ciała, tak zwanego uszczerbku. Nawet jeśli są to niemałe kwoty i tak większość z nich przeznaczana jest na rehabilitację i zakup lekarstw, gdyż Narodowy Fundusz Zdrowia nie jest zobligowany do pełnej refundacji kosztów leczenia weteranów. Po wszystkim większość z nich - z orzeczoną niezdolnością do pełnienia służby - zostaje z rentami w wysokości 1200-1700 złotych.

*          *          *

Początek zapowiadał się zupełnie nieźle - gdy tylko transportowa CASA podkołowała do stanowiska postojowego, do rampy podjechała wojskowa sanitarka. Było zimno, wietrznie, zacinał deszcz ze śniegiem - fatalne warunki do przemieszczania się dla człowieka na wózku inwalidzkim. Podjeżdżając tak blisko samolotu, kierowca auta z czerwonym krzyżem na burcie rozwiązywał ów dylemat. Ale pierwsze, dobre wrażenie, szybko odeszło w niepamięć.

- I co, warto było? - tymi słowami przywitano w Polsce wracającego z Ramstein (wielki natowski szpital - dop. MO) żołnierza. W Niemczech, po wielotygodniowej rekonwalescencji, amerykański personel medyczny, w uznaniu za służbę w Afganistanie, żegnał go z pełnymi honorami. Chłopak czuł się kimś ważnym aż do momentu, gdy wylądował w kraju. I trafił pod opiekę pielęgniarki, która miała mu towarzyszyć w drodze do jednego z najważniejszych szpitali wojskowych. W samej placówce było jeszcze gorzej - personel co rusz dawał do zrozumienia, że uważa rekonwalescenta za... najemnika. A przypominam, piszę o lekarzach i pielęgniarkach, co by nie mówić, wojskowej lecznicy.

Opisana historia wydarzyła się zimą na przełomie 2009/2010 roku. I niestety, nie była odosobnionym przypadkiem. Wielu rannych żołnierzy - w wielu sytuacjach, które spotkały ich po powrocie do kraju - miało do czynienia z  komentarzami typu: "a po coś tam pojechał?", "zrobiłeś to dla kasy, najemniku, to teraz masz". Pomijam fakt obrzydliwej, psychicznej tortury, jaką jest wygłaszanie tego rodzaju opinii wobec rekonwalescentów, a nierzadko ludzi będących już do końca życia inwalidami. Wątek domniemanego najemnictwa - popularny zwłaszcza w komentarzach internetowych pod artykułami poświęconymi polskim działaniom w Afganistanie (a wcześniej w Iraku) - jest po prostu oderwany od rzeczywistości.

Gdy wiosną 2003 roku formowano pierwszy polski kontyngent do Iraku, Amerykanie zaproponowali współfinansowanie żołnierskich uposażeń. Rząd w Warszawie - i chwała mu za to - uniósł się honorem i za tego rodzaju pomoc podziękował. Tak jak wówczas, tak i dziś, żołnierzom na wojennej misji płaci wyłącznie ich własne państwo, co nijak ma się do definicji najemnictwa.

Mało tego, wojskowi nie jadą do Afganistanu na ochotnika, co tak chętnie podkreślają wysyłający ich tam politycy. Tak zwane oświadczenia woli, potwierdzające dobrowolność decyzji o wyjeździe na misję zagraniczną (wprowadzone w 2003 roku przez ówczesnego szefa ministerstwa obrony, Jerzego Szmajdzińskiego), to fikcja.

- Spróbuj się nie zgodzić, to ciekawe, czy przedłużą ci kontrakt...? - pytał retorycznie wielokrotny "misjonarz", gdy zimą 2009 roku rozmawialiśmy o sprawie. Nie było w nim jednak złości, bo jak sam mówił: - Jeśli ktoś odmawia wyjazdu na misję, znaczy, że się do wojska nie nadaje.

Denerwowało go jednak co innego:

- Niech politycy przestaną pier***ć o dobrowolności! To jest najlepszy sposób na to, by uciąć dyskusje o tym, że jeździmy wyłącznie dla kasy. Jeździmy choćby dlatego, że takie mamy rozkazy. A wykonywanie rozkazów to sedno naszej roboty. Pieniądze to bonus.

I w tym rzecz. Zgadzam się z opinią, że środki, które pochłania afgański konflikt, można by z większą korzyścią zainwestować w Polsce. Ale oburzeni odmiennym stanem rzeczy powinni mieć pretensje do polityków, nie żołnierzy. Ci - takie jest moje zdanie na ten temat - jeśli już ich tam wysłano, zasługują na godziwe wynagrodzenie. Jak każdy, kogo praca wiąże się ze zwiększonym ryzykiem utraty życia. A jeśli drażni nas okupacyjny charakter misji - może warto zrobić z tym coś więcej niż obrażać żołnierzy?

Marcin Ogdowski

29 maja obchodzimy Dzień Weterana - święto wszystkich tych, którzy brali udział w misjach zagranicznych Wojska Polskiego. Kobiet i mężczyzn wysyłanych na zwykle niepopularne wojny, piętnowanych wręcz za udział w nich przez sporą część społeczeństwa.

Napastliwe wpisy w internecie w dużej mierze wynikają z niewiedzy - to dlatego zdecydowaliśmy się opublikować fragment książki "zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji", autorstwa naszego reportera, Marcina Ogdowskiego.

Przy tej okazji mamy również dla Was konkurs, w którym można wygrać dwa egzemplarze "Alfabetu..." oraz trzy egzemplarze "Ostatniego świadka", najnowszej powieści Ogdowskiego, poświęconej afgańskiej misji. Książki trafią do pierwszych pięciu osób, które udzielą prawidłowej odpowiedzi na pytanie:

W którym roku podjęto decyzję o znacznym powiększeniu polskiego kontyngentu, stacjonującego w Afganistanie?

KONKURS ZOSTAŁ JUŻ ROZWIĄZANY - Redakcja

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Afganistan | weteran
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy